Ostateczny kształt tekstu jest w różnym stopniu winą Marka Sawickiego, Krzysztofa Wojciechowskiego, Grzegorza Fortuny, Piotra Buratyńskiego i Mateusza Marka. Gnoje!
Co kilka lat
wstaje z grobu, by o sobie przypomnieć. Starannie ostrzy kły i pazury, uparcie ćwiczy
przed lustrem groźne miny, a wreszcie rusza zapolować na przypadkowych przechodniów.
Niestety jego ryk ich nie straszy, lecz śmieszy, a jego wygląd sprawia tylko
tyle, że stukają się na jego widok w czoło. Zamiast więc rzucić się im do
gardeł, kuli ogon i czmycha gdzieś za krzaki, by następnie – skradając się na
paluszkach możliwie najciszej – wrócić na cmentarz i schować się w swojej
trumnie. Oto cały on - polski film grozy.
Jego fatalna kondycja jest rezultatem kilku czynników, spośród których na plan pierwszy wysuwa się jego nazbyt skromna historia. Jeśli przyjąć za słynnym teoretykiem Andre Bazinem, że gatunki filmowe to twory kinematografii amerykańskiej, w pełni ukształtowane i spopularyzowane dopiero między 1930 a 1940 rokiem, to narodzin rodzimego kina grozy należałoby szukać w epoce PRL-u. Przed wojną powstały bodajże tylko cztery tytuły, które je niejako zapowiadały. Były to okultystyczne Syn Szatana (Bruno Bredschneider, 1923) i Atakualpa (Henryk Bigoszt, 1924), awangardowa Kochanka Szamoty (Leon Trystand, 1927) oraz uznawany za najwybitniejsze osiągnięcie kina żydowskiego Dybuk (Der Dibuk, Michał Waszyński, 1937). Wszystkie wyrastały z fascynacji niemieckim ekspresjonizmem. Trzy pierwsze z nich zaginęły podczas okupacji hitlerowskiej i ich rzeczywistego kształtu możemy się tylko domyślać. Jeśli wierzyć poświęconym im recenzjom, nie miały wiele do zaoferowania, głównie będąc tylko imitacjami dokonań naszych zachodnich sąsiadów. Jednakowoż Kochanka Szamoty podobno wyróżniała się ogromem imponujących rozwiązań formalnych (głównym tematem filmu były halucynacje bohatera oczekującego na spotkanie z pewną kobietą). Z kolei Dybuk to pozycja wprost przepełniona fantastyczną niezwykłością i - tak w telegraficznym skrócie - opowiadająca o duchu, który opętuje wybrankę swoje serca pragnąc zabrać ją ze sobą do grobu. Niewątpliwie dla entuzjasty „opowieści z dreszczykiem” opis ten brzmi bardzo zachęcająco, tyle że film u swoich podstaw ma nie grozę (opętanie następuje dopiero w ostatnim akcie opowieści), lecz pielęgnację kultury chasydzkiej. Istotniejsze od tego wszystkiego zdaje się jednak to, że żaden z tychże czterech tytułów nie doczekał się kontynuatorów i nie miał jakiegokolwiek wpływu na późniejsze kino.
Niestety
sytuacja filmu, który nazwać można naszym pierwszym horrorem, wcale nie
prezentuje się lepiej. Średniometrażowe Zdradzieckie serce (Jerzy
Zarzycki, 1947) na podstawie opowiadania Edgara Allana Poe natychmiast uznane zostało
za utwór zupełne nieudany i nawet nie dopuszczono go do dystrybucji. Najpewniej rozchodziło się jednak wyłącznie o to, że obraz ten kłócił się z doktryną socrealizmu (odrzucającego przecież irracjonalizm i propagującego ideologię nijak nie pasującą do fantastyki, a tym samym przez długie lata skrajnie ją marginalizującego), która to właśnie w tym czasie zaczęła w kraju nad Wisłą obowiązywać. Jak w książce Od fantastyki do komiksu utrzymuje
Marek Basiaga, Zdradzieckie serce to film „zrealizowany starannie, z dużym wyczuciem nastroju i atmosfery
oryginału literackiego”. Szkoda, że ciężko się o tym przekonać nawet dziś, ponieważ stale leży on zakurzony i niemal nikomu nieznany gdzieś w zakamarkach Filmoteki
Narodowej.
Można więc powiedzieć, że Kinematografia Polska wydała na świat
dziecko, które zostało jej zaraz odebrane. Musiało minąć wiele lat, zanim
skończyła ocierać łzy i ponownie zdecydowała się na takie potomstwo. Szybsza
jednak okazała się jej młodsza siostra – Telewizja. W 1966 roku wyemitowano
17-minutowe Chciałbym się ogolić (Andrzej Kondratiuk), rewelacyjną hybrydę
iście hitchcockowskiego thrillera i czarnej komedii, która opowiadając o losach
pewnego psychopatycznego golibrody okazała się być swoistą zapowiedzią popularnych
wkrótce nowel z pogranicza horroru i fantasy. I tak oto w 1967 roku rozpoczęto emisję składającego się z pięciu ok.
30-minutowych odcinków antologicznego
mini-serialu Opowieści niezwykłe.
Prezentuje on w miarę szerokie spektrum konwencji – od cokolwiek satyrycznej
parodii ghost story w postaci Ja gorę! (Janusz Majewski), przez
dosyć upiornego, przepełnionego trupami Mistrza tańca (Jerzy Gruza), po
tajemniczego, lecz wyzbytego jakiegokolwiek mroku Szach i mat! (Andrzej
Zakrzewski). Całość, niezależnie od charakteru danych odcinków, jest bardzo
umowna. Klamrę fabularną wszystkich epizodów stanowią dystansujące widza sceny
rozgrywające się nocą w mieszkaniu sympatycznego pisarza, którego bohaterowie
kolejnych opowieści (zwykle będąc już duchami) odwiedzają celem przedstawienia
swoich niesamowitych życiorysów. Przebojowy cykl spotkał się z entuzjazmem
widowni i ta wkrótce otrzymała szereg kolejnych nowel fantastycznych, w tym
nawet S-F w postaci Przekładańca (1968), nieoczekiwanie zrealizowanego
przez samego Andrzeja Wajdę. W każdym razie, polski horror wreszcie naprawdę
się narodził.
Upiór |
Przez pierwsze
lata swojego istnienia prezentował się on, jak to na twór młody przystało,
raczej niedojrzale. Przypominał podwórkowego nicponia, który choć dzierży
procę, zwykle strzela niecelnie. A gdy go złapać celem ukarania za ewentualną
ranę spowodowaną sprezentowanym przezeń kamykiem, natychmiast zaczyna płakać.
Inna sprawa, że ciężko odmówić mu uroku, głównie ze względu na dowcipność i
pomysłowość wybranych tytułów, przede wszystkim wspomnianego Ja gorę!, z
kapitalną kreacją Jerzego Turka i niemal szkatułkową konstrukcją scenariusza,
oraz na zmianę radosnego i wręcz imponująco niepokojącego Upiora (Stanisław Lenartowicz, 1967), z którego wielu naszych twórców mogłoby się uczyć, jak należy
płynnie przechodzić z jednej tonacji w drugą (wielka szkoda, że reżyser nigdy
już nie wrócił do filmu grozy).
Gorzej, że mankamenty młodego
polskiego horroru są tym, co po części definiuje go aż do dziś. Pierwszym z
nich jest jego nadmierna literackość. Problemem nie jest to, że przeważająca
większość rodzimych „straszaków” to adaptacje literatury, lecz to, że większość
ich autorów zbyt kurczowo trzymała się słów. Przeważnie zamiast opowiadać
obrazami, opowiadali dialogami, ich nadmiarem psując dramaturgię. Przez to
zabrakło miejsca na ciszę czy sugestywność dźwięku i obrazu, ergo:
udział wyobraźni widza został zmarginalizowany. Pomijając nagłe zaskakiwanie
odbiorcy – zresztą nieodpowiednio częste - celem budowania napięcia reżyserom
nierzadko pozostawało tylko posługiwanie się muzyką; zwykle zaledwie
ilustracyjną. Drugim z mankamentów naszego horroru jest jego paradoksalny
dystans do własnej gatunkowej przynależności. W wypadku pierwszych lat jego
istnienia chodzi mianowicie o jego dosadną umowność. Ta, rzecz jasna, nie
przeszkadza jeszcze w dwóch wyżej wspomnianych komediach (a tym bardziej w
mocniejszym Chciałbym się ogolić), jednak
większość reżyserów niechcący przemawiała nią z ekranu: „Hej, to tylko
bajeczka, nic się nie stanie, jeśli zaśniesz w połowie”. (Być może był to wynik działań aparatu państwowego, ale co z produkcjami powstałymi już w Polsce demokratycznej, które cechuje to samo?)
Dobrym tego
przykładem jest tyleż ciekawy, co niedopracowany Świat grozy (1968),
będący kinowym zbiorem trzech nowel pierwotnie wyemitowanych w telewizji. Jedyna
z nich, którą traktować można serio i zarazem jedyna naprawdę dobra – Przeraźliwe łoże (Witold Lesiewicz) –
nie ma nic wspólnego z fantastyką, z kolei jedyna, która można nazwać stricte
fantastyczną – Duch z Canterville (Ewa i Czesław Petelscy) – to na
zmianę inteligentna i trywialna parodia horroru gotyckiego. Ciekawszym tytułem
okazał się pierwszy pełnometrażowy horror kinowy, wraz z premierą którego
gatunek zaczął dojrzewać. Tyle że Lokis. Rękopis profesora Wittembacha
(Janusz Majewski, 1970) to obraz, który sam
sobie szkodzi swoją dumną ambicją. Podczas jego seansu nie uświadczymy poczucia
strachu. Elementy horroru (oraz jego pastiszu) są tu na ogół pretekstowe i
pojawiają się tylko okazjonalnie. Służyły reżyserowi do uwypuklenia dwoistości
natury ludzkiej, a także jako narzędzia do konfrontacji racjonalizmu z wiarą w
przesądy i legendy oraz do gry z widzem, mającym być niepewnym czy
przedstawiona mu historia oderwana jest od szarej rzeczywistości (fabuła
oscyluje wokół tajemniczej postaci rzekomo transformującej się w niedźwiedzia).
W filmie tym pojawił się drugi rodzaj typowego dla polskiego horroru dystansu
do gatunku – silenie się na ważkość treści (skupianie się nie na grozie, lecz
na tym, co wokół niej), jak gdyby będące efektem lęku autora przed posądzeniem
o błahość.
Dużym krokiem
naprzód był za to drugi kinowy film grozy, bezkompromisowy Diabeł (Andrzej Żuławski, 1972). Ambitne treści – rozkład świata i upadek wartości w dobie
rozbioru Polski jako aluzyjna krytyka systemu komunistycznego – ujęte zostały w
opowieści, która szokuje przemocą, perwersją i nihilizmem. Zaowocowało to
obrazem intrygującym i porażająco intensywnym, reprezentującym do dziś
niespotykane w kraju nad Wisłą kino gore. Niestety ów krok naprzód nie
mógł zostać dostrzeżony (a więc i mieć jakiegokolwiek wpływu na rodzime
horrory), ponieważ peerelowska cenzura błyskawicznie uczyniła film
„półkownikiem”. I to na 18 lat. „Zniknięcie” Diabła okazało się
znamienne – w latach 70. rozwój gatunku został zahamowany. Co prawda, czasem
jeszcze pojawiały się co najmniej interesujące produkcje telewizyjne, jak
złowieszcze, opowiadające o morderczym szale Markheim (Janusz
Majewski, 1971), melodramatyczne ghost story Droga w świetle księżyca
(Witold Orzechowski, 1972), kryminalne Śledztwo (Marek Piestrak! 1973) czy eksperymentalne Oczy uroczne (Piotr Szulkin, 1976). Jednakowoż w dekadzie tej -
najpierw zdominowanej przez Kino Młodej Kultury, a następnie przez Kino
Moralnego Niepokoju – film grozy został niemal całkiem wymazany z pamięci
widowni.
W następstwie stanu wojennego, po którym pojawił się postulat o dostarczenie widowni większej dawki rozrywki, w latach 80. zapanowała nad Wisłą moda na film
gatunków. Ekranami kin zaczęły rządzić przeboje wpisujące się w rozmaite
konwencje. O ile się nie mylę, tą najbardziej popularną okazała się szeroko
pojmowana fantastyka. W sercach widzów znalazło się miejsce i dla S-F (Seksmisja, Juliusz Machulski, 1983), i dla baśni (Akademia pana Kleksa, Krzysztof
Gradowski, 1983), i dla fantasy (Przyjaciel wesołego diabła, Jerzy
Łukaszewicz, 1986). Jakżeby więc mogło go zabraknąć dla horroru? Pierwszym z aż
siedmiu powstałych wtedy pełnometrażowych filmów grozy była Wilczyca
(Marek Piestrak, 1982). Obraz ten, choć toporny i niechlujny, okazał się
gigantycznym sukcesem komercyjnym, niewątpliwie zachęcającym do dalszej
eksploatacji gatunku. Tym razem nie było już śladów jego umownego ujęcia. To
zastąpione zostało popularnymi wówczas akcentami erotycznymi (niektóre z filmów zwyczajnie epatowały golizną) oraz zaskakującą
różnorodnością kolejnych utworów. I tak oto wspomniana Wilczyca okazuje
się być alegorią polityczną, Widziadło (Marek Nowicki, 1984) to tyleż
romantyczne, co sprośne ghost story, Lubię nietoperze (Grzegorz
Warchoł, 1985) to wampiryczna komedyjka, Medium (Jacek Koprowicz, 1985) tematykę
okultyzmu filtruje przez reguły czarnego kryminału, Labirynt (Andrzej Kałuszko, 1985)
to w głównej mierze dramat psychologiczny, Klątwa Doliny Węży (Marek Piestrak, 1987) okazała się być rodzimą odpowiedzią na Kino Nowej Przygody, a Powrót wilczycy (Marek
Piestrak, 1990) to zadziwiająco dekadencka kontynuacja wiadomego hitu.
Jeśliby
wyliczone fakty wesprzeć jednym losowo wybranym tytułem i byłby to akurat Medium,
można by z dumą rzec: „Polski horror nie tylko odżył, ale i pokazał, że należy
go traktować tak samo poważnie, jak jego zagranicznych krewniaków”. Wszak
rzeczony film to pozycja wybitna: imponuje starannością budowania napięcia, nad
wyraz efektywnie krzyżuje ze sobą dwa odległe sobie gatunki, ocieka tak
kreatywnością (znakomite, ściśle dopasowane do fabuły, tło historyczne), jak i wielce pożądanym w kinie grozy niepokojem. Rzecz w tym, że
po pierwsze: dzieło Koprowicza to najlepszy polski horror w historii, po
drugie: to jedyny udany polski horror lat 80., a po trzecie – tak na
dokładkę – to zarazem ostatni udany polski horror.
Mimo tej liczebności
i różnorodności nie można bowiem mówić o rozwoju gatunku, lecz o jego
uwstecznieniu. Co prawda, już wcześniej nie prezentował się szczególnie dumnie,
ale i nie było też powodów do wstydu. Jeśliby spersonifikować go do postaci
wampira, w latach 70. jawiłby się jako krwiopijca niewystarczająco
doświadczony, ale obiecujący. O zębach nieco stępionych, którymi jednak - po odpowiednim wysiłku - mógłby przebić skórę potencjalnej
ofiary. Tymczasem w dekadzie następnej jego kły zostały wybite. Przyczyniło się
do tego pojawienie się kolejnych do dziś cechujących nasz horror mankamentów:
kiczu (fabuły, muzyki), tandetności (scenografii, efektów), sztuczności (gry
aktorskiej), nijakości (reżyserii). Oczywiście nie każdy z tych tytułów
obciążony jest wszystkimi z tych wad, lecz każdy z nich to rzecz
niedopracowana, cierpiąca na brak odpowiedniego wyczucia i oryginalności (nie udało mi się zobaczyć Labiryntu, ale jego recenzje wskazują na to, że pasuje do tej grupy). Aż
można odnieść wrażenie, że zdaniem twórców nieważna była jakość kolejnych
dzieł, gdyż odbiorcom wystarczyć powinno to, że wypełniają one lukę w rodzimej
kinematografii. W efekcie wampir znany jako horror polski w latach kolejnych
atakował już znacznie rzadziej, gdyż mając ogromny problem z uzębieniem większość
czasu poświęcał na desperackie poszukiwania jakiegoś taniego dentysty.
Wraz z nastaniem
III Rzeczpospolitej nastąpiła agresywna ekspansja Hollywood. Z jednej strony
pojawiło się w kraju mnóstwo wysokobudżetowych produkcji, przy których wiele z
naszych gatunkowych obrazów jawiło się jako ich bazarowe podróbki; z drugiej
zaś znacznie szerszego repertuaru doczekała się polska telewizja i rozkwitł
rynek video, co z kolei sprawiło, że mocno zmniejszyła się kinowa frekwencja
(dość powiedzieć, że przeciętny zagraniczny przebój jeszcze w połowie lat 80.
miał w Polsce ok. milionową widownię, podczas gdy w latach 90. dystrybutorzy
cieszyli się, jeśli na wyświetlany przez nich film poszło więcej niż 150,000
widzów). W tej epoce triumfu efektów specjalnych rodzima kinematografia - za
czasów PRL-u odgrywająca przecież kluczową rolę w życiu kulturowym Polaków -
nagle znalazła się na marginesie. Niedziwne więc, że nasze „opowieści z
dreszczykiem” niemal całkiem przestały interesować publiczność. Pierwszym tego
potwierdzeniem był już wspomniany Powrót wilczycy, sequel
bardziej atrakcyjny od części pierwszej (przede wszystkim ze względu na swój
mocno lubieżny charakter), jednak przez swoją grupę docelową zignorowany. Z
kolejnym dokonaniem Piestraka było jeszcze gorzej – uroczo nieporadna, ale też
nosząca znamiona pastiszu Łza Księcia Ciemności (1992) nawet nie trafiła
na ekrany kin („Słyszałem, choć nie wiem czy to prawda, że dystrybutor
zbankrutował i się powiesił” – wspominał reżyser w jednym z wywiadów). Był to
bodajże jedyny horror sensu stricto tego dziesięciolecia. Listopad (Novembre, Łukasz Karwowski, 1992) to dramat młodej
schizofreniczki wpisany w kluczowy dla jego odbioru kontekst społeczny, telewizyjna Polska śmierć (Waldemar Krzystek, 1994) przez jakiś czas jawi się jako rodzimy odpowiednik filmu giallo, ale okazuje się być dramatem społeczno-psychologicznym, w Drzewach
(1995, Grzegorz Królikiewicz) w krzykliwy kostium filmu grozy ubrano opowieść propagującą
ekologię, a w tyleż filozoficznej, co usilnie prowokacyjnej Szamance
(1996, Andrzej Żuławski) po prostu pojawiły się typowe dla gatunku motywy, jak
kanibalizm i opętanie (przy czym nie brakuje w niej mroku i niepokoju).
W XXI wieku
podobnie artystyczne – i tak samo pretensjonalne – podejście do horroru
zaprezentowane zostało w Hienie (Grzegorz Lewandowski, 2006), która jest z
kolei historią przypominającą Kino Moralnego Niepokoju, grozę czerpiącą nie z
motywów fantastycznych, lecz z perspektywy dziecka, z której jest przedstawiana
(niemniej, trzeba zaznaczyć, że dwie postaci stylizowane są tu na swojskie
odpowiedniki Freddy’ego Kruegera z Koszmaru z ulicy Wiązów). Kino popularne reprezentowały z kolei tylko dwa obrazy, oba
nieudolnie imitujące amerykańskie slashery. O ile jednak Legenda
(Mariusz Pujszo, 2005) po prostu usypia konwencjonalnością i mizernością
dramaturgii, o tyle Pora mroku (Grzegorz Kuczeriszka, 2008) to już kuriozum
porażające kolejnymi niedorzecznościami. Zresztą wiele o
charakterach tych tytułów mówią już same opisy ich fabuł: ten pierwszy
przedstawia losy młodych kobiet, które urządzają wieczór panieński w
być może nawiedzonym zamku, ten drugi opowiada o nastolatkach, którzy wpadają w szpony
podstarzałych hitlerowskich naukowców eksperymentujących w szpitalu
psychiatrycznym nad przeniesieniem swoich dusz w obce ciała... Teoretycznie od strony fabuły znacznie lepiej prezentuje się Kołysanka (Juliusz Machulski, 2010), czarna komedia o ukrywającej się na mazurskiej prowincji rodzinie wampirów, z miejsca przywodząca na myśl kultową Rodzinę Addamsów. Niestety w przeciwieństwie do swoich amerykańskich "krewniaków" przedstawieni nam tu państwo Makarewiczowie nie mają wiele do zaoferowania. To osobistości doskonale nijakie, podobnie jak towarzyszące im gagi. Scenariusz, choć gdzieniegdzie oparty na obiecujących pomysłach (swoista hodowla ludzi w piwnicy, wampirzy dziadek mający problem z uzębieniem i marzący o protezie), z miejsca grzęźnie w błocie tchórzliwego populizmu. Wszystko jest do bólu grzeczne: zamiast grozy i humoru, który by faktycznie zasługiwał na miano czarnego, otrzymujemy celebrację wiejskiej idylli, "komiczne" postaci jak żywcem wyjęte z produkcji w stylu telewizyjnego Rancza i pochwałę katolicyzmu.
Pomijając wiecznie raczkujące, a tym samym ciągle niezbyt istotne kino offowe, od czasu Kołysanki nie powstał już żaden tytuł, który miałby cokolwiek wspólnego z "filmem okropności". I, o ile mi wiadomo, żaden na chwilę obecną nie jest planowany. W niekoniecznie udanej, lecz zawierającej ciekawe wywiady książce Polski horror, czyli o filmie grozy słów kilka autorstwa Pawła Rodana przykrą sytuację gatunku ciekawie uzasadnił Jacek Koprowicz:
Pomijając wiecznie raczkujące, a tym samym ciągle niezbyt istotne kino offowe, od czasu Kołysanki nie powstał już żaden tytuł, który miałby cokolwiek wspólnego z "filmem okropności". I, o ile mi wiadomo, żaden na chwilę obecną nie jest planowany. W niekoniecznie udanej, lecz zawierającej ciekawe wywiady książce Polski horror, czyli o filmie grozy słów kilka autorstwa Pawła Rodana przykrą sytuację gatunku ciekawie uzasadnił Jacek Koprowicz:
W polskiej kulturze zarówno literackiej, jak i teatralnej czy filmowej jest to gatunek pomijany, dlatego chyba, iż istnieje przeświadczenie, że jest to rzecz z niższej półki. Poza tym jest to gatunek należący do jednej z najtrudniejszych form, wymagający niezwykłej precyzji opowiadania i wciągnięcia widza w pewien świat, który nie jest realny. Wymaga to pewnych umiejętności, ale także pewnej kultury związanej chyba z inną cywilizacją niż polska cywilizacja. To chyba jest bliższe cywilizacji anglosaskiej. My jesteśmy bardziej skierowani na opisywanie rzeczywistości, tego co jest wokół nas niż na jej kreowanie. Po za tym tak naprawdę wielkich "opowiadaczy" w polskiej kulturze było naprawdę niewielu. A w kulturze anglosaskiej, amerykańskiej opowiadanie jest podstawą. Wciągnięcie widza w grę. A my tego nie potrafimy. To jakiś defekt genetyczny, że po prostu nie potrafimy opowiadać. Może jest to związane z tym, że zawsze nas klęski dopadały, rozpad jest w nas wpisany, a nie potrafimy konstruować. Poza tym jesteśmy na etapie prowincjonalnego realizmu, nie mamy skrzydeł, nie umiemy odfrunąć, staramy się jedynie opisać rzeczywistość, a nie wznieść ponad. Dlatego ciężko z takimi filmami się przebić w polskiej rzeczywistości. Jest to obce naszej kulturze...
Częste artystyczne wpadki rodzimych „opowieści z dreszczykiem” przekładają się na skierowaną w ich stronę niechęć tak widzów, jak i twórców. We wspomnianej wyżej książce w ten sposób tłumaczył to Janusz Majewski: „strach przed wyśmianiem przez rodzimą publiczność jest większy niż ten, który można by ewentualnie wywołać na ekranie”. Obecnie na horyzoncie nie widać żadnego zbawienia w tej mierze i nasz horror pozostaje monstrum wcale apatycznym; mokrym nie od krwi swoich (wymarzonych) ofiar, lecz od własnych łez. Nie jest to jednak powód, by o nim całkiem zapomnieć. Kilka filmów wszakże przeczy tezie, że Polacy straszyć nie potrafią. Prawdą jest tylko to, że niewielu to interesuje (będący wielkim "opowiadaczem" Wojciech Jerzy Has byłby niewątpliwie prawdziwym mistrzem horroru, gdyby tylko nim nie pogardzał) i zwykle niewłaściwie się za to zabierają. Wierzę, że w końcu pojawi się znowu ktoś pokroju Romana Polańskiego, który przecież za granicą popełnił szereg znakomitych horrorów. Oby tylko ten ktoś, wzorem swojego poprzednika, nie pojawił się w momencie, w którym sytuacja panująca w kraju zmusi go do emigracji. Może więc lepiej, aby nie pojawiał się w najbliższym czasie.
Zdaje mi się, że zabrakło w tym artykule wspomnienia o filmowych adaptacjach twórczości Stefana Grabińskiego. W latach 80-tych Zygmunt Lech zrealizował w formie filmów telewizyjnych "Dom Sary" (1985) i "Problemat profesora Czelawy" (1986). A "Kochanka Szamoty" też bazuje na Grabińskim.
OdpowiedzUsuńTo są telewizyjne średniometrażówki, początkowo były w tekście (razem z "Powinowactwem"), ale wydało mi się to zbędne i usunąłem. Może niesłusznie.
UsuńPierwotnie wyglądało to tak:
Usuń(...) O ile jednak seks zdaje się być jak najbardziej uzasadniony w Problemacie profesora Czelawy (Z. Lech 1984), którego punktem wyjścia jest tragedia kobiety regularnie gwałconej w snach (sic!), oraz w poświęconym m.in. zdradzie małżeńskiej Medium (J. Koprowicz 1985), o tyle w melancholijnym Widziadle (M. Nowicki 1984), czerpiącym z Kina Moralnego Niepokoju Powinowactwie (W. Krzystek 1984) i wampirycznym Lubię nietoperze (G. Warchoł 1985) erotyką się po prostu epatowało. Najwięcej lubieżności było zaś w drugim horrorze Piestraka, będącym zarazem ostatnim tego typu filmem dekady – w dekadenckim Powrocie wilczycy (1990), który jednak nie powtórzył sukcesu części pierwszej. Warto też zaznaczyć, że wszystkie horrory lat 80. można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to pozycje bardziej gatunkowe i należałoby doń zaliczyć Wilczycę, Problemat profesora Czelawy, Medium, Widziadło, Powrót wilczycy oraz staroświecki, jak żywcem wyjęty z początku lat 70. Dom Sary (Z. Lech 1985). Druga natomiast to pozycje znajdujące się zaskakująco blisko zwykłej rzeczywistości: w Powinowactwie elementy horroru są motorem napędowym opowieści obyczajowo-społecznej, Lubię nietoperze to utwór dosyć komediowy, gdzie wampiryzm stanowi metaforyczne odbicie nimfomanii, a Labirynt (A. Kałuszko 1985) to w głównej mierze dramat psychologiczny.
Pełnometrażową dla odmiany adaptacją Grabińskiego jest "Nikt nie jest winien" (1986 Zatorski) na podstawie 'Willi nad morzem". Horroru w tym tyle, że.. no wiadomo.
UsuńO, o tym nie słyszałem.
UsuńMnie najbardziej boli "Problemat..". Sama fabuła opiera się na zajebistych patentach (no w końcu Grabiński), ale reżyser wszystko zepsuł i tego się prawie nie da oglądać.
W cyklu ,, Opowieści niezwykłe'' były też dwie ( niewymienione w tekście ) adaptacje Grabińskiego w Reżyserii Ryszarda Bera : ,, Ślepy Tor'' 67' i ,, Pożarowisko'' 68'. Lata temu widziałem, trudno mi coś konkretnego o nich powiedziec.
OdpowiedzUsuńPominięte zostały też takie pozycje, jak ,, Pieśń Triumfującej Miłości'' Żuławskiego wg Turgieniewa ( całkiem udana rzecz, pośród temu podobnych ) , ,, Awatar, czyli Wymiana Dusz'' 64' Majewskiego wg. Teophile Gautiera ( interesujący i momentami pomysłowy , bardziej staroświecka fantastyka, niż horror ) , czy ,, Wenus z Ille'' , też Majewskiego 69' ( kicha w ciul, słuchowisko radiowe , a nie film ) .
Oj, no ale tekst nie jest wyliczanką wszystkich tytułów, opiera się na ogólnikach :)
UsuńZnam te filmy, oprócz "Wenus".
Bardzo się zawiodłem "Awatarem". Pomysły fajne, ale strasznie literackie, zero grozy.
UsuńA ,, Bicie Serca'' Jana Laskowskiego z 71'. znasz ?
OdpowiedzUsuńA nie znam. Zapowiada się zajebiście.
UsuńJak dla mnie, bezdyskusyjny numer jeden z telewizyjnych krótkometrażówek. I jest to horror całą gębą , a nie jakieś poronione przymiarki. Gotycka miniatura światowej klasy .
OdpowiedzUsuńJak robiłem research do tekstu, to nigdzie nawet nie natknąłem się na wzmiankę o tym, także duże dzięki.
UsuńFinał mógłby byc lepiej pomyślany, ale to, co się wcześniej dzieje....
OdpowiedzUsuńTeż mi tego Grabińskiego zabrakło - zwłaszcza "Ślepego toru". Pewne elementy kina grozy są w "Weselu" Wajdy, nie ma też wzmianki o wybitnym "Dybuku" - filmie nakręconym w jezyku jidisz, ale jednak produkcji polskiej. Co do Żuławskiego - nie wspomina się jego "Piesni tryumfującej miłości". Elementy kina grozy znajdziemy też w "Matce Joannie od Aniołów" czy "Rękopisie znalezionym w Saragossie", natomiast wspominany w tekscie Machulski nakrecil ostatnio przeciez wampiryczną "Kołysankę". Co nie zmienia faktu, że z horrorem u nas nei najlepiej
OdpowiedzUsuńZ tą "Kołysanką" to mnie masz (zaraz uzupełnię, dzięki).. Z pozostałymi - nie za bardzo. O "Dybuku" przecież napisałem, a potem masz wyraźne ogólniki. Co Wam się ludziska dzieje? :)
UsuńA propos Kawalerowicza i Hasa (i Wajdy również) pozwolę sobie po prostu wkleić poświęcone im fragmenty, które z teksty jednak usunąłem:
UsuńDobrym przykładem wspomnianego przez autora Medium pogardzania kinem gatunku wydaje mi się jeden z najwybitniejszych reprezentantów Szkoły Polskiej – Matka Joanna od aniołów (J. Kawalerowicz 1961). Wedle skróconego opisu fabuły rzecz opowiada o pogrążającym się w obłędzie księdzu, który ma odprawiać egzorcyzmy na opętanych zakonnicach, a którego poprzednik skończył spalony na stosie. Teoretycznie tego rodzaju historia to idealny materiał dla klasycznego horroru. Tyle że reżyser już na początku swojej opowieści konwencję traktuje przewrotnie i pretekstowo, wyraźnie wskazując na to, że chodzi mu o coś zgoła odmiennego, niż tylko emocjonowanie widowni. Nie, żebym chciał tu negować status arcydzieła, jakim cieszy się obraz Kawalerowicza. Jednakże to podejście do kina gatunku prowadzi wprost do jednego z podstawowych problemów przeważającej większości naszych „opowieści z dreszczykiem”. Otóż, paradoksalnie, sam gatunek jest w nich traktowany ze zbyt dużym dystansem.
(...) Inna sprawa, że moglibyśmy się pochwalić kilkoma prawdziwie wybitnymi tytułami, gdyby tylko nie zostały one zrealizowane przez naszych reżyserów już za granicą. Wszak dopiero na emigracji Roman Polański nakręcił słynny Wstręt (Repulsion 1965), żeby tylko ograniczyć się do pierwszego z jego znakomitych horrorów, a Żuławski niemal tak samo znane i cenione Opętanie (Possession 1981). Co prawda, z kraju nigdy nie wyjechało dwóch z naszych największych filmowych „opowiadaczy” - Wojciech Jerzy Has i Piotr Szulkin. Tego pierwszego horror nigdy jednak nie interesował i najwyżej zdarzało mu się o tenże gatunek okazjonalnie ocierać w swoich filozoficznych filmach fantasy, jak Rękopis znaleziony w Saragossie (1964) czy Osobisty pamiętnik grzesznika… przez niego samego spisany (1985). Szulkin nakręcił wprawdzie telewizyjny średni metraż Oczy uroczne (1976) - mroczną balladę o mężczyźnie zabijającym wzrokiem – lecz szybko porzucił kino grozy, aby zająć się realizacją społeczno-politycznych obrazów S-F, jak Golem (1979) czy O-bi, O-ba: Koniec cywilizacji (1984). Przy czym, należałoby podkreślić, sam nigdy nie postrzegał swoich dzieł w kategoriach gatunku.
Usuń,,..Co Wam się ludziska dzieje? :) ..''
OdpowiedzUsuńChyba to, że ilośc tych filmów jest bardzo ograniczona. Tu każdy jeden ( nawet chujowy ) jest na wagę złota w formie informacji, że w ogóle powstał. Jakbyś pisał monograficzny tekst o włoskich horrorach i ktoś by się przyczepił, że np. ,, Per Sempere'' Bavy jra pomimąłeś, to byłaby przesada. Ale tu ?! Jeszcze was tylu nad tym tekstem dłubało, bez kurwa, jaj... :D
Dla tego , a propos lat dwutysięcznych , dostrzegam brak ,, Diabła'' Tomasza Szafrańskiego z 2005 . Bardzo stylowa , swobodna ekranizacja noweli Maupassanta, świetne zdjęcia, aktorstwo i klimat - chyba jedyny sensowny polski film grozy XXI w.
Nie no charakter tekstu i wybór filmów to tylko moja brocha (no, poza "Dybukiem").
OdpowiedzUsuńbył też film dziejący się w sic! starożytnym egipcie IIIw ne.o pustelniku który ma widzenie że ma nawrócić największą egipska kurtyzane tytuł to jak dobrze pamiętam "Tess" do tego było jeszcze kilka przedstawień w teatrze tv ale tu tytułów nie pamiętam
UsuńGeneralnie tekst jest bardzo w porzo, nie, żebym się meritum czepiał.
OdpowiedzUsuńNiemniej czepianie się, że nie podałem tytułu "Ślepego toru" - choć poświęciłem prawie akapit na opis "Opowieści niezwykłych", których "Ślepy tor" jest przecież jednym z pięciu odcinków (nie bez powodu wyliczankę trzech tytułów odcinków poprzedziłem wzmianką o ich całkowitej liczbie) - ociera się o absurd. A "Wesele", "Rękopis" i "Matka Joanna" razem wzięte nie mają w sobie tyle grozy, ile jedna sekwencja "Przyjaciela wesołego diabła".
UsuńTo że tych filmów jest tak mało, nie znaczy, że należy przypisywać gatunkowi wszystko, co ma z nim cokolwiek wspólnego (w "Odlotowych wakacjach" są czarownice, a kilka scen rozgrywa się nocą - ale horror!).
Wszystkie zarzuty biorę na klatę jak Hulk Hogan, ale przyznaję się do tylko jednej wtopy - pominięcia "Kołysanki". Tu aż mi głupio. Trochę mi research zajął, a o takim oczywistym tytule zapomniałem (inna sprawa, że jest w tym tyle grozy, co w "Akademii pana Kleksa").
A czy taka "Pieśń triumfującej miłości" to horror? Jest to bardzo tajemnicze i trochę szalone, ma (bliżej niezdefiniowany) wątek nadnaturalny, ale ostatecznie nie nazwałbym tego inaczej, jak melodramatem o rysach fantastycznych. To jest coś, co zaczyna się tak, jakby miało się stać horrorem, ale na moje wcale się nim nie staje.
Przydałby się nam tu chyba jakiś teoretyk kina.
No właśnie, cała ta wymiana zdań poszła w złą stronę ( tego , czego nie ma , nie tego , co jest ).
OdpowiedzUsuńZatem, przechodząc do meritum:
Tym, co w znacznym stopniu udupiło możliwośc powstania w Polsce kina grozy za PRL-u z prawdziwego zdarzenia, była presja środowiska filmowego ( w tym krytyków , którzy mieli nieporównywalny z dniem dzisiejszym wpływ na kształtowanie się opinii i postaw tak publiczności, jak i samych filmowców.). Od kina domagano się ,,ambicji intelektualnych'' i ,, wnikliwych diagnoz społecznych'' , ewentualnie ,, obrachunków z Historią '' a tego horrorowi odmawiano. Wielkie Tematy ( też budżetowo ) były zarezerwowane dla mastodontów pokroju Wajdy, Hoffmana, bądż Kawalerowicza, przedmiotem pożądania takiego wybijającego się reżysera była pozycja , jaką zajmował taki Piwowski czy Głowacki : racjonalista -luzak-szyderca- playboy , chwalony za ,,bezkompromisowośc'' , ,,kontrowersyjny'' a i przez partię tolerowany na tyle, że mógł tworzyc i funkcjonowac w przestrzeni mniej lub masowo- elitarnego ( tak właśnie ! ) odbioru .
Horror to było ryzyko wyśmiania i zepchnięcia w ostracyzm , tak przez krytyków, jak i środowisko. Nawet bardzo drobiazgowo skalkulowane asekuranctwo nie uchroniło Majewskiego przed szyderą - hasło ,,Strzeż się ciąży, Lokis krąży'' zrobiło w swoim czasie większą furorę, niż sam film . Nieporównywalna z kolei odwaga Żuławskiego uśmierciła jego dzieło w zarodku. I nie tylko o polityczny aluzje, czy obyczajową smiałośc tu poszło, ale o bezczelnośc metafizyczną. ,Diabeł'' mógł się zakonczyc sceną, jak Pszoniak bierze kasę za robotę , ale nie... on musiał ujawnic swa prawdziwe oblicze , a Żuławski nie odmówił sobie dorzucic na ten krwisty rostbef jeszcze plastra sera. I chwała mu za to !
Swoją drogą , gdyby ,, Diabeł'' wszedł wtedy na ekrany, ludzie waliliby drzwiami i oknami męcząc się dla tych paru scen sex & violence na spektaklu, którego ni chuja z niego nie zrozumieli.
No i kino gatunkowe zwykło być "dziwką propagandy" ;]
UsuńObejrzałem właśnie "Bicie serca". Rzeczywiście porządna, odpowiednio paranoiczna rzecz. Nie mam zastrzeżeń do zakończenia. Tego opowiadania Poe nie znam, ale widzę, że to wstęp do "Czarnego kota" (lub też swoiste postscriptum do niego). Człowiek zamiast zwierzęcia, bicie serca zamiast miauczenia.
,,Serce oskarżycielem'' ( Tell Tale Heart ) . Tak, to jest rozegranie tego samego motywu, co w ,, Kocie''. Ekranizacja bardzo wierna, z zakończeniem łącznie. Finał z jednego ujęcia w pełnym planie zbyt teatralny, ale pal sześc. Wcześniej Laskowski ( z zawodu operator ) pokazał, ze czuje konwencję, jak mało kto w tym kraju.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą najlepszą znaną mi nowelą z tego okresu pozostaje pierwsza krótkometrażówka PIESTRAKA: "Cicha noc, święta noc". To kino wojenne (powiedzmy) ubrane w kostium horroru. Zero dialogów, opowiadanie obrazem, dźwiękiem i (cudownie posraną) muzyką, bohaterowie jawiący się jako upiory (czasem niestety uczłowieczani, tzn. filmu to nie psuje, ale przeszkadza mi w uwzględnieniu go w powyższym tekście), bardzo porządne zdjęcia Idziaka (który był też współscenarzystą, co tłumaczy, dlaczego tak duży nacisk położony był na obraz - później już tego u Piestraka nie uświadczysz).
OdpowiedzUsuń"Lampę" Polańskiego z 1959 nie brałeś pod uwagę, czy nie zmieściła się już w żaden akapit? Ze złowieszczym światłocieniem, szepczącymi w ciemnościach lalkami, których korpusy przypominają kalekie dzieci... Wg mnie jak najbardziej zahacza o grozę. Do tego to okres elektryfikacji wsi, a do czego prowadzi tu postęp techniczny? Wstecznik-reakcjonista z tego Romka, normalnie jakby odreagowywał, że Ruscy zajumali mu "Rower" ;)
OdpowiedzUsuńDorzucę jeszcze telewizyjny "Taranthriller" (Mirosław Dembiński, 1993) z Markiem Kondratem. Jedyny polski animal attack haha... :P
No popatrz go, przyszedł i zepsuł ;] Nie brałem pod uwagę ani "Lampy" ani "Taranthrillera". Ale właśnie - "Taranthrillera" czy "Taranthorroru"? Czy "Tarantkomedii"?
UsuńChyba miało być to drugie a wyszło trzecie :] Ale Segda ciskająca zapałkami w niemrawo poruszające się po podłodze pająki jest nawet pocieszna - a wystarczyło walnąć kapciem... To w ogóle była chyba jakaś swojska odpowiedź na "Arachnofobię" Franka Marshalla - tylko taka no... na naszą skalę :p
UsuńA niech Cię, teraz muszę obejrzeć kolejny ciulowy film ;]
UsuńTekst oczywiście jak zwykle dobry, bo zapomniałbym pochwalić ;)
OdpowiedzUsuńPrzeglądając program TVP Kultura można dojść do wniosku, że w Polsce powstawało sporo horrorów, gdyż na tym kanale co jakiś czas pokazywane są polskie filmy grozy, najczęściej średniometrażowe. Ale ja zwykle ich nie oglądam. W czwartek np. będzie emitowany w nocy film o dziwacznym tytule "Problemat profesora Czelawy". Pisze że to horror, ale czy warto to oglądać to mam wątpliwości.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Tobą odnośnie filmu "Medium", wprawdzie nie wiem czy jest najlepszy, ale z pewnością jest to bardzo udana mieszanka gatunkowa, mająca w sobie także to co dobry horror mieć powinien.
Warto sprawdzić "Problemat", żeby zobaczyć, jak łatwo można skopać porządny materiał wyjściowy ;] Nakręcony mniej więcej w tym samym czasie "Dom Sary" tego samego reżysera jest nieporównywalnie lepszy (choć też nie jest udany).
Usuń