czwartek, 12 grudnia 2013

Ostatnio przeczytane vol. 3

"Aliens: Salvation" Dave Gibbons i Mike Mignola, 1993
Z tego, co czytałem, jest to jeden z czterech tytułów, dzięki którym kariera Mignoli nabrała długo oczekiwanego wiatru w żagle. Gwoli ścisłości te pozostałe to adaptacja "Draculi" Coppoli, "Batman: Sanctum" oraz ciągle nieznany mi "Fafhrd and Gray Mouser" według scenariuszy zapomnianego Howarda Chaykina (jakiś czas temu rajcowałem się jego "The Shadow: Blood & Judgement", ale coś mi się zapomniało o tym napisać). I to właśnie Mignola z czasów, kiedy bał się jeszcze pisać własne scenariusze, był powodem, dla którego sięgnąłem po "Salvation". Ciekawe oglądało mi się jego starsze prace, choć diametralnych różnic nie zauważyłem - ot,  są mniej kanciaste i z mniejszą ilością tuszu (który nakładał Kevin Nowlan). Są jak najbardziej OK, jeśli jednak zestawić je choćby ze wspomnianym, powstałym w tym samym roku "Sanctum", to wypadają nieco blado. Prawdziwy popis możliwości Mike'a przychodzi tylko w tych kilku miejscach, w których fabuła robi się nagle oniryczna / surrealistyczna (check this out). No ale właśnie, przejdźmy do historii. Gibbons, którego do tej pory znałem tylko jako rysownika, swoją opowieść oparł o różne rozwiązania z pierwszych trzech części filmowej serii. Jest więc obca planeta, jest sygnał SOS, jest twarda babeczka, która nie da sobie w kaszę dmuchać, jest android, dużo alienów i królowa, a przede wszystkim jest wywiedziona z fincherowskiej "trójki" postać religijnego fanatyka. Nie chodzi bynajmniej o tą samą postać - w "Salvation" mamy nawiedzonego kucharza. Jego wiara jest podstawą całej narracji (obcych nazywa demonami, a Firmę diabłem etc.). Czyni to komiks bardzo specyficznym, ale niekoniecznie w pełni satysfakcjonującym, gdyż zabrakło miejsca na porządną psychologię, przez co ciężko naprawdę przejąć się losami bohatera. Z tego wszystkiego najciekawsze okazuje się to, że fabularnie - rzecz dotyczy transportu i hodowli obcych - "Salvation" jest w pewnym sensie zapowiedzią filmu Jeuneta.

wtorek, 10 grudnia 2013

Ostatnio obejrzane vol. 3

"Nameless Gangster" Jong-bin Yun, 2012
Recenzent magazynu "TIME" napisał, że to film, z którego dumny byłby Martin Scorsese i ciężko się z nim nie zgodzić. Tak jak w "Chłopcach z ferajny", tak i tutaj otrzymujemy fascynującą mieszankę elegancji i przemocy, sentymentalizmu i goryczy, humoru i tragedii. Obraz brutalny, ale jednocześnie przepięknie nakręcony. Pojawia się też parafraza słynnej lustrzanej sceny z "Taksówkarza", o charakterze zgoła odmiennym od oryginału, lecz bynajmniej nie parodystycznym. Południowo-koreański reżyser garściami czerpie z klasyki kina gangsterskiego, zużyte szablony przefiltrowując jednak przez tradycje swojego kraju i krytykę panującego w nim systemu. Tym samym tworzy rzez prawdziwie orzeźwiającą, będącą jedną wielką alegorią polityczną. Największym plusem jest główny bohater. Brawurowo zagrany przez Min-sik Choia, gwiazdę "Oldboya" i "Ujrzałem diabła", jest postacią spokrewnioną z Nikodemem Dyzmą (!). To człowiek nieprzewidywalny, w jednej chwili jawiący się jako żałosny idiota, w drugiej jako swoisty "geniusz zła". Najwięcej o nim mówi jednak prezent, który otrzymuje od członka yakuzy - gustowny rewolwer, którego komora jest całkiem pusta. Najlepszy film gangsterski od czasu "Graveyard of Honor" Takashiego Miike, acz może przegapiłem jakieś cudo. Nie pogniewam się za rekomendacje ("The New World" Hoon-jeonga Parka poznam gdzieś na dniach).

piątek, 6 grudnia 2013

Mob City S01E01-02: A Guy Walks Into a Bar & Reasons To Kill a Man


Frank Darabont, reżyser, scenarzysta i producent znany przede wszystkim ze swoich ekranizacji powieści Stephena Kinga, od kilku lat bardziej interesuje się telewizją niż kinem. W 2010 roku zaadaptował on na mały ekran komiks Roberta Kirkmana "The Walking Dead", który, jak wiadomo, stosunkowo szybko stał się międzynarodowym przebojem. Po emisji sezonu pierwszego natknąć się można było na informacje, że z jakichś powodów Darabont chce zwolnić scenarzystów serialu i samemu zająć się pisaniem kolejnych odcinków. I nagle włodarze stacje AMC zwolnili właśnie jego (co prawda, "The Walking Dead" zrobiło się naprawdę dobre dopiero po tymże zwolnieniu, ale to tak na marginesie). Teraz, po niemal trzech latach milczenia (sic!), twórca słynnych "Skazanych na Shawshank" wraca wreszcie z nowym projektem, ponownie telewizyjnym. W nim zaś przenosi nas do świata mordujących i mordowanych twardzieli, pięknych, ale być może równie niebezpiecznych kobiet, niekończących się palić papierosów oraz wszechobecnego jazzu.

wtorek, 3 grudnia 2013

Opowieści graficzne (Julian Antonisz, 2013)

Na dniach tekst pojawi się też na łamach Kolorowych Zeszytów. Za egzemplarz recenzencki dziękuję Korporacji Ha!art.


Julian Antonisz to niewątpliwie jeden z najciekawszych artystów epoki PRL-u. Ten rozkochany w absurdzie, surrealizmie i grotesce satyryk, przez Jana Strękowskiego trafnie nazwany Stanisławem Bareją filmu animowanego, sztuce poświęcał się bez reszty. Dzięki świeżo wydanym "Opowieściom graficznym" okazuje się, że był nie tylko reżyserem, scenarzystą, plastykiem, kompozytorem i wynalazcą. Był (a przynajmniej zdarzyło mu się bywać) również komiksiarzem.

Pierwsze lata twórczości upłynęły mu głównie pod znakiem realizacji prześmiewczych filmów oświatowych. Wtedy też stworzył swój najlepszy, po dziś dzień popularny obraz "Jak działa jamniczek" (1971). Następnie, jak mówił, eksperymentował poszukując formy doskonałej, by wreszcie poświęcić się animacjom non camera, tworzonym poprzez rysowanie (i nie tylko) bezpośrednio na taśmie projekcyjnej. Choć nierzadko tworzył filmy, gdzie pogodność spotykała się z gorzką ironią - a i kilka razy sięgnął po tematykę wcale pesymistyczną - w jego twórczości dominowała tonacja lekka jak piórko. "Był bardzo poważnym człowiekiem ze wspaniałym poczuciem humoru" - wspominała po latach jego córka, Malwina Antoniszczak.

sobota, 30 listopada 2013

Bler: Ostatni wyczyn (Rafał Szłapa, 2012)

Tekst został napisany dla pewnej redakcji ponad rok temu, ale z nieznanych mi powodów nie doczekał się publikacji.


Rafał Szłapa może być z siebie dumny. Nie dlatego, że w ogóle udało mu się doprowadzić swoją trylogię o "krakowskim Supermanie" do końca - w możliwość czego swego czasu zwykło się wątpić - a dlatego, że zrobił to w naprawdę niezłym stylu.

Podczas recenzowania poprzednich tomów cyklu chwaliłem autora za bardzo sprawne zaadaptowanie czysto amerykańskiej konwencji na rodzimy grunt, a jednocześnie krytykowałem za kulejącą dramaturgię oraz niestaranne wyważenie składników. W przypadku "Ostatniego wyczynu" ciężko już o tak mieszane uczucia i wynikające z nich narzekanie na niewykorzystywanie tkwiącego w przygodach Blera potencjału. Tego, co było w nich najlepsze, tj. odpowiedniej swojskości, jest tu w zasadzie jeszcze więcej (choć czasem na zgoła innych zasadach), z kolei po wspomnianych mankamentach niemalże nie ma już śladu.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Ostatnio przeczytane vol. 2

"Alan Moore's The Courtyard" Antony Johnston i Jacen Burrows, 2009 (oryg. 2003)
Lektura tego komiksu przypomina spożywanie posiłku, który u swoich podstaw ma wiele z naszych ulubionych składników, ale który ostatecznie wcale nie smakuje tak, jak byśmy tego oczekiwali, gdyż kucharz nie wiedział, jak swoje danie powinien przyprawić. Kucharzy było tutaj aż trzech, ale winą za niewystarczającą jakość posiłku obarczam tylko jednego. A jest nim, o zgrozo, sam Alan Moore. W 1994 roku napisał on opowiadanie bazujące na lovecraftowskim "Koszmarze w Red Hook". 9 lat później panowie Johnston i Burrows postanowili dokonać jego komiksowej adaptacji, z Moore'm na pokładzie w roli konsultanta. Johnston przełożył prozę na język opowieści obrazkowych w sposób zaskakująco filmowy - niemal każdą stronę dzielą tu na pół dwa długie panele, w związku z czym kartkowanie dzieła przypomina oglądanie stopklatek, a narracja subiektywna aż się prosi o termin "narracja pozakadrowa". Trochę kreskówkowy styl Burrowsa gdzieniegdzie wydawał mi się zbyt umowny, lecz ogólnie rzecz biorąc to - wbrew nijakiej okładce - rysownik wykonał bardzo porządną robotę. Niedziwne, że kilka lat później Moore zaproponował mu współpracę przy kontynuacji "The Courtyard". Problem tkwi w fabule, a dokładniej - w jej charakterze. Historia sama w sobie jest całkiem dobra (średnio podobało mi się niezbyt oryginalne zakończenie), składająca się z kilku bardzo interesujących elementów (narkotyk produkowany w ludzkim mózgu, teoria anomalii), a opowiadana w sposób należycie dla horroru niepokojący i złowieszczy. Rzecz w tym, że Moore nie jest sobą, a próbuje być drugim Lovecraftem. Autor "V jak Vendetta" nie raz już udowadniał, że jest mistrzem stylizacji, tyle że mistrzostwo to było efektem tego, że kolejne wzorce filtrował przez własny styl. A tutaj po prostu imituje "Samotnika z Providence", autora tak samo specyficznego i osobnego. Takiego, którego udawać się nie da.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Ostatnio obejrzane vol. 2


"Miasto żywej śmierci" Lucio Fulci, 1980
Pierwsza część trylogii nazywanej przez niektórych piekielną rozgrywa się głównie w wymyślonym przez H.P. Lovecrafta miasteczku Dunwich, gdzie rozpocząć się ma najprawdziwsza apokalipsa. U Fulciego (i scenarzysty Dardano Sacchettiego, z którym reżyser pracował regularnie od czasu ciągle nieznanych mi "Siedmiu czarnych nut") nie ma wprawdzie mitologii Cthulhu, ale jest za to ksiądz, który popełniając na cmentarzu samobójstwo otwiera bramy piekieł. W efekcie trupy wracają do życia, aby wyrywać ludziom mózgi. Bynajmniej nie są to jedyne atrakcje - dostajemy też np. deszcz robaków oraz biedaków płaczących krwią czy wymiotujących własnymi wnętrznościami. Do wyboru, do koloru. Jednakże scen gore (i akcji w ogóle) nie ma tak naprawdę zbyt wiele, a  czasem włoski mistrz makabry rezygnuje z ukazania aktów przemocy, po wyraźnym ich zasugerowaniu ucinając potencjalnie brutalną scenę i przenosząc akcję w miejsce spokojniejsze. Tak jak to było już w "Zombie pożeraczach mięsa", fabuła opiera się na konstrukcji rodem z giallo (acz i pod tym względem kłania się lovecraftowska "Zgroza w Dunwich"), tyle że kontrowersyjny autor rezygnuje z ciągu przyczynowo-skutkowego. Nie interesuje go logika i odpowiadanie na kolejne rodzące się w trakcie seansu pytania (od powodów samobójstwa księdza poczynając), a i nie przestrzega też reguł gatunku (nieumarli to tutaj coś między zombiakami a duchami, jest też ich zaskakująco mało). Liczy się tylko poczucie wyobcowania i strachu. Niezłe ścierwo. Nie tak drapieżne jak "Hotel siedmiu bram" i nie tak urocze jak "Dom przy cmentarzu", ale będące ich odpowiednio cuchnącą zapowiedzią.

wtorek, 12 listopada 2013

Ostatnio przeczytane vol.1


"Batman: Gothic" Grant Morrison i Klaus Janson, 1990
Po głośnym "Azylu Arkham", u swoich podstaw mającym surrealizm i psychoanalizę, Morrison postanowił napisać bardziej tradycyjną opowieść o Człowieku Nietoperzu. Umieścił w niej więc wszystko to, czego w "Azylu" unikał: Bruce'a Wayne'a, bat-gadżety, zagadkę kryminalną, przejrzystą akcję, proste przesłanie. Szkocki scenarzysta nie byłby jednak sobą, gdyby nie dodał do tego pewnych, nazwijmy to umownie, osobliwości. W tym wypadku są to liczne (acz nie dominujące nad całością) fragmenty oniryczne oraz elementy czystej wody horroru. Morrison trochę bawi się tu w dziadka, który przy kominku opowiada swoim wnukom zapomniane opowieści. Przedstawia nam część dzieciństwa Wayne'a sprzed śmierci jego rodziców, jego poświęcone jego ojcu sny, demonicznego, powracającego z zaświatów Mr. Whispera, który poluje na gothamskich gangsterów (wcześniej zapoznając ich z poezją), a wreszcie pewną legendę sprzed 300 lat. Oczywiście wszystko to łączy się w spójną całość. Chwilami mroczną, a chwilami wcale naiwną (w czym również jej urok, choć nie zawsze). Zdecydowanie najbardziej podobał mi się wątek legendy, bo to dokładnie to, co najbardziej lubię w powstałym parę lat później "Hellboyu". A najmniej same rysunki. Klaus Janson ma specyficzny styl, do którego nic nie mam, ale którego pochwalić również bym nie mógł. Gorzej, że w pewnych miejscach jego prace wyglądają zwyczajnie niechlujnie, co psuje lekturę skądinąd całkiem fajnej historii.

czwartek, 7 listopada 2013

The Badlanders i Django Lives, czyli (ewentualne) requiem dla spaghetti westernu

  

Spaghetti western nie żyje, wiadomo. Raz na jakiś czas jego odór czuć bardzo intensywnie. A to ktoś nakręci "Mad Maxa", a to ktoś spłodzi "El Mariachi", a ktoś jeszcze inny "Kill Bill", "Sukiyaki Western Django" czy innego "Dobrego, złego i zakręconego". Ale prawdziwego spaghetti westernu, tak jak wieśniaków z pewnej piosenki, już nie ma i nie będzie. Zdarza się jednak, że wstaje on zza grobu jako zombie, choć bez wywołania epidemii. Było tak w wypadku "Jonathana zwanego niedźwiedziem", filmu nieświeżego, a mimo to ciągle smacznego. Cóż, dobre ścierwo nie jest złe. Tak się też składa, że w ciągu ostatniego roku natknąć się można było na zapowiedzi aż dwóch filmów tego typu. I opisy obu z nich brzmią dosyć apetycznie, niestety ich powstanie stoi pod znakiem zapytania. Ale zacznijmy od początku.

czwartek, 31 października 2013

Ulubione horrory XXI w.

Jeśli tak jak ja szczerze gardzicie Halloween, zapraszam do zapoznania się z listą moich ulubionych horrorów XXI wieku. Upierałbym się nawet, że to zdecydowanie najlepsze ze współczesnych opowieści z dreszczykiem, niestety ostatnimi czasy niewystarczająco bacznie śledziłem losy tego plugawego gatunku. No i zabrakło tu kilku tytułów, które uważam za rzeczy naprawdę świetne i może trochę lepsze od paru tytułów z rankingu (np. "Opowieść o dwóch siostrach" Jee-woon Kima czy "Pontypool" Bruce'a McDonalda), ale po prostu nie siedzą mi tak w serduchu.



10. "Blady strach" Alexandre Aja, 2003
Bardzo niedoskonały, ale odpowiednio intensywny, sugestywny i przewrotny.



9. "Władcy Salem" Rob Zombie, 2013
Swego rodzaju reaktywacja włoskiego horroru lat 60. i (trochę bardziej) 70.



8. "Lekcja zła" Takashi Miike, 2012
Zaczyna się leniwie, ale kiedy się już rozpędzi, to nie zostawia jeńców. Od prawie-kryminału do slashera z elementami horroru cielesnego. Mocarny powrót Miike do świata grozy.



7. "American Horror Story: Asylum" 2012
UFO, seryjny morderca, opętanie, zakład psychiatryczny, nazista eksperymentujący na ludziach. Brak umiaru źródłem sukcesu. Horror totalny. Ot, mógłby być nieco krótszy, tak o 3 odcinki (całość ma ich 13).



6. "Gozu: Gangsterski teatr grozy" Takashi Miike, 2003
 Tzw. japońska odpowiedź na "Zagubioną autostradę". Miks yakuza eiga, surrealizmu i makabreski. Jeden z najbardziej pokurwionych filmów ever.



5. "Livide" Alexandre Bustillo i Julien Maury, 2011
Niepozorny walec. Niby nic się nie dzieje, a tu nagle jeb! i jesteśmy wessani do Króliczej Nory. Tyle że miejsce absurdu zajmuje tu, oczywiście, makabra.

 

4. "Lista płatnych zleceń" Ben Wheatley, 2011
Na skróty do piekła.
więcej



3. "Kalwaria" Fabrice du Welz, 2004
"Psychoza" przefiltrowana przez "Teksańską masakrę piłą mechaniczną". Lub na odwrót. Gwałt na świni gratis. Ukrzyżowanie również.



2. "Vinyan" Fabric du Welz, 2008
Jak zrobić najlepsze współczesne ghost story? Wywrócić je do góry nogami i dodać psychoanalizę.



1. "Ukochani" Sean Byrne, 2009
Pop, metal i garage rock.
więcej

wtorek, 29 października 2013

Ostatnio obejrzane vol.1

"Człowiek ze stali" Zack Snyder, 2013
Pamiętam, że kiedy zobaczyłem pierwszy teaser tego filmu, pomyślałem, że może wreszcie doczekamy się porządnej adaptacji przygód Supermana. Nie, żeby teaser zrobił na mnie tak duże wrażenie, ale zapowiadał rzecz garściami czerpiącą z mistrzowskiego komiksu "Na wszystkie pory roku" Jepha Loeba i Tima Sale'a. Na chwilę zapomniałem wtedy, że to, co sprawdza się w opowieściach obrazkowych, niekoniecznie sprawdza się na dużym ekranie, jak również, że reżyserem tego filmu jest przecież Snyder. A jak to na niego przystało, film jest przede wszystkim efekciarską rozpierduchą (wspomniany komiks to utwór bardzo liryczny). Fajnie, że w paru miejscach rzecz całkiem ciekawie odchodzi od kanonu historii o Wielkim S, fajnie też, że do tematu autorzy podeszli jak najbardziej poważnie (dziwią mnie zarzuty o patos, to prawie tak, jakby czepiać się "Aliena", że rozgrywa się w kosmosie). Niefajnie, że od początku projekcji towarzyszą nam dziury scenariuszowe i rozwiązania dziecinnie naiwne. Wcale nie byłoby jednak źle, gdyby nie to, że druga połowa filmu to jeden wielki rozpierdol. Czuć potęgę Supermana i jego przeciwników, ale z każdym kolejnym wybuchem bohaterowie - w pierwszej połowie ledwie naszkicowani, jednak w miarę wyraźni - są coraz dalej za formą. Aż w końcu nie zostaje z nich nic.


czwartek, 24 października 2013

Jan Hardy - komiks patriotyczny #1 (Jakub Kijuc)

Tekst (w wersji skróconej o jeden akapit) opublikowany jednocześnie na łamach Magazynu Miłośników Komiksu KZ. Jako post scriptum wrzucam tu komentarz autora komiksu.



Pamiętam, że kilka miesięcy temu, zanim jeszcze "Jan Hardy" wylądował w drukarni, miałem już wymyślony wstęp do niniejszego tekstu. Zaczynał się on od niesubtelnego zasugerowania potencjalnemu czytelnikowi, że Jakub Kijuc, choć teoretycznie wykonywaniem najstarszego zawodu świata się nie zajmuje, to ma z nim wiele wspólnego. Bo przecież jeszcze niedawno wystawiał on swoje prace w punkowym (czy też lewackim) lokalu "Tektura" i niemalże cały czas poświęcał awangardowemu "Konstruktowi", aby w jednej chwili - tej dokładnie, kiedy hasło "komiks patriotyczny" pokochało ONR i spółka - ukazał się on światu jako nacjonalistyczny ultra-katolik na każdym kroku wojujący ze wszystkim, co tylko kojarzyć się może z tzw. czerwoną hołotą.

wtorek, 8 października 2013

Requiescant (Carlo Lizzani, 1967)

Smutna to jesień dla fanów spaghetti cinema. W ubiegłym tygodniu ubolewałem nad śmiercią Luciano Viscenzoniego oraz Giuliano Gemmy, a wczoraj wieczorem dowiedziałem się, że 5 października samobójstwo popełnił Carlo Lizzani, kolejny ważny twórca makaroniarskiego gatunku. Poniżej pierwsza wersja tekstu z mojej planowanej książki (znowu nie pogniewam się za opinie), poświęconego jednemu z jego westernów; temu właśnie, który śmiało zaliczyć można do jednego z najciekawszych reprezentantów Włoskiego Zachodu. 
R.I.P.


"- Szkoda marnować dobry chleb.
- Większa szkoda marnować dobre naboje."

Carlo Lizzani to zaangażowany politycznie reżyser był zaangażowanym politycznie reżyserem, który przygodę z kinem rozpoczął od neorealizmu oraz dokumentalizmu, a który szybko specjalizować się zaczął w rozmaitych utworach gatunkowych (od kryminału po komedię erotyczną). Pierwszym z jego dwóch westernów były nakręcone w 1966 roku "Krwawe wzgórza". Ta sentymentalna opowieść o mścicielu odniosła duży sukces komercyjny, ale - poza muzyką Ennio Morricone, obsesyjnością głównego bohatera oraz ekspresyjnymi występami Thomasa Huntera i Henry'ego Silvy - nie da się o niej powiedzieć wiele dobrego. W zrealizowanym następnie "Requiescant" reżyser śmiało rozwijał niektóre z pomysłów zawartych we wspomnianym przeboju, jednocześnie wywracając użyte tam schematy do góry nogami. O ile więc "Krwawe wzgórza" były w zasadzie imitacją westernu amerykańskiego (różniąc się odeń głównie większą dawką akcji), o tyle kolejny obraz Lizzaniego stanowi już przykład pozycji zupełnie niekonwencjonalnej. Swój pierwszy western zrobił on jako rzemieślnik, swój drugi - jako artysta.

czwartek, 3 października 2013

Specjalista / Gli Specialisti (Sergio Corbucci, 1969)

11 dni temu zmarł Luciano Viscenzoni, wybitny scenarzysta mający na koncie takie cuda, jak "Za kilka dolarów więcej", "Dobry, zły i brzydki", "Śmierć jeździ konno", "Najemnik" i "Garść dynamitu"; a 2 dni temu w wypadku samochodowym zginął Giuliano Gemma, pierwsza włoska ikona spag-westu ("Pistolet dla Ringa", "Powrót Ringa", "Arizona Colt", "Dzień gniewu"). I zrobiło mi się, kurwa, źle (nigdy wcześniej tak nie miałem). Chciałem napisać coś związanego z tymi panami - lub chociaż z jednym z nich - ale nie wyrobiłem. Coś o spag-weście musi jednak teraz być. Toteż wrzucam przykładowy tekst z mojej wybitnie leniwie pisanej książki o makaroniarskim Dzikim Zachodzie, która to - teoretycznie - wydana ma zostać gdzieś w przyszłym roku. To pierwsza wersja tekstu, może ta ostateczna będzie się nieznacznie różnić, a może będzie zupełnie inna, nie wiem. Będę jednak wdzięczny za opinie, z kolei panowie Viscenzoni i Gemma - za odświeżenie sobie któregoś z ich filmów (nie zapomnijcie). Vamos a matar, compañeros.


"Nie przestawaj pić. Kiedy ludzie przestają pić, robię się nerwowy. A kiedy robię się nerwowy - strzelam."

Samotny mściciel, główne miejsce akcji swoistym siedliskiem zła, niemała dawka okrucieństwa, ponura tonacja, skrajnie cyniczna wymowa... W trakcie seansu "Specjalisty" trudno oprzeć się wrażeniu, że po realizacji sarkastycznego, lecz zarazem dosyć lekkiego i przebojowego "Najemnika" (1968) Sergio Corbucci bardzo zatęsknił za typową dla siebie koszmarną wersją Dzikiego Zachodu. Geneza jego ostatniego w karierze poważnego westernu jest jednak owiana tajemnicą. Po premierze wspomnianego zapatowskiego hitu reżyser ogłosił, że pracuje nad opowieścią o handlarzu bronią na wojnie, z Lee Van Cleefem jako głównym aktorem i współscenarzystą. Projekt ten pierwotnie nazywał się "Uzbrojony specjalista", a następnie przemianowany został na "Powrót najemnika". Z nieznanych przyczyn nigdy nie doszło do jego produkcji. Corbucci zaczerpnął z jego (niekoniecznie ukończonego) scenariusza kilka motywów i połączył z nowymi pomysłami, które, podobno, wymyślane były dopiero na planie zdjęciowym "Specjalisty". Nie wiadomo, o jakie dokładnie motywy chodzi, jednakże już sam tytuł brzmi przecież odpowiednio znajomo. Niemniej jednak, wielka szkoda, że można tylko gdybać, jak mógł wyglądać jedyny obraz Corbucciego ze słynnym Van Cleefem. Biorąc pod uwagę oczywiste podobieństwa "Powrotu..." do "Najemnika" oraz specyficzność powstałego na jego bazie "Specjalisty" - który to z "Najemnikiem" nie ma już nic wspólnego - jawi się on jako pozycja intrygująca.

poniedziałek, 30 września 2013

Lista płatnych zleceń (Ben Wheatley, 2011)

Właśnie ukazał się piętnasty numer czasopisma "Ekrany". Poniżej mój opublikowany w nim tekst. Warto może zaznaczyć, że napisałem go zanim jeszcze dowiedziałem się o "A Field in England"...



"Lista płatnych zleceń", drugi film w karierze Bena Wheatleya, jest utworem do tego stopnia niekonwencjonalnym i enigmatycznym, że jednoznaczna interpretacja przedstawionych w nim wydarzeń okazuje się po prostu niemożliwa. Punktem wyjścia jest tu dramat rodzinny: opowieść o młodym małżeństwie – apodyktycznej Shel i pozornie spokojnym Jayu – przeżywającym kryzys. Powodem ich kolejnych, coraz ostrzejszych awantur okazuje się celowo przedłużane bezrobocie Jaya. Nie oznacza to wcale, że kameralna historia wpisana jest w szerszy kontekst społeczny, tak jak w gangsterskim "Down Terrace" (2009) – debiucie Wheatleya. Zamiast tego otrzymujemy poetykę snu, wprowadzaną między innymi za sprawą stosownych zabiegów formalnych – od niepokojącej muzyki po ujęcia w zwolnionym tempie. Zanim jednak utwierdzimy się w przekonaniu, że "Lista płatnych zleceń" jest tak naprawdę horrorem, przyjdzie nam długo poczekać. Najpierw otrzymamy bowiem informację, że Jay to płatny zabójca.

wtorek, 24 września 2013

Shinya Tsukamoto - kino industrialne

Na blogu zastój i nie wiem, kiedy pojawią się nowe teksty, ale! dosłownie chwilę temu natknąłem się na coś starszego, napisanego 4 lata temu dla nieistniejącego już portalu Netbird.pl (pozdrowienia dla Dawida Głowni). Dziś napisałbym ten tekst zupełnie inaczej, ale mniejsza z tym. Na koniec dodatkowy akapit, który spłodziłem przed momentem.

"Tetsuo"


Miasto, w którym nigdy nie przestaje padać deszcz, ludzie mutujący w metalowe potwory, morderstwa popełniane w marzeniach sennych... Witajcie w szalonym świecie jednego z najważniejszych japońskich twórców niezależnych, stawianego obok takich osobistości jak David Lynch czy David Cronenberg. Twórcy, który pod płaszczem szeroko pojmowanego horroru cielesnego przemyca bezlitosną krytykę współczesnego społeczeństwa.

Ten fan monster movies (z nieśmiertelną „Godzillą” na czele) pierwszy amatorski film nakręcił już w wieku czternastu lat. Studiował malarstwo, a później założył Teatr Morskiego Potwora, w którym zajmował się scenariopisarstwem, reżyserią oraz aktorstwem. W świat profesjonalnego filmu wkroczył pełniąc jeszcze więcej funkcji – operator, montażysta, scenograf i wreszcie producent. Człowiek-orkiestra uprawiający kino autorskie pełną gębą. 

czwartek, 19 września 2013

4:44. Ostatni dzień na Ziemi (Abel Ferrara, 2011)

Z archiwum nieistniejącego już portalu Edycja Limitowana.


Abel Ferrara dawno już nie nakręcił dzieła, za sprawą którego ciągle można by go określać mianem mistrza amerykańskiego kina niezależnego. Nie pamiętając o tym, jak to jest uczyć się na własnych błędach, od lat nie jest on w stanie wykorzystać tkwiącego w swoich kolejnych historiach potencjału.

Nie mam wątpliwości, że byłoby inaczej, gdyby tylko nie zakończyła się współpraca Ferrary z Nicholasem St. Johnem. Wszak tenże scenarzysta napisał  ogromną większość jego najlepszych obrazów, od "Kalibru 45" przez "Króla Nowego Jorku" po "Pogrzeb". Zresztą stwierdzenie "ogromna większość" śmiało zamienić można by na "wszystkie (sic!)", skoro w wyliczance znakomitych utworów nowojorskiego reżysera tylko z kontrowersyjnym "Złym porucznikiem" St. John nie miał nic wspólnego. Inna sprawa, że to od napisanego przez niego "Uzależnienia", dramatu wampirycznego, który jest tyleż inteligentny i nieszablonowy, co pretensjonalny, Ferrara z artysty w pełni dojrzałego przeobrażać się zaczął w twórcę nierzadko pozbawionego odpowiedniego wyczucia. Jakby za bardzo zainteresowanego samym sobą, a za mało swoimi odbiorcami.

środa, 4 września 2013

Chwila jak płomień (Roman Lipczyński, Paweł Garwol)

Tekst jednocześnie opublikowany na łamach Magazynu Miłośników Komiksu KZ.


W obrazkowym świecie Garwola i Lipczyńskiego zdarzyć się może wszystko. Psu urosnąć mogą skrzydła, człowiek może stać się niewolnikiem pająka, a ślimacze muszle okazać się mogą biblioteczką arcydzieł z innego wymiaru. Nasza rzeczywistość, niezależnie od tego, jak szara się wydaje, to nieustanne źródło inspiracji – zdają się przemawiać twórcy.

środa, 24 lipca 2013

Transatlantyk 2013 - mała reklama, szybki konkurs

O tym zacnym filmie zdarzyło mi się kiedyś napisać kilka zdań.

2 sierpnia w Poznaniu rozpocznie się kolejna edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmu i Muzyki Transatlantyk. Jedną z filmowych sekcji festiwalu jest "Poza gatunkiem", w tym roku poświęcona mniej komercyjnemu obliczu kina superbohaterskiego. W związku z nią mam też do rozdania dwie dwuosobowe wejściówki na któryś ze składających się na nią filmów. Aby je otrzymać wystarczy wysłać mi na maila (marcin.zembrzuski@tlen.pl) tytuł filmu, który chcielibyście obejrzeć, wraz z datą i godziną seansu (co oczywiście sprawdzić można na stronie festiwalu). Maile wysyłać można tylko do północy. Zwycięzcy wyłonieni zostaną drogą losowania. Czas start.


POZA GATUNKIEM: SUPERBOHATER
Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki Transatlantyk, 02-09 sierpnia 2013, Poznań

Współczesne kino straciło wiarę w superbohaterów. Spod superbohaterskiej maski coraz częściej wyziera posiniaczona, nieogolona twarz faceta, który zamiast ratować świat powinien zasięgnąć porady psychologa. Radosna parada herosów w obcisłych ciuszkach ustępuje miejsca procesji zagubionych, rozdartych i zgorzkniałych odmieńców. Jednocześnie jednak, gatunek filmów superbohaterskich przeżywa obecnie największy renesans, co miesiąc niema oferując nową spektakularną premierę.

Na tegorocznej edycji festiwalu Transatlantyk w ramach sekcji Poza gatunkiem przyjrzymy się bliżej ewolucjom i zmianom jakie superbohater przechodzi we współczesnym kinie. Skupimy się na produkcjach wykorzystujących gatunkowy kostium opowieści superbohaterskich w sposób oryginalny i niecodzienny, śmiało przekraczając horyzont zarysowany przez mainstreamowe, wysokobudżetowe opracowania tematu.

Przyjrzymy się bliżej współczesnej „tendencji realistycznej”, oraz jej związkom ze źródłami mitu superbohaterskiego, w jego różnorakich wcieleniach. Od nieszkodliwych marzycieli, bo niebezpiecznych socjpatów. Od superbohaterów z sąsiedztwa, którzy w źle uszytych trykotach walczą z szarą codziennością, po zamaskowanych mścicieli, podążających śladem komiksowych idoli na skraj szaleństwa.

Program:
SUPER, reż. James Gunn, USA 2010
DEFENDOR, reż. Peter Stebbings, Kanada/USA 2009
ALTER EGO, reż. Jordan Galland, USA 2012
SUPERHEROSI, reż. Mike Barnett, USA 2011
NIEWIDZIALNY GRIFF, reż Leon Ford, Australia 2010
WYZNANIA SUPERBOHATERA, reż. Matthew Ogens, USA 2007
SPECIAL, reż. Hal Haberman, USA 2006

Szczegółowe opisy filmów:

O sekcji:
Cykl Poza gatunkiem prezentuje filmy, które przekraczają granice tradycyjnie rozumianego kina gatunkowego, eksperymentują z jego zasadami, wychodzą poza powtarzalne i sprawdzone formuły dobrze znane ze współczesnych ekranów. Każdego roku przyglądamy się wybranemu aspektowi zjawiska gatunkowości w dzisiejszym kinie: konkretnemu gatunkowi, specyficznym gatunkowym bohaterom, charakterystycznym wątkom i tematom.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Przybysz (Shaun Tan)

Tekst jednocześnie opublikowany został na łamach Zeszytów Komiksowych.


Postmodernizm rzadko kiedy bywa prawdziwie interesujący, ponieważ przeważająca większość utworów go reprezentujących nie ma do zaoferowania niczego ponad żonglerkę rozmaitych stylistyk i parafraz. Żonglerkę, dodajmy, z reguły jałową, będącą nie środkiem, lecz celem samym w sobie. Na tym wysypisku śmieci, jak zwykło się postmodernę określać, czasem rosną jednak kwiaty. Jednym z nich jest australijski "Przybysz".

Jego autor, Shaun Tan, filtruje przez swoją bajkopisarską wyobraźnię zlepek zasłyszanych i przeczytanych wspomnień o emigracji, głównie tej z pierwszej połowy XX wieku. Prostą, zakotwiczoną w neorealizmie opowieść o poszukiwaniu zarobku zderza z surrealizmem, okazjonalnie sięgając po inne poetyki. Kolejne ukazywane nam miejsca są więc fantasmagoryczne, co służy nie tyle uatrakcyjnianiu losów bezimiennego bohatera i napotkanych przez niego postaci, co metaforyzowaniu rzeczywistości. Metafory mają charakter informacyjny. Unoszący się nad rodzinnym miastem tytułowego bohatera gigantyczny potwór nie jest dosłownym zagrożeniem dla mieszkańców, a jego macki ich nie atakują. Kreatura stanowi raczej symbol zbiorowego przygnębienia, jakie odczuwać muszą ludzie mieszkający w miejscu opustoszałym, nijakim i do bólu szarym, gdzie na horyzoncie nie widać żadnych perspektyw.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Obława (Marcin Krzyształowicz, 2012)



Pierwsze filmy Marcina Krzyształowicza, inspirowany spaghetti westernami "Eukaliptus" oraz tajemniczy "Koniec wakacji", przeszły praktycznie bez echa. I zapewne właśnie w związku z tym musiało minąć aż 9 lat od premiery tego drugiego, aby reżyser wrócił do świata kina. Wrócił za to w wielkim stylu.

Rewizjonistyczna "Obława" początkowo opowiadana jest linearnie, ale i wtedy intryguje. Wszak już na starcie obfituje w wyróżniające ją z tłumu składniki: bezwzględnego bohatera w postaci AK-owskiego kata, wynikającą z tego ambiwalencję moralną, mocno eksponowane naturalne dźwięki otoczenia, które nierzadko zastępują muzykę, spokojny oraz - za sprawą surowości, niedopowiedzeń i niepokojącej atmosfery - zarazem drapieżny charakter opowiadania. A gdzieś po 15 minutach projekcji, kiedy to wspomniany wyżej kapral "Wydra" po wyprawie po kolejną ofiarę wraca do swojego obozowiska, aby towarzyszy broni zastać martwymi - historia ulega swoistemu rozpadowi. Znakomicie grany przez Marcina Dorocińskiego antybohater spogląda w niebo, do naszych uszu dobiega muzyka brzmiąca jak zapętlone skrzeczenie ptaków i nagle środek lasu, w którym się znajdujemy, staje się środkiem labiryntu.

piątek, 5 lipca 2013

Jerzy Kawalerowicz: Pociąg (1959), Matka Joanna od Aniołów (1960), Faraon (1966), Austeria (1982)

R.I.P. Edycja Limitowana.

"Nikt nie chce kochać, wszyscy chcą być kochani."


„Nie mam żadnego artystycznego creda, ponieważ nie interesują mnie dogmaty” – zwykł powtarzać Kawalerowicz. Zebrane w niżej recenzowanym boksie jego najwybitniejsze filmy, przede wszystkim zaś te trzy, które zrealizowane zostały jeden po drugim, są tego najlepszym dowodem. Pochodzący z Galicji reżyser stale szukał nowych tematów i rozwiązań, starał się, aby jego kolejne utwory wyraźnie się od siebie różniły. Upraszczając, niezmienne pozostawało tylko jedno - uniwersalność zawartych w nich treści.

Nie od razu zasługiwał on na miano mistrza rodzimego kina, ale niemalże od samego początku swojej kariery wyróżniał się z tłumu. Zmuszony tworzyć w obrębie realizmu socjalistycznego szybko zaczął czerpać z neorealizmu, a następnie, w dobie raczkującej jeszcze Szkoły Polskiej – ekspresjonizmu i filmu gatunkowego. Jego pierwszym wyzbytym śladów propagandy obrazem był „Prawdziwy koniec wielkiej wojny” (1957), ale to po premierze „Pociągu” (1959) stał się najważniejszym i najlepszym, obok Wojciecha Jerzego Hasa, przedstawicielem psychologiczno-egzystencjalnego nurtu Szkoły Polskiej. Wtedy właśnie rozpoczął się w pełni dojrzały artystycznie okres jego twórczości, owocujący rozgłosem i podziwem także poza granicami PRL-u. 

środa, 3 lipca 2013

Dredd (Pete Travis, 2012)

Jakiś czas temu napisałem kilka tekstów dla Edycji Limitowanej. Niestety, portal ten właśnie przestał istnieć. Co by teksty te nie przepadły, wrzucać je będę tutaj.



Jeśliby przeciwko najnowszemu filmowi Pete’a Travisa postawić na ringu „Avengers” i „Mroczny Rycerz powstaje”, pojedynek szybko zacząłby przypominać walki w stylu Tomasz Adamek vs. Andrzej Gołota. W przeciwieństwie do wspomnianych największych zeszłorocznych hitów adaptacji komiksu, „Dredd” wyzbyty jest bowiem typowo hollywoodzkich ograniczeń, a tym samym zamiast głaskać po głowie - wali prosto w zęby.

czwartek, 27 czerwca 2013

Krytyku! Puchu marny! Tylko Bóg wybacza

Wanna fight?

I hope this film surprises people, On thing to remember is when everyone thinks you are going to go right, make sure you go straight, backward or left. Remember that the greatest pleasure in sex is the mystery. And it’s the same with art. - See more at: http://www.emanuellevy.com/interview/only-god-can-forgive-interview-with-nicolas-winding-refn/#sthash.SvUUzz8I.dpuf
1. Pewien mój znajomy w 2009 roku wybrał się na festiwal w Wenecji, gdzie trafił na premierowy pokaz "Valhalla Rising". Jak później opowiadał, obok niego siedziało dwóch zachodnioeuropejskich krytyków, którzy jeszcze przed rozpoczęciem projekcji nie mogli powstrzymać się od żartów z Nicolasa Windinga Refna. Wystarczył im przeczytany w katalogu festiwalowym początek opisu fabuły, z którego dowiedzieli się, że głównym bohaterem opowieści duńskiego artysty jest wojownik nie dość, że niemy, to jeszcze jednooki. Podział na sztukę niską i wysoką od dawna nie ma sensu, na co jednym z lepszych dowodów jest dziś właśnie twórczość NWR, lecz spoglądanie nań z góry przez część krytyki co rusz przenosi nas do lat 60. ubiegłego wieku. W czasy, kiedy nie trzeba było oglądać filmów Sergia Leone, aby wiedzieć, że nie są niczym więcej, jak tylko marnymi imitacjami westernu. Wystarczyło przeczytać pierwszą lepszą (anglojęzyczną) recenzję.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Dawny komiks polski - Warszawa w roku 2025. Pan Hilary i jego przygody


Wiele jeszcze lat musi minąć, zanim ludzkość doczeka się wehikułu czasu (jeśli oczywiście w ogóle się doczeka), a i wtedy, tak jak ukazano to choćby w znakomitym filmie "Looper", podróże w czasie dostępne będą najprawdopodobniej jedynie nielicznym. Miło sobie pofantazjować na ten temat, jednakże nie trzeba wcale czekać w nieskończoność, aby chociaż w pewnym sensie stać się takim podróżnikiem. Wystarczy zostać historykiem, archeologiem lub po prostu sięgnąć po "Dawny komiks polski".

Ta redagowana przez Adama Ruska antologia przenosi nas do epoki Dwudziestolecia Międzywojennego, kiedy to rodzime historie obrazkowe, nazywane wtedy filmami rysunkowymi, zaczęły się pojawiać w prasie jak grzyby po deszczu. Z perspektywy dnia dzisiejszego są one nieco archaiczne. Zamiast dialogowych dymków i/lub narracyjnych ramek znajdziemy w nich bowiem rymowane komentarze, które zamieszczane były pod kadrami. Pod względem gatunkowym nie wykraczały właściwie poza ramy satyry, której głównym celem było wywołanie u odbiorcy możliwie najszerszego uśmiechu. Naturalnie, u współczesnych odbiorców nie będzie już tak łatwo uzyskać podobny efekt. Wśród nich znajdą się niewątpliwie tacy, którzy wobec przedstawionych w antologii sytuacji pozostaną całkowicie niewzruszeni, jak również tacy, którzy będą spodziewali się , że poziomem nie przewyższy ona tego, jaki (niestety) prezentuje okładka albumu.

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy Zeszytów Komiksowych.

czwartek, 13 czerwca 2013

Wojciech Wiszniewski i demitologizacja człowieka pracy

Niniejszy tekst napisany został ponad półtorej roku temu, ale z różnych powodów ciągle leżał w "szufladzie". Jest to próba analizy twórczości wybitnego dokumentalisty. Ewentualnych czytelników zainteresowanych jego postacią, lecz niezainteresowanych tego typu tekstami, odsyłam do (krótszego i przystępniejszego) eseju  "Wojciech Wiszniewski - zapomniany geniusz".



W latach 1967-1978 Wojciech Wiszniewski nakręcił 12 filmów, głównie dokumentalnych, z czego aż 9 zostało zatrzymanych przez cenzurę. Władze postrzegały go jako artystę niebezpiecznego, gdyż specjalizował w kontrastowaniu obrazów szarej codzienności ze wzorcami wyniesionymi z realizmu socjalistycznego. Wszak doprowadzał tym do dysonansu obnażającego fałsz narzucanej obywatelom ideologii. Szczególnie upodobał sobie demaskację mitu człowieka pracy, jednakże w swoich utworach nie ograniczał się tylko do krytyki. Bo ta, jeśli pozbawiona byłaby przeciwwagi, sama stanowiłaby dla artysty ograniczenie. Jak uważał, "jedyna droga rozwoju to kino naprawdę polemiczne, sugestywnie realizowane w formie kreacyjnej posiłkującej się symbolem, metaforą, alegorią. Dzieło dążące do syntetycznego, a więc dialektycznego oglądu świata" [1]. Stąd, choć skupiał się na ukazaniu negatywnego wpływu idei na jednostkę, stale dążył do dialogu z widzem. Starając się przedstawiać wszystkie możliwe „za” i „przeciw” tworzył filmy utkane ze sprzeczności.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Żyj jak glina, zgiń jak mężczyzna / Uomini si nasce poliziotti si muore (Ruggero Deodato, 1976)


Ruggero Deodato, który karierę zaczynał m.in. od asystowania Sergiowi Corbucciemu podczas realizacji "Django" (1966), zapisał się w historii przede wszystkim jako autor "Zapomnianego świata kanibali" (1977) oraz "Kanibalistycznego Holocaustu" (1980). Jak na typowego włoskiego reżysera kina gatunku lat 70. przystało, na koncie musiał mieć również przynajmniej jeden film poliziottesco. Kontrowersyjne "Żyj jak glina, zgiń jak mężczyzna" - o ile się nie mylę, jego jedyny "policyjniak" - to zapewne jeden z najbrutalniejszych reprezentantów całego nurtu, a zarazem jeden wielki żart. Okrutny, seksistowski, niemoralny. Udany.

sobota, 8 czerwca 2013

Uzumaki - Spirala (Junji Ito)

Tekst jednocześnie opublikowany też został na łamach Magazynu Miłośników Komiksu KZ.


Jest godzina 23:30. Od około 40 minut próbuję napisać coś sensownego, ale w każdym kolejnym zdaniu tylko się powtarzam. Nie potrafię przejść do następnego akapitu, mimo że zanim usiadłem przy biurku, głowę miałem pełną pomysłów. Gdybym był mieszkańcem Kurouzu, w którym toczy się akcja "Uzumaki", to zapewne w tym momencie moje kości ciemieniowe zaczęłyby pękać pod wpływem coraz twardszego i coraz szybciej rosnącego mózgu. Rozłupanie czaszki nie spowodowałoby śmierci. Ociekający krwią organ powoli rozrastałby się, aż wypełniłby cały pokój, a następnie zacząłby wydostawać się przez okno i pokrywać ścianę budynku tak, jak grzyby nieodwiedzane od lat piwnice. A ja, choć pozbawiony już niemałej części głowy, ciągle siedziałbym przez komputerem i w kółko pisał te same zdania. Tak działa klątwa spirali.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Ukochani / The Loved Ones (Sean Byrne, 2009)

Poniżej nieco rozbudowana wersja recenzji, która opublikowana została w dziesiątym numerze czasopisma "EKRANy".


Australijska kinematografia, choć ciągle nie jest o niej należycie głośno, już od kilku lat przeżywa istny rozkwit. Jak na kraj o stosunkowo niewielkiej liczbie rocznie produkowanych filmów, w tej wielkiej ex-kolonii karnej w dosyć krótkim czasie pojawiło się całkiem dużo prawdziwie utalentowanych reżyserów, reprezentujących odmienne oblicza X Muzy. Kolejne znakomite debiuty, jak choćby "Noise" (M. Saville, 2007), "Ziemia van Diemena" (J. Auf Der Heide, 2009) czy wreszcie głośne "Królestwo zwierząt" (D. Michod, 2010), zdają się wskazywać na to, że kino stolicy kangurów czeka świetlana przyszłość. Do ścisłej czołówki jego młodych twórców niewątpliwie zaliczyć też trzeba Seana Byrne'a, autora jednego z najinteligentniejszych horrorów XXI wieku.

czwartek, 30 maja 2013

Sergio Leone w polskiej prasie filmowej

Wczoraj Grzegorz Fortuna podesłał mi skan krótkiego wywiadu, jaki przeprowadzony został z Leone dla magazynu "Ekran" w 1989 roku, a kilka godzin później Tymoteusz Wojciechowski dorzucił skany eseju napisanego przez Tomasza Jopkiewicza dla magazynu "Film" w 1997 roku. Oba teksty "puszczam w świat" poprzez publikację na blogu. Wystarczy kliknąć na obrazek i zapisać go na swoim komputerze, aby mieć go w odpowiednio dużej rozdzielczości.

Gwoli ścisłości, Jopkiewicz, choć spłodził esej bardzo dobry, nie ustrzegł się tendencyjnego błędu krzywdzącego spaghetti western. Wszystkich twórców włoskiego Dzikiego Zachodu nazwał imitatorami Leone i całą żywotność gatunku przypisał "trylogii dolarowej". Tak, jakby między "Za garść dolarów" a "Za kilka dolarów więcej" nigdy nie powstała (prawie tak samo ważna, a pod wieloma względami kompletnie inna) dylogia o Ringo, jakby niezbyt istotny był szał, jaki nastąpił po premierze (jedynego w swoim rodzaju) "Django", jakby.... Ale to tak swoją drogą.

Jeśli przypadkiem ktoś ma dostęp do jakichś innych polskich tekstów dotyczących Leone (ale i spag-westu w ogóle) - będę baaardzo wdzięczny za udostępnienie. Tymczasem zapraszam do lektury.


niedziela, 26 maja 2013

Drogi filmowego dźwięku, część III: W pogoni za synchronizacją doskonałą

I następny zacny esej autorstwa Tymoteusza Wojciechowskiego (dzięki za udostępnienie!), autora bloga Człowiek za mgłą. Zapraszam do lektury.

Kontrola absolutna (finał Spisku bojarów)


Prawdziwą muzykę kina tworzy starannie zorganizowany w filmie i muzyczny w swojej istocie świat dźwięków (...) Dźwięki otaczającego nas świata są tak piękne, że jeśli nauczylibyśmy się ich słuchać z należytą uwagą, muzyka nie byłaby kinu potrzebna.  
Andriej Tarkowski [1]

Jest taki film – nakręcony w latach 60., w kolorze i formacie CinemaScope – w którym dźwięk ustawicznie nie może zbratać się z obrazem. Młoda pani, odziana w prochowiec, wchodzi do kawiarenki; wrzuca monetę do szafy grającej, przez chwilę słucha piosenki; nie wypija zamówionej kawy i w pośpiechu wychodzi. Od samego początku zdarzeniu towarzyszy romantyczny utwór w wykonaniu Charlesa Aznavoura i sekcji smyczkowej, który niweluje odgłosy otoczenia i tak napastliwie komentuje scenkę, że sprawia wrażenie muzyki niediegetycznej – naddanej, nagranej w studio. Mimo, iż muzyka brzmi „za czysto”, źródłem dźwięku okazuje się szafa grająca; widz dał się wpuścić w maliny. Niebawem obserwujemy spacer rzeczonej panienki tłumnymi ulicami Paryża. Kamera podgląda ją z oddali, a nasze uszy atakuje ryk samochodów, miejski szum i gwar – wsłuchujemy się w puls metropolii, który niewiadomo czemu nagle urywa się i milknie, ustępując miejsca Ciszy, która dezorientuje. Awaria głośników, czy film dźwiękowy zmienia się w niemy?