Jakiś tydzień temu na fejsbukowym fanpejdżu Kinomisji założyłem album "Spaghetti western", gdzie w miarę regularnie wrzucam plakaty oraz krótkie teksty na temat kolejnych makaroniarskich produkcji. Statystyki bloga mówią mi, że wiele z osób tu zaglądających nie śledzi owego fanpejdża, a więc z myślą o nich wrzucam moje spaghetti-wypociny. Będę tak robił co jakiś czas, acz niektóre teksty pozostaną wyłącznie tam. Żeby nie było, że nie zachęcam do lajkowania na tym obrzydliwym portalu. Powiedzmy.
Pistolet dla Ringa reż. Duccio Tessari, 1965
Pierwszy z czterech westernów Tessariego, jednego ze współscenarzystów Za garść dolarów, to inteligentna mieszanka elementów westernu klasycznego i tego, który amerykańscy krytycy nazywali jego marną imitacją.
Autor bawi się archetypami gatunku i nie tyle zaskakuje, co szokuje (ówczesnych odbiorców). Opowieść pełną tak ironii i humoru, jak trupów, prowokacyjnie rozgrywa w święta Bożego Narodzenia. Opiera ją na kontrastach oraz igraniu z przyzwyczajeniami odbiorcy.
Tytułowy bohater wygląda niepozornie - to czysty, schludnie ubrany przystojniaczek o chłopięcej urodzie, który alkoholu unika jak ognia (za to uwielbia mleko). Przy tym jest on jednak typem cokolwiek wrednego cwaniaka, dla którego zabicie przeciwnika nie różni się niczym od zabicia muchy. Tyle że nigdy nie zabija inaczej, niż w samoobronie.
Gdy meksykańscy bandyci rabują bank i ukrywają się w posiadłości lokalnego bogacza, mając go, jego córkę oraz ich licznych służących za zakładników, to właśnie Ringo, w zamian za wypuszczenie z więziennej celi i obietnicę sporego zarobku, zostaje wysłany przez stróżów prawa, aby unieszkodliwić grupę. Problem polega tylko na tym, iż - chcąc wkupić się w ich łaski - wyrusza tam bez broni, w której to posługiwaniu się jest, oczywiście, mistrzem.
Brak pistoletu sprawia, iż akcja nie może rozgrywać się zbyt szybko, co zresztą stanowi ogromny walor filmu. Ważniejsze od intrygi okazują się bowiem relacje między licznymi, bardzo wyraźnie zarysowanymi postaciami, podobnie jak Ringo stanowiącymi przewrotne wariacje na temat archetypów westernowej tradycji.
Bardzo lekka, wręcz beztroska tonacja pozwala prawdziwie mocno wybrzmieć scenom przemocy. Same w sobie nie są zbyt brutalne, wystarczy jednak, że często towarzyszy im ostentacyjna obojętność na śmierć, a niektóre z nich cechują się okrutnym wyrafinowaniem. Teoretycznie taka mieszanka powinna powodować nieprzyjemny dysonans, tymczasem dzięki płynności opowiadania dochodzi do pełnej symbiozy zgoła odmiennych składników.
Powiedziałbym nawet, że to najlepszy wczesny spaghetti western, gdyby nie to, że jeszcze w tym samym roku Tessari nakręcił Powrót Ringa.
Powrót Ringa reż. Duccio Tessari, 1965
Spora
popularność Pistoletu... sprawiła, iż Tessari czym prędzej zabrał się
za pisanie nowego scenariusza, tym razem wespół z Fernando Di Leo,
przyszłym mistrzem kina poliziotteschi. Zebrał też niemal tą samą obsadę
i ekipę, ale Powrót... okazuje się być sequelem jedynie z tytułu.
Zmianie uległo tu niemal wszystko - tonacja (teraz nostalgiczna i pesymistyczna), humor (którego znacznie mniej), bohater (już nie wygadany, lecz cichy, będący zresztą zupełnie inną postacią), podejście do śmierci (nie licząc zgonów bandziorów - zaskakująco poważne), narracja (nieco leniwa i spokojna), wreszcie cała fabuła (niemająca praktycznie nic wspólnego z poprzednią opowieścią).
Zwykło się przyjmować, iż powodem uniwersalności westernu są jego konotacje z eposami homeryckimi, co bodajże nigdy wcześniej nie było tak widoczne, jak właśnie w Powrocie.... Wszak Tessari sięgnął do samego źródła westernowej struktury - jego film to nie mniej, nie więcej jak adaptacja Odysei. Tym samym niejako stanowi też pomost między spaghetti a modnym chwilę wcześniej kinem peplum.
Historia uznanego za zmarłego Ringo, wracającego do domu po latach od zakończenia Wojny Secesyjnej, to rzadki przykład spaghetti wcale romantycznego, niejednokrotnie zmierzającego w stronę melodramatu. Podparty sporą dawką empatii i dopracowaną dramaturgią, jest utworem, który potrafi naprawdę poruszyć. Świetny także pod kątem aktorstwa oraz strony wizualnej (zdjęcia Francisco Marina), przez jakiś czas na włoskim Dzikim Zachodzie nie miał sobie równych.
Bardzo ładna muzyka Morricone.
Jeden z ulubionych spaghetti Tarantino (nr 10 w jego top 20).
Zmianie uległo tu niemal wszystko - tonacja (teraz nostalgiczna i pesymistyczna), humor (którego znacznie mniej), bohater (już nie wygadany, lecz cichy, będący zresztą zupełnie inną postacią), podejście do śmierci (nie licząc zgonów bandziorów - zaskakująco poważne), narracja (nieco leniwa i spokojna), wreszcie cała fabuła (niemająca praktycznie nic wspólnego z poprzednią opowieścią).
Zwykło się przyjmować, iż powodem uniwersalności westernu są jego konotacje z eposami homeryckimi, co bodajże nigdy wcześniej nie było tak widoczne, jak właśnie w Powrocie.... Wszak Tessari sięgnął do samego źródła westernowej struktury - jego film to nie mniej, nie więcej jak adaptacja Odysei. Tym samym niejako stanowi też pomost między spaghetti a modnym chwilę wcześniej kinem peplum.
Historia uznanego za zmarłego Ringo, wracającego do domu po latach od zakończenia Wojny Secesyjnej, to rzadki przykład spaghetti wcale romantycznego, niejednokrotnie zmierzającego w stronę melodramatu. Podparty sporą dawką empatii i dopracowaną dramaturgią, jest utworem, który potrafi naprawdę poruszyć. Świetny także pod kątem aktorstwa oraz strony wizualnej (zdjęcia Francisco Marina), przez jakiś czas na włoskim Dzikim Zachodzie nie miał sobie równych.
Bardzo ładna muzyka Morricone.
Jeden z ulubionych spaghetti Tarantino (nr 10 w jego top 20).
Johnny Oro reż. Sergio Corbucci, 1965 (premiera 1965)
Imitacja westernu amerykańskiego, z jednej strony sięgająca po wzorce z czasów, kiedy gatunek ten można było nazywać propagandowym (ach, te bestialskie Indiańce), z drugiej zaś posiłkująca się fabułami jego późniejszych, dojrzalszych przedstawicieli (a dokładniej W samo południe i Rio Bravo).
Film nie grzeszy więc oryginalnością, aczkolwiek posiada kilka składników wskazujących na jego włoskie pochodzenie: większą dawkę okrucieństwa (egzekucja kobiety, dziecka i księdza, wykorzystywanie zmarłych jako tarcze), dłuższe sceny akcji, cokolwiek egoistycznego i cwanego bohatera (choć przywary te skutecznie neutralizuje niejako partnerujący mu ultra-sprawiedliwy szeryf) oraz pewną dozę ekscentryzmu, jak wątek sprzymierzenia się meksykańskich bandytów z Apaczami, maniakalna miłość bohatera do złota (złoty pistolet, złote ostrogi, złota cygarniczka) czy broń chowana w futerałach na gitary (czym trzy dekady później zgrabnie posłuży się Robert Rodriguez w swojej wiadomej trylogii). Ale to niekoniecznie walory. Zresztą dużo o jakości filmu zdaje się mówić fakt, iż Corbucci opuścił plan zdjęciowy jeszcze przed zakończeniem realizacji, aby czym prędzej móc zabrać się za produkcję Django.
Tuż przed premierą tytuł został zmieniony na Ringo i jego złoty pistolet, co miało przyciągnąć do kin fanów przeboju Pistolet dla Ringa Duccio Tessariego. O żadnym sukcesie mowy jednak nie było, w czym nie ma nic dziwnego nie tyle ze względu na jego szablonowość, co z racji tego, iż swoją premierę miał już po Django (przy którym jawił się jako pozycja zwyczajnie archaiczna)
Jeden z ulubionych spaghetti Tarantino (poza top 20).
Navajo Joe reż. Sergio Corbucci, 1966
Drugi, po Django,
przebój w karierze "innego Sergia". Zgodził się go zrealizować, gdyż
producent Dino De Laurentiis twierdził, że rolą główną zainteresowany
jest sam Marlon Brando. Na jego zastępcę "nieoczekiwanie" wybrany został
nieznany jeszcze szerzej Burt Reynolds, który z kolei przekonany był,
iż film reżyserować ma Leone.
Pierwszy i jeden z nielicznych spaghetti,
w których głównym bohaterem uczyniono Indianina. Tytułowy bohater to
nieugięty mściciel polujący na bandę sadystycznych łowców skalpów,
szykującą się do napadu na pociąg. W pewnym momencie rzecz wywraca do
góry nogami jeden z szablonów wczesnego westernu - zamiast szeryfa
strzegącego miasteczko przed Indianami, mamy Indianina, który przejmuje
gwiazdę szeryfa, aby strzec miasteczko (w związku z czym brak
standardowej mobilizacji jego mieszkańców).
Pełne akcji i brutalne, lecz wyzbyte typowej dla ówczesnej twórczości Corbucciego pesymistycznej tonacji (jeśli nie liczyć dwuznacznego zakończenia). Ładny, bardzo subtelny, wątek miłosny. Wymowa antyrasistowska, a nawet - jeśli by się uprzeć - antyamerykańska.
Nie brakuje świetnych scen, ale całe rozwinięcie akcji jest strasznie nierówne, w czym upatrywałbym winę De Laurentiisa, który kilkakrotnie kazał przerabiać dwóm scenarzystom gotowy już tekst. Jednym z nich był Fernando Di Leo, współautor Za garść dolarów, Za kilka dolarów więcej, Powrotu Ringa oraz kilku innych spaghetti. Pod koniec lat 60. sam usiadł na reżyserskim stołku, aby kręcić kino sensacyjne, za sprawą którego z czasem zyskał miano "włoskiego Melville'a".
Mocarna, trochę nietypowa jak na spaghetti, muzyka Morricone.
Jeden z ulubionych spaghetti Tarantino (nr 9 w jego top 20).
Pełne akcji i brutalne, lecz wyzbyte typowej dla ówczesnej twórczości Corbucciego pesymistycznej tonacji (jeśli nie liczyć dwuznacznego zakończenia). Ładny, bardzo subtelny, wątek miłosny. Wymowa antyrasistowska, a nawet - jeśli by się uprzeć - antyamerykańska.
Nie brakuje świetnych scen, ale całe rozwinięcie akcji jest strasznie nierówne, w czym upatrywałbym winę De Laurentiisa, który kilkakrotnie kazał przerabiać dwóm scenarzystom gotowy już tekst. Jednym z nich był Fernando Di Leo, współautor Za garść dolarów, Za kilka dolarów więcej, Powrotu Ringa oraz kilku innych spaghetti. Pod koniec lat 60. sam usiadł na reżyserskim stołku, aby kręcić kino sensacyjne, za sprawą którego z czasem zyskał miano "włoskiego Melville'a".
Mocarna, trochę nietypowa jak na spaghetti, muzyka Morricone.
Jeden z ulubionych spaghetti Tarantino (nr 9 w jego top 20).
Czas masakry reż. Lucio Fulci, 1966
Wbrew
swojemu tytułowi oraz nazwisku reżysera, Czas masakry nie należy do
najbrutalniejszych reprezentantów gatunku, aczkolwiek wystarczająco dużo
w nim przemocy, ażeby w czasie swojej premiery padł ofiarą cenzorskich
nożyc.
Ten pierwszy z trzech westernów Fulciego był pierwszym ważnym filmem w jego karierze. Z jednej strony stanowił bowiem zwiastun jego
Ten pierwszy z trzech westernów Fulciego był pierwszym ważnym filmem w jego karierze. Z jednej strony stanowił bowiem zwiastun jego
późniejszych dokonań, z drugiej zaś
odniósł sukces, jakiego przyszły mistrz horroru potrzebował, aby
pozostać w branży. Wszak jego wcześniejsze utwory, głównie komediowe, z
reguły nie cieszyły się przychylnością publiczności.
Napisana przez Fernando Di Leo fabuła Czasu... należy do tych odysejo-podobnych - bardzo wówczas lubianych ze względu na niedawne sukcesy Jednego srebrnego dolara i Powrotu Ringa - z tym że bohater wraca tu do domu po latach nieobecności nie ze względu na wojnę, w której uczestniczył, lecz dlatego, iż wyjechał pracować jako poszukiwacz złota. W tym czasie jego ojciec zginął, brat popadł w alkoholizm, a ich rodzinną posiadłość - jak zresztą niemal całe miasteczko - przejął pewien burżuj i jego bandyci.
Burt prowadzi śledztwo w sprawie zastanego stanu rzeczy, ale, nieco upraszczając, kolejni napotkani ludzie albo nie chcą z nim rozmawiać, albo giną. Tymczasem on sam, stale obserwowany, pozostaje z jakichś tajemniczych powodów nietykalny.
Niewątpliwie jednym z powodów sukcesu kasowego Czasu... było zatrudnienie do roli głównej Franco Nero, świeżo rozsławionego za sprawą Django. Gra on tutaj postać zupełnie inną, niż w groteskowym hicie Corbucciego - bliższą bohaterom westernu amerykańskiego - lecz robi to tak samo przekonująco, czym udowadnia, iż status gwiazdy gatunku jak najbardziej mu się należy. Inna sprawa, że niemal całe show kradną mu aktorzy drugoplanowi: George Hilton jako zadziorny, zapijaczony brat Burta oraz Nino Castelnuovo jako psychopatyczny syn burżuja. Trzeba jednak zaznaczyć, iż otrzymali role dużo bardziej popisowe.
Nie mam pojęcia na jaki poziomie są poprzednie filmy Fulciego, ale ten przez dłuższy czas można tylko chwalić. Bo to nie tylko interesująca intryga i dobre aktorstwo, ale też mocna dramaturgia (przemoc stale wisi w powietrzu), płynność opowiadania oraz pomysłowa choreografia scen bójek i strzelanin.
Niestety gdzieś na początku ostatniej sekwencji filmu poziom nagle spada - świetnie prowadzona wcześniej fabuła okazuje się prawie tylko pretekstowa względem nad wyraz efektownej rozpierduchy na zakończenie. Wprawdzie finał sam w sobie robi wrażenie - podobno to na nim wzorował się później John Woo podczas realizacji znakomitego Lepszego jutra II - ale taka historia powinna była kończyć się czymś innym, niż popisami kaskaderskimi, hukiem wystrzałów i stosem trupów.
Napisana przez Fernando Di Leo fabuła Czasu... należy do tych odysejo-podobnych - bardzo wówczas lubianych ze względu na niedawne sukcesy Jednego srebrnego dolara i Powrotu Ringa - z tym że bohater wraca tu do domu po latach nieobecności nie ze względu na wojnę, w której uczestniczył, lecz dlatego, iż wyjechał pracować jako poszukiwacz złota. W tym czasie jego ojciec zginął, brat popadł w alkoholizm, a ich rodzinną posiadłość - jak zresztą niemal całe miasteczko - przejął pewien burżuj i jego bandyci.
Burt prowadzi śledztwo w sprawie zastanego stanu rzeczy, ale, nieco upraszczając, kolejni napotkani ludzie albo nie chcą z nim rozmawiać, albo giną. Tymczasem on sam, stale obserwowany, pozostaje z jakichś tajemniczych powodów nietykalny.
Niewątpliwie jednym z powodów sukcesu kasowego Czasu... było zatrudnienie do roli głównej Franco Nero, świeżo rozsławionego za sprawą Django. Gra on tutaj postać zupełnie inną, niż w groteskowym hicie Corbucciego - bliższą bohaterom westernu amerykańskiego - lecz robi to tak samo przekonująco, czym udowadnia, iż status gwiazdy gatunku jak najbardziej mu się należy. Inna sprawa, że niemal całe show kradną mu aktorzy drugoplanowi: George Hilton jako zadziorny, zapijaczony brat Burta oraz Nino Castelnuovo jako psychopatyczny syn burżuja. Trzeba jednak zaznaczyć, iż otrzymali role dużo bardziej popisowe.
Nie mam pojęcia na jaki poziomie są poprzednie filmy Fulciego, ale ten przez dłuższy czas można tylko chwalić. Bo to nie tylko interesująca intryga i dobre aktorstwo, ale też mocna dramaturgia (przemoc stale wisi w powietrzu), płynność opowiadania oraz pomysłowa choreografia scen bójek i strzelanin.
Niestety gdzieś na początku ostatniej sekwencji filmu poziom nagle spada - świetnie prowadzona wcześniej fabuła okazuje się prawie tylko pretekstowa względem nad wyraz efektownej rozpierduchy na zakończenie. Wprawdzie finał sam w sobie robi wrażenie - podobno to na nim wzorował się później John Woo podczas realizacji znakomitego Lepszego jutra II - ale taka historia powinna była kończyć się czymś innym, niż popisami kaskaderskimi, hukiem wystrzałów i stosem trupów.
Fabularne motywy z greckich mitów i kanonu literatury europejskiej wykorzystano jeszcze w paru spaghetti westernach:
OdpowiedzUsuń,, Johnny Hamlet '' Castellariego
,, Fedra West'' Romero Marchenta ( ,, Fedra'' Racine'a )
,, Forgotten Pistolero'' Fernando Baldiego (,,Oresteja '' Ajschylosa )
Nie jestem fanem ,, Una Pistola per Ringo'', takie nachalne puszczanie oka do widza zalatuje tikiem nerwowym. Oko jest po to, by na zbliżeniu zostac wydłubane :D Ale o ,, Rittorno...'' czytałem masę dobrych rzeczy, a skoro donosisz, że film jest serio, będę chciał go niedługo obadac. Tessari to reżyser z talentem, ale zdecydowanie wolę, jak trzyma ten swój przaśny humor na wodzy. Poluję na jego dwa, ponoc rewelacyjne gialli - ,, Bloodstained Butterfly'' i ,, Puzzle''.
A akcja w ,, Tempo di Massacro'', kiedy podczas finału Nero wykonuje podwójne salto nad bandziorami i ich rozpierdala, to bardziej inspiracja dla Jackie Chana, niż Johna Woo. Fakt, trochę się to z dupy wzięło, ale poza tym cała strzelanina jest absolutnie git, podobnie jak ten cały, świetny film.
Nie słyszałem wcześniej o "Fedra West". Warto?
OdpowiedzUsuń"Pistolet dla Ringa" czasem kojarzył mi się trochę z braćmi Marx. Nie mógłbym tego nie lubić.
Też chcę się przyjrzeć bliżej twórczości Tessariego, ale przede mną jeszcze ze 100 spaghetti.
Nie widziałem ,, Fedry'', tego reżysera znam tylko ,, Cutthoats Nine'' - momentami strasznie schrzanione, ale i tak warto, ze względu na zwyrodniały, przytłaczający klimat i końską ( jak na western ) dawkę gore. Miał powstac remake, z Harveyem Keitelem i Madsem Mikkelsenem, ale wytwórnia odrzuciła projekt. Dośc przyjemnym i sprawnie zrobionym filmem z wymienionych przeze, mnie jest ,, Forgotten Pistolero'', to mogę smiało polecic.
OdpowiedzUsuń"Cut-Throats Nine" na dniach wreszcie poznam, jego zła sława nie mogła mnie ominąć;]
OdpowiedzUsuńBaldi to w ogóle niezły reżyser, szykuję się do odświeżenia sobie jego "Blindmana" oraz zapoznania się z "Texas, Addio".
,, Blindman''fajny ! Tam nawet Ringo Starr występuje, jako zastępca szefa bandy Meksykanów. Z tej serii mam , ale jeszcze nie widziałem ,, Silent Strangera'' też z Tonym Anthonym ( to jest ksywa ! ), zapowiada się niezły camp.
OdpowiedzUsuńJa szukam ,, Night of the Serpent'' Petroniego z Luke'm Askew i Luigi Pistillim.
Bitelsi to jednak fajne chłopaki były;]
OdpowiedzUsuńJa większości westernów Baldiego nie znam, co się niedługo musi zmienić!
"Night of the Serpent" nie widziałem, ale sam Petroni strasznie narzekał. Mówił, że go wręcz zmuszono do realizacji i film jest zły. Jakoś tak. Jakby co!
Intuicja podpowiada mi co innego :D Askew gra ex rewolwerowca, który się rozpił i zżulił na maxa i jest pośmiewiskiem gawiedzi. Jakoś jestem bardzo ciekaw tego filmu.
OdpowiedzUsuńBaldi tłukł te komediowate filmiki z Tonym Anthonym ( oprócz Silent Strangera - to nie jest jego ) Z takich poważniejszych, pozytywnie zaskoczył mnie ,, Preparati la Bara '' ( Szykuj Trumnę ). Jest to imho jedynie słuszny sequel do ,, Django'', mocno w klimacie oryginału. Gra Terence Hill i o dziwo wcale się nie wydurnia, za to całkiem skutecznie podrabia Franka Nero :D Dużo lepsze, niż ta oficjalna kontynuacja z lat 80-tych, która jest, moim skromnym zdaniem, chuja warta.
,, Texas Adio'' zapamiętałem, jako bardzo solidną produkcję, ale widziałem to dawno temu.
A no Hill potrafi na poważnie, jeśli tylko chce. Ja jestem szczególnie pod wrażeniem Tomasa Milliana i jego gry w "Django Kill!" oraz "Czterech jeźdźcach Apokalipsy", gdzie jest nie do poznania. W tym drugi odgrywa jeden z najlepszych czarnych charakterów w historii spaghetti.
OdpowiedzUsuńBaldiego szczególnie interesuje mnie teraz "Get Mean", gdzie na Dzikim Zachodzie pojawiają się ponoć i Wikingowie.
True. Chaco RULEZ ! Trochę nie do końca się ten film Fulcimu udał ( te partie z porodem strasznie zastopowały akcję ), ale cały środek to psycho-jazda bez trzymanki, nawet nekrofagia się załapała. A w ,, Silent Stranger'' są samuraje.
OdpowiedzUsuńZgadzam się, cała sekwencja w miasteczku górniczym strasznie kuleje dramaturgicznie, odstaje od reszty filmu i przez nią też sekwencja finałowa traci. Ale ogólnie mocna rzecz, chwilami kurewsko nieprzyjemna, a chwilami zaskakująco ciepła. Moje ulubione sceny to te w miasteczku widmie (taka oniryczna narracja) + wszystkie z Chaco, oczywiście.
OdpowiedzUsuńSamuraje, powiadasz? Coś mi się zdaje, że pan Baldi wyląduje niedługo w czołówce moich ulubieńców.
No i masz, przypisałem "Silent Strangera" Baldiemu. Ups. Niemniej jednak też zaliczę.
OdpowiedzUsuńA Fernando Di Leo zrobił jakiś spaghetti western jako reżyser a nie tylko scenarzysta? Chyba nie. A szkoda :) Dawno temu widziałem "Pistolet dla Ringa", pamiętam że mi się podobał, "Powrotu Ringa" niestety nie widziałem. Ogólnie to nie przepadam za włoskimi westernami komediowymi (ani "Trinita" ani "Nessuno" nie przypadły mi do gustu), ale już amerykański humor bardziej mi odpowiada (np. w filmie "Na szlaku Alleluja" Johna Sturgesa).
OdpowiedzUsuńCorbucci w następnych dekadach robił głównie jakieś głupkowate komedie (np. wariacja na temat przygód Robinsona Crusoe albo "Atomowy glina" z 1980), szkoda, że nie poszedł wzorem Fulciego w stronę kina gore, myślę że lepiej by na tym wyszedł :) Ale dzięki "Django" i "Silenzio" i tak będzie zaliczany do mistrzów spaghetti westernu. Wkrótce postaram się obejrzeć "Johnny'ego Oro" i "Navajo Joe". No i dodam, że "Czas masakry" Fulciego to świetne kino, lubię styl tego reżysera i doceniam jego (udane) próby zmierzenia się z różnymi gatunkami.
Tego Ferdinanda Baldiego też wkrótce trzeba będzie zaliczyć, o "Blindmanie" słyszałem i chętnie bym go obejrzał.
Wikingowie i samuraje w westernie - to brzmi ciekawie. Wbrew pozorom taka mieszanka nie musi być zła, bo np. film "Samuraj i kowboje" Terence'a Younga jest naprawdę dobry.
Di Leo był asystentem Leone przy "Za kilka dolarów więcej", Tessariego przy "Powrocie Ringa" i Vanciniego przy "Dniach zemsty". Tyle, niestety.
OdpowiedzUsuńCorbucci potem odnosił też sukcesy w komediach kryminalnych, ale faktycznie powinien był pójść w stronę grozy, potencjał ku temu miał spory. Seansu "Johnny'ego Oro" bym jednak odradzał, wcześniejszy "Minnesota Clay" jest zdecydowanie lepszy.
Blindman to jedna z najfajniejszych postaci spag-westu!
No pewnie, że nie musi być zła. Do spaghetti pasuje zresztą idealnie, włoski Dziki Zachód rządzi się własnymi prawami. I chwała mu za to.
Obejrzałem ,, Silent Strangera'' - raczej średniak, ale rozrywkowo daje rady ( akcja w Japonii ad. 1886 ). Odświeżyłem też ,,Blindmana'' - znakomity, świetnie wyreżyserowany i pomyślany film . A co do ,, Una Donna Chiamata Apache'' który zajawiasz na fejsie, to powiem tyle : nie słuchaj , co malkontenci pierdolą, tylko oglądaj. Bardzo dobry, depresyjny i okrutny, schyłkowy spag west, lużny remake amerykańskiego ,, Cry Billy for me'' Williama A. Grahama z 1972.
OdpowiedzUsuńTeż właśnie odpalałem "Blindmana". Tony Anthonny rozbija bank. "I want my 50 women"!
OdpowiedzUsuńDopisuję do listy.