środa, 31 października 2012

Halloweenowa zapchajdziura


Planowałem pewien specjalny tekst z okazji Halloween, ale nie starczyło mi czasu na spłodzenie go. I już myślałem, że nic tu jednak nie wrzucę, ale wtedy przypomniała mi się moja mała kolekcja najdziwniejszych/najśmieszniejszych/najgłupszych wejść na bloga. Bo w zasadzie wybrane hasła prezentują się całkiem halloweenowo. W pewnym sensie.

No to miłego:
  • mini szatan
  • seksowne nietoperki
  • Robert stoi pała
  • Murzyny się biją
  • ząbi vs kwistki
  • sex penis gry
  • zmutowane pawiany
  • skad sie wzielo nazwisko zembrzuski
  • polskie ubikacje lata 70-te
  • seks koni
  • Marcin strzela fochy
  • rodziców nie ma w domu siusiak !

niedziela, 28 października 2012

Opowieści wojenne, tom II


Garth Ennis, jeden z najbardziej znanych i charakterystycznych scenarzystów współczesnego komiksu,  rzadko kiedy powstrzymuje się od epatowania przemocą i wszelkiego rodzaju wulgarnością. Wprawdzie ciężko nie doceniać jego kunsztu i pomysłowości, lecz jego największe walory - bardzo płynne dialogi/monologi, swobodna żonglerka gatunkowa, postaci "żyjące własnym życiem" - nierzadko pozostają w cieniu typowej dlań zgrywy, makabrycznego humoru czy prowokacji. Opowieści wojenne wyzbyte są jednak jego usilnych dążeń do ciągłego zaskakiwania i/lub szokowania odbiorcy. To pozycja poważna i oszczędna, z szacunkiem odnosząca się do podjętej tematyki.

piątek, 26 października 2012

Kinomisja na FB


Stało się, Kinomisja wylądowała na Facebooku. O tutaj. W związku z czym zapraszam oczywiście do "lajkowania". Większa częstotliwość wpisów niż na blogu gwarantowana. Zwłaszcza, że część z krótszych tekstów publikowana będzie już wyłącznie tam (na pierwszy ogień pójdą te poświęcone serialom). Zapewne czasem też wrzucę tam któryś z tekstów, których na blogu z reguły nie linkuję (tj. poświęconych tytułom bardziej komercyjnym/popularnym). Rzecz jasna nie obędzie się też bez różnego rodzaju polecanek i niekoniecznie wysokich lotów dowcipów.

Nie będzie z tej okazji żadnego konkursu, obiecuję.

środa, 24 października 2012

Małe kino #18: Western, Italian Style (reż. Patrick Morin, 1968)



Nad wyraz sympatyczny średniometrażowy dokument zrealizowany dla amerykańskiej telewizji. Będąc najstarszym tego rodzaju filmem przedstawiającym włoską odmianę westernu, i jedynym nakręconym jeszcze w czasie jej rozkwitu, stanowi istny wehikuł czasu. Ukazuje nam publikę ciągle szaleńczo rozkochaną w spaghetti, wywiady z jednymi z czołowych twórców (Enzo G. Castellari, Sergio Corbucci, Sergio Sollima), oprowadza po planach filmowych (Przybyłem, zobaczyłem, strzeliłem, Człowiek zwany Ciszą, Uciekaj, człowieku, uciekaj, Zabij wszystkich i wróć sam), wreszcie przedstawia część przygotowań do największego arcydzieła gatunku (Pewnego razu na Dzikim Zachodzie oczywiście). Wszystko to - i nieco więcej - podlane sporą dawką humoru (Cobucci mistrzem autoironii), często odpowiednio sztucznie zdubbingowane i z Frankiem Wolffem, jednym z najbardziej charakterystycznych aktorów drugoplanowych spaghetti, w roli narratora. Palce lizać.

No dobra, nie do końca. Western, Italian Style jest bowiem filmem, który śmiało polecić mógłbym chyba tylko fanom "makaroniarstwa". Laikom wypadałoby może nawet ewentualny seans odradzić, gdyż sam gatunek tak naprawdę przedstawiony został powierzchownie. Jawi się on jako, powiedzmy, mieszanka kina akcji i komedii, w której główny bohater czasem może w finale zginąć, co - rzekomo - obce było westernom amerykańskim. Nawet nihilistyczny finał Człowieka zwanego Ciszą, którego realizacji twórcy się przyglądają, prezentuje się tu cokolwiek sympatycznie, choć na szczęście nie tak, jak ten z Uciekaj, człowieku, uciekaj.

A może przesadzam.

poniedziałek, 22 października 2012

Scalped vol. 1: Indian Country

Tekst pierwotnie opublikowany na łamach Kolorowych Zeszytów.


Przyznam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Scalped, seria ta nie wydała mi się jakoś szczególnie interesująca. Inna sprawa, że jedyne, co wówczas o niej wiedziałem, to że w sposób niezbyt grzeczny opowiada o losach współczesnych Indian. Nacja ta zawsze wydawała mi się intrygująca, jednak nie potrafiłem sobie wyobrazić komiksu, który posługując się regułami historii gatunkowej mógłby przedstawić jej dzisiejsze położenie w sposób szczery i z należnym jej szacunkiem. Jak sobie teraz przypominam te obawy, to mam ochotę palnąć się w łeb.

niedziela, 21 października 2012

Pierwszy odcinek drugiego sezonu American Horror Story


"Wszystkie potwory są ludźmi."

O ile w pierwszym sezonie bardzo nerwowy montaż był uzasadniony - wszak granica między jawą a rzeczywistością koszmaru sennego regularnie była zacierana - tak tym razem odniosłem wrażenie, iż mamy do czynienia z klasycznym przerostem formy nad treścią. Po cholerę tyle cięć?

Jeśli chodzi o sam scenariusz, to z kolei motyw rozgrywany współcześnie średnio kleił się z wątkiem głównym. Sprawiał wrażenie zrobionego na siłę. Po to tylko, ażeby serial miał możliwie najwięcej wspólnego ze swoją pierwszą odsłoną (inna sprawa, że końcówka już mi się podobała, a to za sprawą, oczywiście, pana Bloody Face'a).

Tyle, jeśli chodzi o minusy. Bo ogólnie rzecz biorąc jestem bardzo zadowolony. Główny wątek zdaje się stanowić interesującą wariację na temat old schoolowych historii w stylu znakomitej Wyspy tajemnic Martina Scorsese (tudzież Dennisa Lehane'a). Najbardziej podoba mi się tu jednak delikatna zmiana "ugatunkowienia" serialu. Pierwszy sezon był operą mydlaną doprowadzoną do ekstremum za sprawą reguł kina grozy (oraz poetyki oniryzmu), tymczasem tutaj autorzy prezentują horror z bardzo istotnymi elementami science fiction. Bardzo tradycyjnego (pulpowego) science fiction, tyczącego się UFO i eksperymentów genetycznych, posługującego się archetypem szalonego naukowca. Jeszcze tylko tematyka ewentualnej zagłady nuklearnej i American Horror Story całkiem przeniesie nas w czasie do kina lat 50. Nie, żebym jej oczekiwał. Prezentowane tu starcie nauki z religią* w pełni mnie satysfakcjonuje. Zwłaszcza, iż po obu stronach barykady mamy tak samo czarne charaktery.

Pomysł na opowiedzenie całkowicie innej historii, tym razem bez kiczu u swoich podstaw i rozgrywanej przede wszystkim w czasie dawno minionym, okazał się strzałem w dziesiątkę. To zastrzyk ożywczej energii, przy okazji przywracający blask klasycznym pulpom. A przynajmniej jak na razie. Bo przecież pierwsza odsłona serii nie wykorzystywała swojego potencjału w pełni, a już od połowy konsekwentnie zjadała własny ogon. Coś mi się jednak zdaje, że nie po to twórcy wprowadzili tyle zmian, aby popełniać te same błędy (nawet, jeśli powszechnie akceptowane przez publiczność).

Nie mogę się doczekać kolejnych odcinków.

* I niekoniecznie już odważne, ale ciągle odpowiednio zadziorne łączenie religii z wiadomego rodzaju fizycznością. Jak to mawiał Luis Bunuel, seks bez religii jest jak jajko bez soli.

piątek, 19 października 2012

Pewnego razu we Włoszech - krótka historia spaghetti westernu

Poniżej pierwszy artykuł, jaki w życiu napisałem. Również liczący sobie 6 lat. Cechuje się nie tylko pewną nieporadnością i licznymi błędami językowymi, ale też nieco zbyt dużymi nieścisłościami, czasem na skraju błędów rzeczowych. Znaczy się ciężko nazwać go prawdziwie rzetelnym (bez obaw, nie był nigdzie publikowany, jeśli nie liczyć pewnego forum). Uzupełniłem go więc odpowiednimi przypisami.


Western – amerykański gatunek filmowy bardzo popularny przez kilkadziesiąt lat na całym świecie. Mimo, że Europejczycy kręcili westerny już od początku XX wieku, zwykło mówić się, że to Amerykanie mają monopol na kręcenie tego typu filmów. I tak właśnie było, tylko westerny amerykańskie były znane i cenione, a tzw. eurowesterny były mało znaczącą mniejszością. Eurowesterny pozostawały w ich cieniu będąc filmami praktycznie niezauważanymi, co nie zachęcało Europejczyków do kręcenia ich, ale zmieniło się to w latach 60.[1] Westerny w USA cieszyły się coraz mniejszą popularnością i zaprzestano ich produkcji [2], ale w Europie zapotrzebowanie na nie wciąż było duże, więc Europejczycy wzięli się za ich wręcz masową produkcję. W latach 1960 – 1975 powstało blisko 600 europejskich westernów [3], z czego większość stanowiły westerny włoskie nazwane ze względu na pochodzenie - spaghetti westernami. Filmy te znane są tez jako westerns all’Italiana [4], w Hiszpani określa się je mianem Paella westerns, a w Japoni macaroni westerns

wtorek, 16 października 2012

Pierwszy odcinek trzeciego sezonu The Walking Dead...


... jest jednym z tych najbardziej gatunkowych oraz tych nielicznych, które mają całkiem dużo wspólnego z prawdziwym horrorem. Tym samym jest jednym z najlepszych dotychczas wyemitowanych. Na to, co mi się w tejże produkcji podoba najbardziej, wyraźnie wskazywały już pierwsze, rozegrane bez ani jednego słowa, minuty. Scena bardzo zgrabnie opowiedziana jedynie obrazami, coś zbyt rzadko tu spotykanego. Nie sprawdzałem czy odpowiedzialny za adaptację komiksu Roberta Kirkmana Frank Darabont postanowił zatrudnić nowych scenarzystów, ale skupienie się na akcji kosztem dialogów i (wcześniej z reguły płytkich) obserwacji psychologicznych właśnie na to wskazuje. Chociaż z drugiej strony już część spośród ostatnich odcinków drugiego sezonu szła właśnie w tę stronę. W każdym razie mam nadzieję, że to nie jest jedynie klasyczny mocny wstęp, po którym znowu nastąpi   z n a c z n e   z w o l n i e n i e   t e m p a.

Mam pewne zastrzeżenia co do samej strony technicznej. Bardzo dobry dramaturgicznie scenariusz wydaje mi się bowiem nie do końca odpowiednio zekranizowany - niektóre z ujęć obecnych w co mocniejszych scenach aż się prosiły o więcej sugestywności, a i montaż wyglądał miejscami zbyt zwyczajnie/za mało dramatycznie (nie, żebym oczekiwał epilepsji). Ale to w zasadzie szczegóły, jeśli tylko weźmie się pod uwagę nowe dla fabuły elementy - rozpoczęcie akcji odcinka dobrych kilka miesięcy po tragicznych wydarzeniach kończących drugą odsłonę serii (wszak powstałe w ten sposób "luki" czynią rzecz bardziej interesującą), nowe, dające całkiem duże pole do popisu miejsce akcji (zombiaki w maskach gazowych czy znacznie utrudniających zabicie ich hełmach ochronnych + finałowy labirynt), wreszcie nowe postaci (bardzo ciekawie prezentująca się czarnoskóra mistrzyni miecza, a lada moment pojawi się też przecież postać określana mianem jednego z najlepszych czarnych charakterów w historii komiksu*). Jeśli tempo zostanie zachowane, łopatologia już nie wróci i generalnie proporcje kolejnych składników nie ulegną większej zmianie, to sezon trzeci będzie tym pierwszym w pełni udanym.

* Wg rankingu Imagine Games Network.

niedziela, 14 października 2012

Człowiek, duma i zemsta

I następny z moich "szczeniackich" tekstów. Znowu o spaghetti, bo, jakby kto pytał, spaghetti to jedna z moich pierwszych kinofilskich miłości.


Dosyć nietypowy spaghetti western będący adaptacją klasycznej powieści Carmen, najbardziej znanej ze słynnej opery Bizeta. I właściwie można by też polemizować nad tym czy rzeczywiscie jest to spaghetti western - brak tu charakterystycznych dla westernu elementów (lecz nie wszystkich), a sama akcja toczy się w Hiszpani. To co owy film upodabnia do spaghetti westernu, to większość miejsc, w których film był kręcony (czyli dzikie wolne ziemie hiszpańskie niczym Teksas itp. itd.), obsada (przede wszystkim dwaj klasyczny aktorzy spaghetti - Franco Nero i Klaus Kinski) i (przynajmniej częściowo) klimat. Już sam główny bohater to postać, której daleko do typowego makaroniarskiego anty-bohatera. 

sobota, 13 października 2012

Śmierć jeździ konno

Natknąłem się ostatnio na jedną z pierwszych recenzji, jakie w życiu napisałem. Równe 6 lat temu. Nie wiem czy opublikowanie jej tu jest dobrym pomysłem, bo miejscami jest naprawdę słaba, ale kto wie, może nie tylko na mojej twarzy wywoła całkiem sympatyczny uśmiech.


Żelazny klasyk włoskiego Dzikiego Zachodu. I w pełni na to zasługuje. Sztandarowa pozycja w aktorskim dorobku Lee Van Cleefa, który w USA grywał drugoplanowe role w klasycznych westernach, a który dzięki Sergiu Leone i jego "dolarowej trylogii" zyskał status gwiazdy kina europejskiego.

poniedziałek, 8 października 2012

"Powiedz mi, czy jest jakiś szczególny sposób, w jaki chciałbyś umrzeć?"

Począwszy od trzeciego akapitu tekst zawiera spoilery.


Jeśli nie liczyć Masakry w Wielkim Kanionie, w której Sergio Corbucci wyreżyserował tylko kilka scen, to właśnie mający premierę w 1965 roku Minnesota Clay był jego pierwszym westernem. Był to też pierwszy w historii włoskiego kina western, pod którym autor dumnie podpisał się własnym nazwiskiem, a nie, tak jak to wówczas wszyscy robili, amerykańsko brzmiącym pseudonimem mającym przyciągać głodną hollywoodzkich obrazów publiczność. Ale bynajmniej nie tylko dlatego warto nań zwrócić uwagę (czego owa publiczność nie zrobiła, a co zaowocowało komercyjną klapą filmu).

piątek, 5 października 2012

KZ - wydanie specjalne: Oblicza superbohaterskiego mitu


Już dziś, podczas pierwszego dnia 23. edycji Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi, swoją premierę będzie mieć specjalne, po raz pierwszy papierowe wydanie Magazynu Miłośników Komiksu KZet. Wśród znajdujących się w nim tekstów jest także jeden mojego autorstwa, zatytułowany "Ewolucja na ekranie". Poniżej jego początek:

Archetyp superbohatera na tyle już zasymilował się z popkulturą, iż w końcu zaczął prawdziwie swobodnie funkcjonować poza światem kolorowych zeszytów, ze szczególnym uwzględnieniem X Muzy. Od dawna już powstałe w jej obszarze utwory nie potrzebują być adaptacjami komiksu, aby uznawanymi być za pozycje "komiksowe", co jednak ważniejsze - z czasem przyczyniły się one do cokolwiek zaskakująceho rozwoju superhero. Wszystko wskazuje na to, iż wkrótce tego rodzaju filmy nie będą potrzebować historii obrazkowych już wcale, nawet jako punktu odniesienia. Ba, w zasadzie proces ten ostatnio się rozpoczął, pytanie tylko jak długo będzie trwać i jakie będą jego konsekwencje?

Ewolucję tę niewątpliwie napędza moda (tudzież prawie-moda) na urealnianie komiksowych adaptacji. Jeśli dalej postępować będzie tak śmiało, jak miało to miejsce we wpływowej nolanowskiej trylogii o Mrocznym Rycerzu, to nasze wnuki - a może już dzieci, zależnie od wieku czytających niniejszy tekst - nie będą nawet (potrzebowały) wiedzieć, w obszarze którego medium narodził się Spider-Man czy Hulk. Abstrahując od oceny tego ewentualnego stanu rzeczy, trzeba przyznać, że w filmach superbohaterskich odcinających się czy to od estetyki komiksy czy to od komiksu w ogóle nie ma tak naprawdę nic dziwnego, jeśli tylko spojrzeć nań z nieco szerszej perspektywy. Bo, o co w wybitnej Promethei pytał już Alan Moore, czym są koleni trykociarze, jeśli nie następną inkarnacją postaci znanych nam od tysiącleci?

środa, 3 października 2012

Trzy recenzje ku przestrodze


Dziś, gdy najlepsze seriale telewizyjne dowodzą, iż przyszłość sztuki filmowej leży w rękach twórców małego ekranu, Partnerki jawią się jako produkcja co najmniej archaiczna. Swoją jakością przypomina bowiem tytuły sprzed dobrych kilkunastu lat. I bynajmniej nie te z nich, które zwiastowały telewizyjną rewolucję. 




Nieco tandetnie brzmiący tytuł serialu okazuje się całkiem dobrze oddawać jego charakter. A przecież jego pierwsza - niewydana dotąd w Polsce - odsłona stała na wcale przyzwoitym poziomie. Twórcy dowodzili tam, że w prostocie tkwi siła, o ile tylko podparta jest odpowiednią kreatywnością. W luźnej kontynuacji adaptacji powieści Chrisa Ryana nie ma już jednak śladu po zaskakująco dopracowanej dramaturgii, która czyniła Kontrę pozycją prawdziwie udaną. W drugim sezonie (choć w Polsce, wzorem USA, określonym jako pierwszy) najważniejsza jest sama efektowność. 



(...) Przy tych wszystkich mankamentach przedstawiona nam historia opowiedziana jest jednak na tyle subtelnie, iż film, wbrew pozorom, nie odrzuca widza gustującego w zgoła odmiennym rodzaju kina. Gorzej z samym głównym bohaterem, postacią przesadnie pozytywną, a przede wszystkim z odtwarzającym go Efronem. Przy ocenie jego gry ciężko oprzeć się pokusie złośliwości. Wszak bardziej od człowieka przypomina on raczej postać w stylu Pinokia. Tyle że jego nos pozostaje ciągle takich samych rozmiarów.