czwartek, 27 czerwca 2013

Krytyku! Puchu marny! Tylko Bóg wybacza

Wanna fight?

I hope this film surprises people, On thing to remember is when everyone thinks you are going to go right, make sure you go straight, backward or left. Remember that the greatest pleasure in sex is the mystery. And it’s the same with art. - See more at: http://www.emanuellevy.com/interview/only-god-can-forgive-interview-with-nicolas-winding-refn/#sthash.SvUUzz8I.dpuf
1. Pewien mój znajomy w 2009 roku wybrał się na festiwal w Wenecji, gdzie trafił na premierowy pokaz "Valhalla Rising". Jak później opowiadał, obok niego siedziało dwóch zachodnioeuropejskich krytyków, którzy jeszcze przed rozpoczęciem projekcji nie mogli powstrzymać się od żartów z Nicolasa Windinga Refna. Wystarczył im przeczytany w katalogu festiwalowym początek opisu fabuły, z którego dowiedzieli się, że głównym bohaterem opowieści duńskiego artysty jest wojownik nie dość, że niemy, to jeszcze jednooki. Podział na sztukę niską i wysoką od dawna nie ma sensu, na co jednym z lepszych dowodów jest dziś właśnie twórczość NWR, lecz spoglądanie nań z góry przez część krytyki co rusz przenosi nas do lat 60. ubiegłego wieku. W czasy, kiedy nie trzeba było oglądać filmów Sergia Leone, aby wiedzieć, że nie są niczym więcej, jak tylko marnymi imitacjami westernu. Wystarczyło przeczytać pierwszą lepszą (anglojęzyczną) recenzję.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Dawny komiks polski - Warszawa w roku 2025. Pan Hilary i jego przygody


Wiele jeszcze lat musi minąć, zanim ludzkość doczeka się wehikułu czasu (jeśli oczywiście w ogóle się doczeka), a i wtedy, tak jak ukazano to choćby w znakomitym filmie "Looper", podróże w czasie dostępne będą najprawdopodobniej jedynie nielicznym. Miło sobie pofantazjować na ten temat, jednakże nie trzeba wcale czekać w nieskończoność, aby chociaż w pewnym sensie stać się takim podróżnikiem. Wystarczy zostać historykiem, archeologiem lub po prostu sięgnąć po "Dawny komiks polski".

Ta redagowana przez Adama Ruska antologia przenosi nas do epoki Dwudziestolecia Międzywojennego, kiedy to rodzime historie obrazkowe, nazywane wtedy filmami rysunkowymi, zaczęły się pojawiać w prasie jak grzyby po deszczu. Z perspektywy dnia dzisiejszego są one nieco archaiczne. Zamiast dialogowych dymków i/lub narracyjnych ramek znajdziemy w nich bowiem rymowane komentarze, które zamieszczane były pod kadrami. Pod względem gatunkowym nie wykraczały właściwie poza ramy satyry, której głównym celem było wywołanie u odbiorcy możliwie najszerszego uśmiechu. Naturalnie, u współczesnych odbiorców nie będzie już tak łatwo uzyskać podobny efekt. Wśród nich znajdą się niewątpliwie tacy, którzy wobec przedstawionych w antologii sytuacji pozostaną całkowicie niewzruszeni, jak również tacy, którzy będą spodziewali się , że poziomem nie przewyższy ona tego, jaki (niestety) prezentuje okładka albumu.

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy Zeszytów Komiksowych.

czwartek, 13 czerwca 2013

Wojciech Wiszniewski i demitologizacja człowieka pracy

Niniejszy tekst napisany został ponad półtorej roku temu, ale z różnych powodów ciągle leżał w "szufladzie". Jest to próba analizy twórczości wybitnego dokumentalisty. Ewentualnych czytelników zainteresowanych jego postacią, lecz niezainteresowanych tego typu tekstami, odsyłam do (krótszego i przystępniejszego) eseju  "Wojciech Wiszniewski - zapomniany geniusz".



W latach 1967-1978 Wojciech Wiszniewski nakręcił 12 filmów, głównie dokumentalnych, z czego aż 9 zostało zatrzymanych przez cenzurę. Władze postrzegały go jako artystę niebezpiecznego, gdyż specjalizował w kontrastowaniu obrazów szarej codzienności ze wzorcami wyniesionymi z realizmu socjalistycznego. Wszak doprowadzał tym do dysonansu obnażającego fałsz narzucanej obywatelom ideologii. Szczególnie upodobał sobie demaskację mitu człowieka pracy, jednakże w swoich utworach nie ograniczał się tylko do krytyki. Bo ta, jeśli pozbawiona byłaby przeciwwagi, sama stanowiłaby dla artysty ograniczenie. Jak uważał, "jedyna droga rozwoju to kino naprawdę polemiczne, sugestywnie realizowane w formie kreacyjnej posiłkującej się symbolem, metaforą, alegorią. Dzieło dążące do syntetycznego, a więc dialektycznego oglądu świata" [1]. Stąd, choć skupiał się na ukazaniu negatywnego wpływu idei na jednostkę, stale dążył do dialogu z widzem. Starając się przedstawiać wszystkie możliwe „za” i „przeciw” tworzył filmy utkane ze sprzeczności.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Żyj jak glina, zgiń jak mężczyzna / Uomini si nasce poliziotti si muore (Ruggero Deodato, 1976)


Ruggero Deodato, który karierę zaczynał m.in. od asystowania Sergiowi Corbucciemu podczas realizacji "Django" (1966), zapisał się w historii przede wszystkim jako autor "Zapomnianego świata kanibali" (1977) oraz "Kanibalistycznego Holocaustu" (1980). Jak na typowego włoskiego reżysera kina gatunku lat 70. przystało, na koncie musiał mieć również przynajmniej jeden film poliziottesco. Kontrowersyjne "Żyj jak glina, zgiń jak mężczyzna" - o ile się nie mylę, jego jedyny "policyjniak" - to zapewne jeden z najbrutalniejszych reprezentantów całego nurtu, a zarazem jeden wielki żart. Okrutny, seksistowski, niemoralny. Udany.

sobota, 8 czerwca 2013

Uzumaki - Spirala (Junji Ito)

Tekst jednocześnie opublikowany też został na łamach Magazynu Miłośników Komiksu KZ.


Jest godzina 23:30. Od około 40 minut próbuję napisać coś sensownego, ale w każdym kolejnym zdaniu tylko się powtarzam. Nie potrafię przejść do następnego akapitu, mimo że zanim usiadłem przy biurku, głowę miałem pełną pomysłów. Gdybym był mieszkańcem Kurouzu, w którym toczy się akcja "Uzumaki", to zapewne w tym momencie moje kości ciemieniowe zaczęłyby pękać pod wpływem coraz twardszego i coraz szybciej rosnącego mózgu. Rozłupanie czaszki nie spowodowałoby śmierci. Ociekający krwią organ powoli rozrastałby się, aż wypełniłby cały pokój, a następnie zacząłby wydostawać się przez okno i pokrywać ścianę budynku tak, jak grzyby nieodwiedzane od lat piwnice. A ja, choć pozbawiony już niemałej części głowy, ciągle siedziałbym przez komputerem i w kółko pisał te same zdania. Tak działa klątwa spirali.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Ukochani / The Loved Ones (Sean Byrne, 2009)

Poniżej nieco rozbudowana wersja recenzji, która opublikowana została w dziesiątym numerze czasopisma "EKRANy".


Australijska kinematografia, choć ciągle nie jest o niej należycie głośno, już od kilku lat przeżywa istny rozkwit. Jak na kraj o stosunkowo niewielkiej liczbie rocznie produkowanych filmów, w tej wielkiej ex-kolonii karnej w dosyć krótkim czasie pojawiło się całkiem dużo prawdziwie utalentowanych reżyserów, reprezentujących odmienne oblicza X Muzy. Kolejne znakomite debiuty, jak choćby "Noise" (M. Saville, 2007), "Ziemia van Diemena" (J. Auf Der Heide, 2009) czy wreszcie głośne "Królestwo zwierząt" (D. Michod, 2010), zdają się wskazywać na to, że kino stolicy kangurów czeka świetlana przyszłość. Do ścisłej czołówki jego młodych twórców niewątpliwie zaliczyć też trzeba Seana Byrne'a, autora jednego z najinteligentniejszych horrorów XXI wieku.