sobota, 30 listopada 2013

Bler: Ostatni wyczyn (Rafał Szłapa, 2012)

Tekst został napisany dla pewnej redakcji ponad rok temu, ale z nieznanych mi powodów nie doczekał się publikacji.


Rafał Szłapa może być z siebie dumny. Nie dlatego, że w ogóle udało mu się doprowadzić swoją trylogię o "krakowskim Supermanie" do końca - w możliwość czego swego czasu zwykło się wątpić - a dlatego, że zrobił to w naprawdę niezłym stylu.

Podczas recenzowania poprzednich tomów cyklu chwaliłem autora za bardzo sprawne zaadaptowanie czysto amerykańskiej konwencji na rodzimy grunt, a jednocześnie krytykowałem za kulejącą dramaturgię oraz niestaranne wyważenie składników. W przypadku "Ostatniego wyczynu" ciężko już o tak mieszane uczucia i wynikające z nich narzekanie na niewykorzystywanie tkwiącego w przygodach Blera potencjału. Tego, co było w nich najlepsze, tj. odpowiedniej swojskości, jest tu w zasadzie jeszcze więcej (choć czasem na zgoła innych zasadach), z kolei po wspomnianych mankamentach niemalże nie ma już śladu.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Ostatnio przeczytane vol. 2

"Alan Moore's The Courtyard" Antony Johnston i Jacen Burrows, 2009 (oryg. 2003)
Lektura tego komiksu przypomina spożywanie posiłku, który u swoich podstaw ma wiele z naszych ulubionych składników, ale który ostatecznie wcale nie smakuje tak, jak byśmy tego oczekiwali, gdyż kucharz nie wiedział, jak swoje danie powinien przyprawić. Kucharzy było tutaj aż trzech, ale winą za niewystarczającą jakość posiłku obarczam tylko jednego. A jest nim, o zgrozo, sam Alan Moore. W 1994 roku napisał on opowiadanie bazujące na lovecraftowskim "Koszmarze w Red Hook". 9 lat później panowie Johnston i Burrows postanowili dokonać jego komiksowej adaptacji, z Moore'm na pokładzie w roli konsultanta. Johnston przełożył prozę na język opowieści obrazkowych w sposób zaskakująco filmowy - niemal każdą stronę dzielą tu na pół dwa długie panele, w związku z czym kartkowanie dzieła przypomina oglądanie stopklatek, a narracja subiektywna aż się prosi o termin "narracja pozakadrowa". Trochę kreskówkowy styl Burrowsa gdzieniegdzie wydawał mi się zbyt umowny, lecz ogólnie rzecz biorąc to - wbrew nijakiej okładce - rysownik wykonał bardzo porządną robotę. Niedziwne, że kilka lat później Moore zaproponował mu współpracę przy kontynuacji "The Courtyard". Problem tkwi w fabule, a dokładniej - w jej charakterze. Historia sama w sobie jest całkiem dobra (średnio podobało mi się niezbyt oryginalne zakończenie), składająca się z kilku bardzo interesujących elementów (narkotyk produkowany w ludzkim mózgu, teoria anomalii), a opowiadana w sposób należycie dla horroru niepokojący i złowieszczy. Rzecz w tym, że Moore nie jest sobą, a próbuje być drugim Lovecraftem. Autor "V jak Vendetta" nie raz już udowadniał, że jest mistrzem stylizacji, tyle że mistrzostwo to było efektem tego, że kolejne wzorce filtrował przez własny styl. A tutaj po prostu imituje "Samotnika z Providence", autora tak samo specyficznego i osobnego. Takiego, którego udawać się nie da.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Ostatnio obejrzane vol. 2


"Miasto żywej śmierci" Lucio Fulci, 1980
Pierwsza część trylogii nazywanej przez niektórych piekielną rozgrywa się głównie w wymyślonym przez H.P. Lovecrafta miasteczku Dunwich, gdzie rozpocząć się ma najprawdziwsza apokalipsa. U Fulciego (i scenarzysty Dardano Sacchettiego, z którym reżyser pracował regularnie od czasu ciągle nieznanych mi "Siedmiu czarnych nut") nie ma wprawdzie mitologii Cthulhu, ale jest za to ksiądz, który popełniając na cmentarzu samobójstwo otwiera bramy piekieł. W efekcie trupy wracają do życia, aby wyrywać ludziom mózgi. Bynajmniej nie są to jedyne atrakcje - dostajemy też np. deszcz robaków oraz biedaków płaczących krwią czy wymiotujących własnymi wnętrznościami. Do wyboru, do koloru. Jednakże scen gore (i akcji w ogóle) nie ma tak naprawdę zbyt wiele, a  czasem włoski mistrz makabry rezygnuje z ukazania aktów przemocy, po wyraźnym ich zasugerowaniu ucinając potencjalnie brutalną scenę i przenosząc akcję w miejsce spokojniejsze. Tak jak to było już w "Zombie pożeraczach mięsa", fabuła opiera się na konstrukcji rodem z giallo (acz i pod tym względem kłania się lovecraftowska "Zgroza w Dunwich"), tyle że kontrowersyjny autor rezygnuje z ciągu przyczynowo-skutkowego. Nie interesuje go logika i odpowiadanie na kolejne rodzące się w trakcie seansu pytania (od powodów samobójstwa księdza poczynając), a i nie przestrzega też reguł gatunku (nieumarli to tutaj coś między zombiakami a duchami, jest też ich zaskakująco mało). Liczy się tylko poczucie wyobcowania i strachu. Niezłe ścierwo. Nie tak drapieżne jak "Hotel siedmiu bram" i nie tak urocze jak "Dom przy cmentarzu", ale będące ich odpowiednio cuchnącą zapowiedzią.

wtorek, 12 listopada 2013

Ostatnio przeczytane vol.1


"Batman: Gothic" Grant Morrison i Klaus Janson, 1990
Po głośnym "Azylu Arkham", u swoich podstaw mającym surrealizm i psychoanalizę, Morrison postanowił napisać bardziej tradycyjną opowieść o Człowieku Nietoperzu. Umieścił w niej więc wszystko to, czego w "Azylu" unikał: Bruce'a Wayne'a, bat-gadżety, zagadkę kryminalną, przejrzystą akcję, proste przesłanie. Szkocki scenarzysta nie byłby jednak sobą, gdyby nie dodał do tego pewnych, nazwijmy to umownie, osobliwości. W tym wypadku są to liczne (acz nie dominujące nad całością) fragmenty oniryczne oraz elementy czystej wody horroru. Morrison trochę bawi się tu w dziadka, który przy kominku opowiada swoim wnukom zapomniane opowieści. Przedstawia nam część dzieciństwa Wayne'a sprzed śmierci jego rodziców, jego poświęcone jego ojcu sny, demonicznego, powracającego z zaświatów Mr. Whispera, który poluje na gothamskich gangsterów (wcześniej zapoznając ich z poezją), a wreszcie pewną legendę sprzed 300 lat. Oczywiście wszystko to łączy się w spójną całość. Chwilami mroczną, a chwilami wcale naiwną (w czym również jej urok, choć nie zawsze). Zdecydowanie najbardziej podobał mi się wątek legendy, bo to dokładnie to, co najbardziej lubię w powstałym parę lat później "Hellboyu". A najmniej same rysunki. Klaus Janson ma specyficzny styl, do którego nic nie mam, ale którego pochwalić również bym nie mógł. Gorzej, że w pewnych miejscach jego prace wyglądają zwyczajnie niechlujnie, co psuje lekturę skądinąd całkiem fajnej historii.

czwartek, 7 listopada 2013

The Badlanders i Django Lives, czyli (ewentualne) requiem dla spaghetti westernu

  

Spaghetti western nie żyje, wiadomo. Raz na jakiś czas jego odór czuć bardzo intensywnie. A to ktoś nakręci "Mad Maxa", a to ktoś spłodzi "El Mariachi", a ktoś jeszcze inny "Kill Bill", "Sukiyaki Western Django" czy innego "Dobrego, złego i zakręconego". Ale prawdziwego spaghetti westernu, tak jak wieśniaków z pewnej piosenki, już nie ma i nie będzie. Zdarza się jednak, że wstaje on zza grobu jako zombie, choć bez wywołania epidemii. Było tak w wypadku "Jonathana zwanego niedźwiedziem", filmu nieświeżego, a mimo to ciągle smacznego. Cóż, dobre ścierwo nie jest złe. Tak się też składa, że w ciągu ostatniego roku natknąć się można było na zapowiedzi aż dwóch filmów tego typu. I opisy obu z nich brzmią dosyć apetycznie, niestety ich powstanie stoi pod znakiem zapytania. Ale zacznijmy od początku.