wtorek, 31 stycznia 2012
Erratum
(...) Wspomniana wcześniej tajemnicza, a czasem wręcz niepokojąca atmosfera, leniwe tempo opowiadania, poetyckie (piękne!) zdjęcia Przemysława Kamińskiego, wreszcie nastrojowa muzyka Bartka Straburzyńskiego czynią Erratum filmem do pewnego stopnia (czy raczej do pewnego momentu) niezwykłym i hipnotyzującym. Rozwiązania wykorzystane przez reżysera przywodzą na myśl poetykę oniryzmu, choć przecież, gwoli ścisłości, oniryzmu sensu stricto wcale w filmie nie ma. Jeśli dodać do tego fabularny motyw powrotu bohatera na przysłowiowe stare śmieci, rzecz natychmiast przywołuje starsze o 50 lat dzieło Wojciecha Jerzego Hasa pt. Rozstanie.
Do lektury całego tekstu zapraszam na Stopklatkę.
Etykiety:
recenzja,
Wojciech Jerzy Has
Strefa X
Niewiele ponad pięćset tysięcy dolarów to kwota zaskakująco niska, jak na kino science fiction. Nie raz już jednak kolejni twórcy udowadniali, iż niewielka ilość środków potrafi działać bardzo pobudzająco na artystyczną kreatywność. I tak też jest w przypadku pełnometrażowego debiutu Garetha Edwardsa, którego bardziej interesowała inteligentna treść niż efektowna forma, który popularny gatunek wykorzystał jedynie jako punkt wyjścia, który przy produkcji filmu pełnił funkcje nie tylko scenarzysty i reżysera, ale też operatora i grafika odpowiedzialnego za wszystkie efekty specjalne. Istny człowiek-orkiestra. Jego dzieło - kino autorskie pełną gębą.
Do lektury całego tekstu zapraszam na Stopklatkę. Nieco inaczej patrzyłem na ten film rok temu.
Etykiety:
Gareth Edwards,
recenzja
niedziela, 29 stycznia 2012
Literaci jako komiksiarze
Postmodernistyczne oblicze Jasona. Podstawą dzieła jest mieszanie ze sobą faktów historycznych i niczym nieskrępowanej wyobraźni autora. No i jego ewidentnej kinomanii. Na takiej samej zasadzie Quentin Tarantino zrealizował słynne Bękarty wojny. Tym, co znacznie wyróżnia Gang Hemingwaya spośród pozostałych dzieł Norwega wydanych w Polsce, jest zaskakująco ważny kontekst pozakomiksowy. Co uznać można zarówno za zaletę, jak i za wadę – w zależności od punktu widzenia.
Do lektury całego tekstu zapraszam na E-Splot. Ponownie jest to "przedruk" starszej recenzji.
piątek, 27 stycznia 2012
OSS 117 zgłoś się
Agent OSS 117 to wytwór wyobraźni pisarza Jeana Bruce'a. Pierwsza z wielu powieści opisujących niebezpieczne przygody najlepszego francuskiego szpiega wydana została w 1947 roku. A więc na 6 lat przed Casino Royale Iana Fleminga. Pierwsza filmowa adaptacja miała premierę w 1956 roku, ale nie zyskała zbyt wielu odbiorców. 7 lat później międzynarodowy sukces osiągnął Dr. No, pierwszy film o przygodach Jamesa Bonda. Wówczas francuscy producenci postanowili dać OSS 117 jeszcze jedną szansę i tym razem opłaciło się. Do 1970 roku powstało 6 opowiadających o nim filmów. Nie ma jednak wątpliwości, iż ich komercyjne sukcesy (w kraju, nie za granicą) nie miałyby miejsca, gdyby nie niesłabnąca popularność agenta 007. Tym samym OSS 117 zyskał miano francuskiej odpowiedzi na Bonda, choć przecież, teoretycznie, powinno być nieco na odwrót. Inna sprawa, że ani jednego ani drugiego bohatera zapewne by w ogóle nie było - a przynajmniej nie na kinowych ekranach - gdyby nie wcześniejsze sukcesy szpiegowskich obrazów Alfreda Hitchcocka. Ale o tym może innym razem.
Etykiety:
Michel Hazanavicius,
recenzja
środa, 25 stycznia 2012
Magia komiksowego horroru
Swamp Thing, w Polsce nazwany Potworem z Bagien, to dziś jedna z najbardziej rozpoznawalnych* postaci komiksu amerykańskiego. Wymyślona została przez Lena Weina i Berniego Wrightsona w 1972 roku, lecz na prawdziwą popularność przyszło jej poczekać jeszcze kilka długich lat. Jak można przeczytać w wielu różnych tekstach, seria opowiadająca o przygodach bagiennego monstrum początkowo stanowiła niekoniecznie udaną mieszankę komiksu superbohaterskiego i horroru.
Fabularną podstawę stanowiły wówczas klisze znane z dziesiątek kolorowych zeszytów traktujących o posiadaczach nadludzkich mocy. A więc bardzo sympatyczny, jednoznacznie pozytywny bohater, który wskutek tragicznego wypadku przeobraża się w supersilną istotę (jak to ujął Alan Moore, „na wpół humanoidalną, na wpół roślinną postać pokrytą mchem i wodorostami”), której prędko przyjdzie zmierzyć się z kolejnymi upiornymi złoczyńcami. Aby, oczywiście, ratować ludzkość przed nie lada niebezpieczeństwami.
Do lektury całego tekstu zapraszam na E-Splot. Gwoli ścisłości jest to przeredagowana wersja tej recenzji.
* W sensie najbardziej charakterystycznych...
Etykiety:
Alan Moore,
komiks,
Swamp Thing
piątek, 20 stycznia 2012
Potwór potworowi nierówny
Dzisiejsze czasy zdają się nie być zbyt łaskawe dla klasycznych monstrów ze świata horroru. Te najbardziej popularne z nich coraz rzadziej mogą pochwalić się obecnością w naprawdę udanych filmach czy serialach. Celuloidowa odmiana kultury masowej wampirom stępiła kły, wilkołaki zamknęła w klatkach, a żywe trupy uczyniła rekwizytami. Na szczęście, jak to na uogólnienie przystało, ciągle zdarzają się wyjątki. A i pozostają też postaci dziś nieco zapomniane, w których to ciągle zdaje się drzemać pewien potencjał.
Do lektury dalszej części tekstu zapraszam na Stopklatkę.
Etykiety:
artykuł,
Spencer Susser
środa, 18 stycznia 2012
Wiwisekcja na wesoło, czyli nowa Rzeź Romana Polańskiego
Niniejszy tekst opublikowany został również na łamach portalu E-Splot.
Ponad dwa lata temu, przy okazji premiery Autora widmo na festiwalu w Wenecji, większość krytyków zgodnym chórem twierdziła, iż Polański powrócił do stylu, a nawet formy sprzed lat. Jakkolwiek ciężko nie zauważyć istotnych podobieństw do jego wczesnych dzieł, tak jednak twierdzenie, jakoby jakością film ten im dorównywał, wydało mi się zdecydowanie przesadzone (choć uważam go za pozycję udaną). Dziś Autora widmo postrzegam jako swego rodzaju rozgrzewkę, rzecz konieczną, aby później mogła powstać Rzeź - najlepszy obraz Polańskiego od wielu lat. Może nawet od czasów Lokatora. Inna sprawa, że pod pewnymi względami jest to film znacznie odbiegający od starszych dokonań kontrowersyjnego reżysera. To swoiste pomieszanie starego z nowym.
Etykiety:
Alfred Hitchcock,
Luis Bunuel,
recenzja,
Roman Polański
niedziela, 15 stycznia 2012
Małe kino #11: Dennis (reż. Mads Matthiesen, 2007)
Dennis opiera się na specyficznym paradoksie - z jednej strony jest niby typową opowieścią o samotnym introwertyku, z drugiej jednak wywraca ten rodzaj fabuły do góry nogami. Wszystko za sprawą kapitalnego w swej prostocie pomysłu, aby niemal 40-letniego mężczyznę mieszkającego z apodyktyczną matką uczynić kulturystą. Tytułowy bohater posturą przypomina więc Arnolda Schwarzeneggera z czasów Conana barbarzyńcy, co odpowiednio wpływa na rozwój i charakter kolejnych scen. Poznajemy go, gdy postanawia odmienić swój nieco smutny los i umawia się z pewną dziewczyną na randkę. Niestety, pomysł ten nie podoba się jego mamie...
Wbrew pozorom, duński twórca opowiada o życiu Dennisa ze śmiertelną powagą. Surowo, oszczędnie i realistycznie. Swój talent udowadnia pewną reżyserską dyscypliną (bez niej łatwo byłoby o zwykłą farsę, którą zresztą film początkowo zdaje się być) oraz inteligentną zabawą kontekstem (to, co komiczne, staje się smutne, a sam muzyczny leitmotiv za każdym razem wywołuje inne emocje, co przywodzi na myśl słynny niegdyś eksperyment Lwa Kuleszowa). Film nie byłby jednak udany, gdyby nie odpowiednie aktorstwo. Kim Kold w roli tytułowej jest tak przekonujący, jakby opowieść o Dennisie była opowieścią o nim, i jakby nie zdawał sobie sprawy z ciągłego towarzystwa kamery. Samych zdjęć niestety nie można już tak pochwalić - w niektórych miejscach sprawiają wrażenie, jakby operator był podczas realizacji na nie lada kacu. Ale mniejsza z tym.
Jest to piąta krótkometrażówka w dorobku Madsa Matthiesena, a jedna z trzech, które dostrzeżone zostały na zagranicznych festiwalach filmowych, z Sundance na czele. Kilka miesięcy temu reżyser zakończył realizację pełnometrażowej wersji Dennisa, zatytułowaną Teddy Bear. Film zakwalifikował się do konkursu tegorocznego Sundance, a jego duńska premiera kinowa odbędzie się 26 stycznia. Kibicuję.
Etykiety:
małe kino,
mini-recenzja
piątek, 13 stycznia 2012
Koszmary pana Finchera
Niektórzy nazywają go Alfredem Hitchcockiem współczesnego kina. Podobnie jak słynny Anglik, specjalizuje się w "filmie z dreszczykiem", słynie z precyzji i przywiązywania szczególnej wagi do technicznych możliwości Dziesiątej Muzy. Tworzy wyłącznie w obrębie popularnego kina gatunków, gdzie przebojowość i efektowność łączy z drapieżnym charakterem i dosyć pesymistyczną wizją świata. Choć nie każdy z wyreżyserowanych przez niego filmów był przebojem, jego nazwisko nieodmiennie kojarzone jest z gwarancją sukcesu. Oto David Fincher, reżyser na miarę naszych czasów.
Jest synem pisarza i pielęgniarki. Filmy zapragnął kręcić, kiedy w wieku siedmiu lat obejrzał western Butch Cassidy i Sundance Kid George'a Roya Hilla. Na ósme urodziny otrzymał kamerę Super 8 i natychmiast podjął się amatorskiej realizacji swoich snów o kinie. Wychowywał się w Marin County, gdzie był sąsiadem George'a Lucasa. Kiedy ten całkiem znany już reżyser kręcił w okolicy American Graffiti, młody Fincher stale zakradał się wraz z kolegami na plan filmowy, aby podglądać realizację. Siedem lat później, w 1980 roku, został zatrudniony w założonej przez Lucasa słynnej wytwórni filmowej Industrial Light and Magic, gdzie jako członek ekipy od efektów specjalnych pracował przy takich produkcjach jak Gwiezdne Wojny: Powrót Jedi oraz Indiana Jones i Świątynia Zagłady.
Do lektury dalszej części tekstu zapraszam na Stopklatkę. Tradycyjnie w kilku miejscach nie obyło się bez magii korekty.
poniedziałek, 9 stycznia 2012
Wilkołaki i lesbijki
Jak na przedstawiciela sztuki autorskiej przystało, w polu zainteresowań Jasona leżą ciągle te same tematy, tyle że w przeciwieństwie do większości tego typu twórców kopiuje samego siebie w stopniu naprawdę dużym, a jednocześnie zgrabnie unika zjadania własnego ogona. Nieznacznie tylko zmienia proporcje typowych dla siebie składników, robi to jednak tak umiejętnie, iż zarzucanie mu wtórności byłoby nie na miejscu.
Głównym bohaterem Werewolves of Montpellier jest mieszkający we Francji niespełniony artysta imieniem Sven, trudniący się fachem złodzieja biżuterii. Jest to jednak złodziej dosyć nietypowy, gdyż każdego kolejnego rabunku dokonuje w stroju wilkołaka. Dlaczego? Bo dzięki temu w momencie ewentualnego przyłapania na kradzieży, automatycznie wywołuje u swojej ofiary dezorientację i strach, co daje mu czas do ucieczki. Na jego nieszczęście podczas jednego z nocnych powrotów do domu zostaje zauważony przez personę dzierżącą aparat fotograficzny. Następnego dnia jego zdjęcie ukazuje się w lokalnej gazecie, przez co o jego działalności dowiadują się prawdziwe wilkołaki. Z rozgłosu, jaki im przyniósł, nie są zbyt zadowolone. Kara zdaje się być nieunikniona.
Do lektury dalszej części tekstu zapraszam na Kolorowe Zeszyty i/lub na E-Splot.
środa, 4 stycznia 2012
Galeryja #9: Stanley Kubrick fotki pstryka
Nastoletni Kubrick nie cierpiał szkoły, ale podczas regularnych wagarów zamiast na przykład upijać z innymi młodymi buntownikami wolał włóczyć się po mieście i robić zdjęcia. Dużo zdjęć. W wieku 17 lat jedno z nich udało mu się sprzedać magazynowi "Look" i w ten oto sposób stał się najmłodszym fotoreporterem pracującym dla tejże redakcji (najmłodszym w całej jej dotychczasowej historii). Był rok 1945, a przed przyszłym mistrzem kina jeszcze 5 lat pracy w tym zawodzie (niedziwne, że jego pierwsze filmy były akurat dokumentami). Od niedawna część jego zdjęć można kupić - lub po prostu obejrzeć - na tej stronie, o czym dowiedziałem się dzięki temu portalowi. Przyznam, że niektóre z nich wydają mi się bardzo "zwyczajne" (magia nazwiska?), ale większość to bardzo stylowe, ciekawie skomponowane fotografie. Poniżej wrzucam te z nich, które spodobały mi się najbardziej. Kliknij, aby zobaczyć w większym rozmiarze.
Etykiety:
galeryja,
Stanley Kubrick
poniedziałek, 2 stycznia 2012
2011
Jak dla mnie ostatni rok był dobry, ale poprzednie były lepsze. Części zachwytów nie rozumiem, żeby tylko wymienić pretensjonalne Drzewo życia, bardzo niedopracowanego Chłopca na rowerze czy Melancholię (choć to i tak, moim skromnym, jeden z nielicznych udanych filmów duńskiego kabotyna). Inna sprawa, że kilku tak zwanych ważnych tytułów jeszcze nie miałem okazji obejrzeć, jak choćby Szpiega, Niebezpiecznej metody czy Wujka Boonmee...
Poniżej wrzucam swój czysto subiektywny ranking 10. najlepszych tytułów, które miały w zeszłym roku premiery (i polskie i światowe). Ranking ten znajduje się od kilku dni na Stopklatce, wraz z zestawieniami pozostałych (współ)pracowników tejże redakcji. Z tym że tam znalazła się moja opinia tylko o jednym filmie, tutaj umieszczam o wszystkich (+ coś jeszcze). Gwoli ścisłości nie jest dla mnie istotna kolejność danych tytułów. No za wyjątkiem tego numer 1. A gdybym brał pod uwagę seriale inne, niż tylko te, które dopiero w 2011 rozpoczęły swoje telewizyjne żywota, to być może zdominowałyby ranking.
Subskrybuj:
Posty (Atom)