piątek, 6 grudnia 2013

Mob City S01E01-02: A Guy Walks Into a Bar & Reasons To Kill a Man


Frank Darabont, reżyser, scenarzysta i producent znany przede wszystkim ze swoich ekranizacji powieści Stephena Kinga, od kilku lat bardziej interesuje się telewizją niż kinem. W 2010 roku zaadaptował on na mały ekran komiks Roberta Kirkmana "The Walking Dead", który, jak wiadomo, stosunkowo szybko stał się międzynarodowym przebojem. Po emisji sezonu pierwszego natknąć się można było na informacje, że z jakichś powodów Darabont chce zwolnić scenarzystów serialu i samemu zająć się pisaniem kolejnych odcinków. I nagle włodarze stacje AMC zwolnili właśnie jego (co prawda, "The Walking Dead" zrobiło się naprawdę dobre dopiero po tymże zwolnieniu, ale to tak na marginesie). Teraz, po niemal trzech latach milczenia (sic!), twórca słynnych "Skazanych na Shawshank" wraca wreszcie z nowym projektem, ponownie telewizyjnym. W nim zaś przenosi nas do świata mordujących i mordowanych twardzieli, pięknych, ale być może równie niebezpiecznych kobiet, niekończących się palić papierosów oraz wszechobecnego jazzu.

Dosyć symbolicznym wydaje się być fakt, że w roli głównej Darabont obsadził Jona Bernthala, gwiazdę dwóch pierwszych sezonów "The Walking Dead". Co ciekawe, do dziś ani przedstawiciele telewizji AMC, ani sam poszkodowany nie ujawnili powodów jego zwolnienia. Darabont wcale jednak żalu (i gniewu) nie ukrywa. Na pytanie o to, czy ogląda kolejne odsłony tytułu, który powołał do życia, odpowiada: "Gdyby kobieta, którą kochałeś całym sercem, zostawiła Cię dla instruktora Pilates, a następnie wysłała zaproszenie na swój ślub - przyszedłbyś? Kiedy tworzysz coś, co jest Ci bardzo bliskie i ważne, a niszczą to socjopaci, którzy mają wyjebane na uczucia tak Twoje, jak i Twojej obsady oraz ekipy, to nie czujesz się z tym zbyt dobrze. Nie, nie poszedłbym na taki ślub, oto moja odpowiedź. Jak również nie chciałbym im towarzyszyć podczas nocy poślubnej, żeby patrzeć jak się pierdolą".

Pomysł na zrealizowanie "Mob City" wpadł mu do głowy gdzieś w 2011 roku. Czekając na samolot dostrzegł w lotniskowym sklepie książkę Johna Buntina "L.A. Noir: The Struggle for the Soul of America's Most Seductive City". Będąc przekonanym, że jest to zbiór krótkich czarnych kryminałów, natychmiast ją zakupił. Dopiero w samolocie zorientował się, że reprezentuje ona literaturę faktu, jednak nie stanowiło to dla niego problemu, gdyż okazała się dlań tak interesująca, że nie mógł się od niej oderwać. Jak się okazało, książka dokumentuje wojnę, jaką w Los Angeles lat 40. i 50. ubiegłego wieku toczyli ze sobą policjanci pod przywództwem wspinającego się na coraz wyższe szczeble kariery Williama Parkera oraz gangsterzy, których stopniowo coraz większą ilością przewodził ex-bokser Mickey Cohen. Skoro jednak nie mogło zabraknąć tematów korupcji i walki o władzę, "Mob City" (pierwotnie zatytułowane "L.A. Noir", a następnie "Lost Angels") opowiada też o starciach gliniarzy z gliniarzami oraz przestępców z przestępcami. A po środku całego zamieszania Darabont umieścił fikcyjną postać tajemniczego stróża prawa o żołnierskiej przeszłości znanego jako Joe Teague.

Pierwszy z dwóch wyemitowanych tego samego wieczora odcinków otwiera bardzo efektowna, fetyszyzująca przemoc scena strzelaniny, która przywodzić może na myśl "Sin City" tudzież niejako zwiastującą je "Ścieżkę strachu". Tego typu fajerwerków, mimo nie lada pulpowych rysów opowieści, wiele jednak nie uświadczymy. "Mob City" stanowi mieszankę nowoczesności i tradycji (przed realizacją autor poświęcił wiele godzin na przypomnienie sobie klasyki filmu noir celem odpowiedniego wsiąknięcia w "czarny świat"; unikał jednak seansu niedawnego "Gangster Squad", które rozgrywa się w tym samym czasie i opowiada po części o tych samych ludziach). Z jednej strony mamy więc mocną, wcale estetyczną stylizację obrazu, bardzo atrakcyjne strzelaniny i modną ostatnimi czasy skrajną ambiwalencję moralną, z drugiej natomiast średnio-szybkie tempo opowiadania, staroświecką intrygę i przejaskrawionego bohatera przypominającego twory Raymonda Chandlera (oczywiście nie obeszło się bez narracji pozakadrowej, acz ta pojawia się dosyć rzadko). Bohater wydaje mi się zresztą największą atrakcją. Do pewnego stopnia jest to człowiek-zagadka, a jego niedookreśloność kształtuje charakter fabuły. Może niektórych śmieszyć będzie jego wyjątkowo niski ton głosu (prawie jak Batmana u Nolana), ja nie mam zastrzeżeń.

"Mob City" to rzecz, która chce być cool. Normalnie byłoby to zarzutem, ale jej się to faktycznie udaje. Wprawdzie o jakichś ochach, achach i echach mowy nie ma, jednak nie zdziwiłbym się, gdyby te miały się wkrótce pojawić. A i tak już dwa pierwsze odcinki zjadają na śniadanie pierwszy sezon poprzedniego telewizyjnego dziecka Darabonta. Może dlatego, że dopiero tutaj otrzymał on pełną kontrolę (tak mówi), może dlatego, że - jakby w ramach zemsty - wreszcie dał z siebie wszystko. A najpewniej i jedno, i drugie.


3 komentarze:

  1. Początek pod względem oglądalności najlepiej nie wypadł, a od tego zależy czy zostanie zamówiony kolejny sezon. Ten ma tylko sześć odcinków (jakieś wpływy brytyjskie chyba, kolejny/kolejne mają być dłuższe) i będą wyświetlane po dwa. W mnie jakoś produkcja Darabonta fana nie znajdzie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwszy sezon "TWD" tez miał tylko 6 odcinków. Bardzo się cieszę, że "Mob City" emitują po dwa, ale faktycznie szanse na drugi sezon marne.

    OdpowiedzUsuń
  3. wow, bardzo chciałam to obejrzeć, teraz jeszcze bardziej!

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się