środa, 12 marca 2014

Na własny koszt. Komiksowy pamiętnik bywalca burdeli (Chester Brown, 2013)

Tekst gdzieś niedługo pojawi się na łamach "Zeszytów Komiksowych". Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Centrala.


Nie ulega wątpliwości, że "Na własny koszt" to komiks ważny, i to zapewne wszędzie, gdzie doczekał się publikacji. Nieczęsto ma się do czynienia z tytułami tak odważnymi i szczerymi, a przy tym - biorąc pod uwagę ekshibicjonizm autora - zupełnie bezpretensjonalnymi. Cóż, Chesterowi Brownowi towarzyszył podczas pracy nad nim specyficzny cel. Chciał rozpropagować prostytucję. Jego dzieło jest więc w takim samym stopniu "komiksowym pamiętnikiem bywalca burdeli", co utworem publicystycznym. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że już sam jego charakter wielu rodzimym recenzentom wystarczył, ażeby nazwać "Na własny koszt" jednym z najlepszych komiksów roku, podczas gdy jego rzeczywista wartość nie jest aż tak wysoka.

Kanadyjski komiksiarz przedstawia nam w telegraficznym skrócie 14 lat swojego życia, spośród których 5 ukazuje jego przemianę z cokolwiek zagubionego samotnika w prawdziwego konesera przedstawicielek najstarszego zawodu świata. Od strony dramaturgii zdecydowanie najlepsze są pierwsze rozdziały. W nich poznajemy jego nietypowe relacje z jego ostatnią dziewczyną, z którą, pomimo rozstania, długo jeszcze mieszkał pod jednym dachem, następnie jego zaskakującą obojętność na jej kolejnych partnerów, a w międzyczasie jego narastające napięcie seksualne, które wespół ze stałą niechęcią do "niewolących jednostki" związków doprowadziło go do pierwszych, jeszcze nieśmiałych poszukiwań pań do przygód łóżkowych. Szczególnie interesująco czyta się fragmenty poświęcone temu ostatniemu, gdyż towarzyszy im w pełni uzasadniony strach przed oszustwem, alfonsami czy policją. Później większość miejsca zajmuje dosyć monotonny maraton seksu. Brown udokumentował bowiem spotkania ze wszystkimi prostytutkami, jakie miał okazję poznać. Całe szczęście, między kolejnymi wypadami bohater stale spotyka się ze swoimi przyjaciółmi, spędzany z nimi czas poświęcając głównie na dyskusje na temat miłości, seksu oraz (szkodliwości) monogamii. Pojawia się wówczas potrzebna tego typu wywodom wielogłosowość. Gorzej, że brakuje jej równie potrzebnych niuansów.

Zaraz na początku lektury przypomniałem sobie pewną sytuację sprzed pół roku, kiedy to będąc w Amsterdamie trafiłem do słynnej Dzielnicy Czerwonych Latarni. Zajęty rozmową z kolegą nawet nie zorientowałem się, że się w niej znajduję. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że te wszystkie znajdujące się na wystawach sklepowych manekiny, które widzę kątem oka, to kobiety. Przyznam, że biorąc długo oczekiwany "Na własny koszt" do ręki miałem cichą nadzieję, że Brown zmieni moje nie do końca przychylne postrzeganie prostytucji. Tymczasem, jakby mimochodem, bohater sam uprzedmiotawia kolejne towarzyszki. Nie, żebym miał coś przeciwko depenalizacji prostytucji, bo walka z seksem za pieniądze ma tyle sensu, ile nieustanna wojna narkotykowa rujnująca budżety kolejnych państw. Niemniej, Kanadyjczyk zdaje się wszystko usilnie dopasowywać do swojej tezy, podjętą tematyką ujmując w sposób nazbyt prosty. Kwestie handlu żywym towarem czy przemocy alfonsów zostają niemalże przemilczane. Aż można odnieść wrażenie, że według autora są to tylko mity.

Niektóre z jego argumentów zalatują sporą naiwnością, żeby tylko wymienić ten - pojawiający się w jednym z licznych felietonistycznych dodatków do opowieści - w którym próbuje dowieść, że człowiek jest całkowicie wolny, że nawet ciężki nałóg narkotykowy jest jego własnym wyborem, z uzależnieniem związanym tylko na pierwszy rzut oka (niech to autor powie heroinistom, którym po odstawieniu swojej ukochanej trucizny puszczają zwieracze). Zresztą właśnie w tychże felietonach Brown najczęściej doprowadza do wielogłosowości tylko pozornej, swoją opinię przeciwstawiając opiniom osób, które wypadałoby nazwać "radykalnymi oszołomami". Starcie z nimi jest więc dlań dziecinne proste. Inna sprawa, że stanowi on nie mniej, nie więcej, jak drugą stronę tego samego medalu. Jest tak samo ślepo zapatrzony w swoje racje, nie dopuszczając nawet myśli, że mógłby się w czymkolwiek mylić. (Trzeba jednak przyznać, że uwypuklenie hipokryzji, która w związku z tematem prostytucji nieustannie cechuje zachodnie społeczeństwa wychodzi mu znakomicie, a i wyliczanka mankamentów cechujących ogromną większość związków miłosnych jest nad wyraz celna.)

Pewne zastrzeżenia mam też do samej formy dzieła. Autor stawia na minimalizm oraz stylistykę "gadających głów". Biorąc pod uwagę bardzo lekką tonację utworu i przewagę dialogów (tudzież monologów) nad obrazem, nie dziwią pojawiające się czasem w recenzjach porównania do kina Woody'ego Allena. Zresztą jednym ze znaków rozpoznawczych słynnego reżysera jest czynienie swoich fabuł choćby częściowo publicystycznymi. Równie specyficzna, choć typowa dla odmiennych rejonów sztuki, jest towarzysząca wszystkim postaciom Browna beznamiętność. Brak mimiki z miejsca przywodzi na myśl norweskiego komiksiarza o pseudonimie Jason, którego (wybitne) komiksy swego czasu wydawane były także w Polsce. Niestety Kanadyjczyk decyduje się na dosyć filmowe rozwiązania formalne. W kilku miejscach te wychodzą mu dobrze, jak choćby wtedy, gdy po nagłej kłótni bohatera z prostytutką ukazujący ich razem plan dwójkowy dzieli na dwa jedynkowe, czym uwypukla coraz większy dystans dzielący postaci. W innych miejscach popełnia jednak gafy. Dopiero po kilku panelach będących planami bliskimi wprowadza plan szerszy, informujący odbiorcę o miejscu, w którym rozgrywa się akcja. Po czym wraca do planów bliskich. To rozwiązanie nielogiczne, nie mające żadnego uzasadnienia, czym Brown niechcący strzela sobie w stopę. Podobnie jak tam, gdzie próbuje dowieść, że monogamia to samo zło, a prostytucja - samo dobro.

1 komentarz:

  1. Zaprawde ważny. Ciekawa ta dzisiejsza hierarchia (czy brak) ważności. Ale logicznie ktoś jednak waży się powiedzieć (i to ocennie, aksjologicznie): ważny. Pomieszało się ludziskom w głowach :(

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się