środa, 10 listopada 2010

Gangsterzy vs. zombie, czyli dwie twarze postmoderny


Śmieszna sprawa z tym postmodernizmem. Jest wszędzie, cała popkultura się na nim opiera, ale ciągle tak samo trudno go zdefiniować. Jest jak mikrofalówka – większości jej użytkowników nie interesuje jak działa, czy że (cytując postać z Od zmierzchu do świtu) żarcie z niej zabija szybciej niż kula. Ważne, że odgrzewa nam kolejne dania. Podobno na jakiejś imprezie ktoś wsadził do niej kromkę chleba pokrytą papierem toaletowym, serem żółtym i zapałkami. I choć niestety do żadnego wybuchu nie doszło, to wszyscy byli zadowoleni. Wystarczył sam fakt utworzenia takiego dania. Ale co by było, gdyby taka zapiekanka się zapaliła, jak sobie tego pijani kucharze życzyli?  Albo gdyby była później nie tylko jadalna, ale też naprawdę smaczna? W kinie jest to możliwe, a nawet – o zgrozo - w telewizji. W tym drugim medium jest to obecnie nawet bardziej prawdopodobne. Tyle, że granica między progresem a regresem okazuje się dosyć cienka.



Rewolucja w telewizji dokonała się gdzieś w 1999 roku za sprawą pojawienia się na antenie Rodziny Soprano. Od tamtej pory seriale nie wyglądają już jak twory telewizyjne, lecz stricte kinowe (edit: słusznie zwrócono mi uwagę, że rewolucją seriali tv zaczęła się kilka lat wcześniej, ale mi głównie chodzi o samą formę). Oczywiście mowa tu wyłącznie o produktach zachodnich stacji TV, bo w takiej Polsce seriale utkwiły – w najlepszym razie – gdzieś w połowie lat 90. Z których chyba nawet ich twórcy nie próbują się wydostać. To chleb wrzucony do mikrofalówki, ale bez papieru i zapałek, wystarczyć nam musi przeterminowany ser. Wróćmy więc do kuchni serwującej dania bardziej świeże i oryginalne. A przynajmniej teoretycznie, bo nie obędzie się i bez najzwyklejszych pozorów. 


Jakiś czas temu zacząłem oglądać dwa skrajnie różne tytuły – Boardwalk Empire (u nas jako Zakazane imperium) oraz The Walking Dead. Ten pierwszy dzieje się w pierwszej dekadzie prohibicji, czyli latach 20. ubiegłego wieku, ten drugi w bliżej nieokreślonej przyszłości. Ten pierwszy wpisuje się w ramy filmu gangsterskiego, jednego z najstarszych gatunków w historii, wyeksploatowanego prawie jak western, a tym samym prawie tak samo martwego. Ten drugi wpisuje się w modne ostatnio kino o zombiakach, która choć zaczęło się już w roku 1932 (za sprawą zapomnianego obrazu The White Zombie), to na dobre rozkręciło się dopiero po 1968 roku (Noc żywych trupów oczywiście). Czy nie dziwne więc, że ten pierwszy tytuł – pozornie bardziej ograniczony, bo opierający się na starszych wzorcach - okazuje się dużo świeższy od tego drugiego i nie ma to nic wspólnego z zepsutym mięsem żarłocznych antagonistów?

Pomysł na Boardwalk Empire jest tak samo prosty, jak na kolejny film o zombie, choć opiera się na czymś zupełnie innym. Postaci historyczne spotykają się tu z postaciami czysto fikcyjnymi, a wszystkie one są tak samo prawdziwe, z krwi i kości można powiedzieć. Głównym bohaterem jest skorumpowany polityk Enoch „Nucky” Thompson wzorowany na Enochu L. Johnsonie, któremu przyszło rządzić światkiem Atlantic City w latach 20. i 30. Dużo mówi już sam fakt, że jest to tylko wzorowanie się na jego życiu, nie jego ekranizacja. Dzięki temu widz znający historyczny kontekst wcale nie wie czy owy Thompson dożyje lat 30, otrzymujemy coś w stylu alternatywnej biografii spod znaku Obywatela Kane’a. Ale może lepszym przykładem będzie postać jego podwładnego Jimmy’ego Darmody’ego, młodego weterana I Wojny Światowej, który postanawia zostać gangsterem. Bo Jimmy szybko zaprzyjaźnia się z Alem Capone, który wówczas był tylko ochroniarzem swojego szefa. Wszyscy wiemy jak potoczyła się kariera pana Ala, za to nikt o Darmody’m nie słyszał, bo ktoś taki nigdy nie istniał. A to właśnie on jest mózgiem kolejnych operacji i znając historyczny kontekst otrzymujemy tu bardzo ciekawy suspens. Czy ostatecznie dostaniemy od twórców alternatywną wersję historii rodem z Bękartów wojny? Czy może raczej Darmody okaże się pionkiem, którego wykorzysta Capone na drodze swojej kariery?


Boardwalk Empire jest luźno oparty na motywach powieści Nelsona Johnsona, a The Walking Dead jest z kolei ekranizacją komiksu, której postmodernistyczna formuła opiera się na nawale cytatów i zapożyczeń. Głównym bohaterem jest pewien szeryf, który po pewnej niefortunnej strzelaninie trafił do szpitala, gdzie ciężko ranny zapadł w śpiączkę. Pobudka nie należy do tych przyjemnych – szpital okazuje się dawno opuszczony, a jego teren wypełniony jest dziesiątkami zwłok. Okazuje się, że bohater przespał tajemniczą epidemię zamieniającą ludzi w zombie. Wyrusza w podróż w celu odnalezienia swojej żony i synka, którzy z pewnością jeszcze żyją. Boardwalk Empire widziałem osiem odcinków, a The Walking Dead swoją emisję miały dopiero dwa, więc może oceniam za szybko, ale w tej kolejnej historyjce o ataku zombiaków wszystko jest niekoniecznie przyjemnie znajome już od samego początku. Tak jak Kill Bill, tak i ten serial składa się wyłącznie z parafrazowania dziesiątek wcześniejszych tytułów. O ile jednak u Tarantino mieliśmy do czynienia z twórczym przekształcaniem starych wzorców, tak tutaj, jak na razie, twórcy ograniczają się do zwykłego kopiowania. A, co wydaje mi się wyjątkowo niezdrowe, mowa tu o naśladowaniu także nowszych produkcji, z 28 dni później na czele. To trochę jakby kopiowanie kopii.


Zgaduję, że miało to swoją siłę w komiksowym pierwowzorze hołdującym gatunkowej sztuce filmowej. Ale to inne medium, gdzie takie ukłony wydają mi się jeszcze uzasadnione. Robiąc z tego produkcję telewizyjną, twórcy zdają się – tak merytorycznie – strzelać sobie samobójcze gole (zwłaszcza, że liczba skojarzeń z innymi filmami w telewizyjnej wersji automatycznie rośnie za sprawą zmian względem pierwowzoru). Problem, moim skromnym zdaniem, polega też na tym, że mimo braku pastiszowego czy parodystycznego charakteru, akcja serialu dzieje się w przyszłości bardzo przypominającej nasze czasy. W przyszłości dziejącej się już zaraz, już za chwilę. Kolejni papierowi bohaterowie wyglądają bardzo współcześnie, są dziećmi kultury pop, takimi jak my sami. Ale jednocześnie pozbawieni są wiedzy o jednej z najbardziej znanych w takiej kulturze postaci. Wiedzy o starych, dobrych zombiakach. The Walking Dead jest może alternatywną wersją teraźniejszości, ale nie podkreślając tego, a pokazując świat tak bardzo przypominający ten nasz, wydaje się tworem opierającym się na głupim paradoksie. Bohaterowie nie znają filmów George’a Romero i nie słyszeli o kolejnych zabójczych wirusach atakujących w efektownych produkcjach. Więc trzeba im – a tym samym i widzom – dokładnie wyjaśnić czym są zombiaki, co też z miejsca jest czynione. Tak więc niemal cały pierwszy odcinek opiera się na informowaniu widza o tym, o czym doskonale już od lat wie. Zombie to nieumarli, zombie są niebezpieczni, zombie jedzą ludzi, w zombie funkcjonuje tylko mózg, itd., itp. Każdy zna zombiaki, bo dawno już minął 1968 rok, ale twórcy traktują widzów jak publiczność sprzed 40 lat. Drugi odcinek okazuje się kolejną wyliczanką cytatów i informacji, które każdy zna.


Niektórzy twierdzą, że udana ekranizacja komiksu, to taka, w której nie widać komiksowych korzeni. Brakujący w The Walking Dead cudzysłów jest tego zaskakującym zaprzeczeniem. Nie chcę tu uogólniać, ale akurat w wypadku tego serialu, silenie się na realizm, przy jednoczesnym braku wiarygodności, wydaje mi się nieporozumieniem. I żadna umowność wynikająca z faktu, że to opowieść o zombiakach, tego nie usprawiedliwia. Nie chcę tu porównywać czysto rozrywkowej jatki nieumarłych do gangsterskiej opowieści, której podstawę stanowią psychologia postaci i niebanalne dialogi. To w końcu zupełnie inne bajki. Chodzi mi o to, że oba seriale w takim samym stopniu posiłkują się historią kina i starymi schematami, a jednak robią to zupełnie inaczej. Czego efektem jest oryginalność jednego i kompletna nieświeżość drugiego, który nie potrafi niczym zaskoczyć. Oba odniosły ogromny sukces komercyjny, co cieszy i smuci jednocześnie, bo wychodzi na to, ze oba się tak samo podobają. Tej samej publiczności. Boardwalk Empire (powstały pod patronatem Martina Scorsese, który jest tu jednym z producentów, a nawet reżyserów) oferuje coś, co z jednej strony jest nam dobrze znane, z drugiej nie ma mowy o żadnej przewidywalności. A The Walking Dead (powstały pod patronatem Franka Darabonta, który pełni tu całą masę funkcji) to... zombie, zombie i jeszcze raz zombie. Nieumarli jako potwory do wybicia mają być tu wartością samą w sobie, tak jak i parafrazowanie kolejnych – wcale jeszcze nie zapomnianych - scen z innych tytułów. Cool. A jak dużo mówi to o widowni? Chyba za dużo. Chrum, chrum.

PS: Wbrew pozorom nie uważam, by The Walking Dead pozbawiony był  plusów.

PS #2: Jak obstawiacie, pojawi się jakiś tytuł, w którym głównym bohaterem będzie zombiak?:)

15 komentarzy:

  1. Małe ale rewolucja nastała z pojawieniem się serialu "Miasteczka Twin Peaks". A później podobną drogą podążyły płatne kanały, a po nich zachęcone ogólnodostępne stacje.

    OdpowiedzUsuń
  2. W przeciwieństwie do innych horrowych stworów zombie nie mają swoich (w każdym razie mocnych) korzeni w legendach czy ludowych podaniach, ale będąc tworem stosunkowo nowym wyrastają przede wszystkim z kina, w tym sensie nie są częścią kultury tego rodzaju, co wampiry czy wilkołaki. Są fikcją bardziej namacalną. Dzisiejszą. Stąd wydaje mi się takie odgórne wzbogacenie wiedzy bohaterów serialu o zombie narażałoby całość na pewną śmieszność (wiemy o co chodzi, bo widzieliśmy to w kinie). W tym przypadku tego rodzaju autotematyzm dobrze wypadać może wyłącznie w filmach nie na serio, parodystycznych, pastiszowych jak "Planet Terror" czy "Zombieland".

    Sam temat zombie ostatnio został tak przeorany przez kino, że zwyczajnie trudno o oryginalność. To nic, że "Boardwalk Empire" opiera się na starszych podstawach. Obecnie wcale nie tak łatwo o solidnie zrealizowany gangsterski film z epoki. A tym samym łatwiej o świeżość.

    Nie czepiałbym się też tak tej konwencji serio obecnej w "Walking Dead". Za sprawą wszelkiej maści "Wysypów żywych trupów", kolejnych "Resident Evil" czy dwóch wyżej wspomnianych filmów, ale też zjadającego własny ogon Romero temat zombie uległ ostatnio - delikatnie mówiąc - sporej trywializacji, uinfantylnieniu (choć do współczosnych, wylizanych wampirów wciąż trochę brakuje). Serial idzie w tym drugim kierunku i mnie się to nawet podoba, tym bardziej, że dostrzegam w tym pewien emocjonalny potencjał, który może z czasem wybrzmi odpowiednio.

    Ale zgadzam się, że póki co szału nie ma. Lubię gatunek, rzecz jest zrobiona solidnie, więc oglądam z przyjemnością, bynajmniej jednak nie traktując tego jako głównego dania dnia. Fakt, że wtórności są spore (pierwszy odcinek = "28 dni później", drugi bardzo przypomina remake "Świtu żywych trupów"). Ale dajmy całości szansę, w końcu to dopiero 2 odcinki.

    Ad. ps2. Jeśli się pojawi, to reżyserem będzie Romero. Wyraźnie zmierza w tym kierunku.

    OdpowiedzUsuń
  3. "(...) The Walking Dead jest z kolei ekranizacją komiksu, którego postmodernistyczna formuła opiera się na nawale cytatów i zapożyczeń."

    Zanim wdam się w jakąś polemikę, zapytam tylko czy czytałeś "The Walking Dead"? Nie chodzi mi o zajawki, fragmenty itp. tylko o co najmniej 2-3 numery?

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja dorzucę Arkowi, że zombie swoje miejsce maja, weźmy Drakulę. Nieumarli to swego rodzaju ofiary, brakowało mi i brakuje nadal historii nieumarłego, który cierpi (bynajmniej nie z głodu). Taka postać została niestety mocno strywializowana, obecnie zombie kojarzy się tylko z biegnącym kolesiem o nadpsutej cerze.W sumie frankenstein to tak wariacja na temat, tyle że tutaj mamy już konkretną historię.

    Serial, tak, Riget takze mozemy do tego zaliczyć, a także MPD Psycho Miikego.

    OdpowiedzUsuń
  5. Łukaszu, no Dracula to jednak wampir był. Archetypowe strachy już z definicji swej mają związek ze śmiercią więc nie ma nic dziwnego w tym, że pojawiają się podobieństwa w rodzaju, że i ten nie żyje i ten.

    "brakowało mi i brakuje nadal historii nieumarłego, który cierpi (bynajmniej nie z głodu)"

    Bo to w sumie teren zarezerwowany dla filmów o wampirach, np. "Nosferatu" Herzoga czy, poniekąd, szwedzkie "Pozwól mi wejść".

    Ale jakbyś poszukał wśród zombie to też byś znalazł. Choćby w naprawdę niezłym, niezależnym amerykańskim horrorze "Deadgirl" masz postać zombie-podobnej nieumarłej, która cierpi (zdecydowanie i bynajmniej nie z głodu).

    OdpowiedzUsuń
  6. A nie było przypadkiem w legendzie tak, że wampiry to się wzięły z jakiegoś miksu o chorobie światłowstrętu i debuku czy czymś takim? Bo ta legenda o ksieciu z transylwanii to chyba później sie narodziła, czy coś mieszam.
    Gdzies tam wyczytałem, że pierwotnie nieumarli to jakieś tam dusze, które za zycia złego wiele zrobiły i bóg im umrzec nie pozwolił, wiec tak sie snują?

    OdpowiedzUsuń
  7. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia. Nie wgłębiałem się aż tak w te zagadnienia. Ale pewnie niejedna kultura miała na ten temat coś swojego do powiedzenia i źródeł jest więcej niż kilka.

    OdpowiedzUsuń
  8. j.m.,
    Racja, ale formalnie to ciągle typowy serial. Gdybym zobaczył w tv fragment takiego Boardwalk Empire nie wiedząc co to jest, to rękę dał bym sobie uciąć, że to film kinowy.

    Arek,
    Ale wiesz, można by zwyczajnie pewne informacje wyciąć, pokazać, że postaci się ich dowiadują, ale nie serwować ciągle tego widzowi. Użyć jakichś skrótów filmowych.
    A z tym popadaniem w śmieszność, to niekoniecznie. Weźmy taką z innej bajki Ścieżkę strachu braci Coen. Ma komiksowy cudzysłów, ale ciągle jest serio. Wydaje mi się, że do 'zombie story' by to tym bardziej pasowało.
    Myślę, że spłodzenie obecnie świeżej gangsterki, to jednak ciężka sprawa. I że o oryginalność trudno już w każdym rodzaju kina, ale zawsze jakaś tam jest jeszcze możliwa. Filmy o zombie, to chyba pewien ewenement, bo niemal od początku wałkuje się tam to samo. Fajnym wyjątkiem jest I Love Sarah Jane, które widziałem u Ciebie na blogu.
    Jak najbardziej daję szansę całości. Miejscami jest świetna dramaturgicznie.

    Piotrek,
    Czytałem 5 numerów. Ale tamto zdanie źle napisałem, bo chodziło mi o to, że to ekranizacja opiera się na tym nawale cytatów. W komiksie było to trochę inaczej (np. scena ze smarowaniem się krwią zombiaków w ogóle nie skojarzyła mi się z Wysypem Żywych Trupów, a w serialu natychmiast; inaczej to napisane i pokazane). Już poprawiam.

    Łukasz,
    A golemy? Strasznie niedoceniane przez popkulturę;)

    "Serial, tak, Riget takze mozemy do tego zaliczyć, a także MPD Psycho Miikego"

    A tego nie rozumiem.

    OdpowiedzUsuń
  9. "Masteczko..." raz wyglądało jak typowy serial, ale innym to istna awangarda, patrz np. odcinek w czerwony pokoju, takie karły często pojawiają się w serialach.

    OdpowiedzUsuń
  10. No Lynch:]

    Swoją drogą jest taki zabójczo głupi (i tak samo fajny) komiks pt. Zbir, gdzie właśnie mamy gangsterów vs. zombie. Powstała niedawno jego animowana adaptacja.

    OdpowiedzUsuń
  11. Chodziło mi o to, ze zarówno Riget Triera jak i MPD psycho można konsumować jak dzieło kinowe.

    OdpowiedzUsuń
  12. To jak Twin Peaks - ze względu na fabularną ciągłość tak, ale formalnie nie.

    OdpowiedzUsuń
  13. Chociaż może MPD Psycho... Za mało już z tego pamiętam.

    OdpowiedzUsuń
  14. Wg mnie Riget jest tworem strikte telewizyjnym. np specyficzne budowanie dramaturgii. Ewolucje tego zabiegu widziałem ostatnio w Dead Set gdzie jest budowana nie 'od początku odcinka do konca odcinka' tylko 'od reklamy do reklamy' :). Nie wiem czy dziś to jest norma, ale ja się niesamowicie na tym serialu bawiłem, bo dla mnie , kogoś kto z TV niewiele ma na co dzień do czynienia to była nowośc.

    Zobacz se go , bo to niewielki miniserial (całość 141 minut). Tylko ostrzegam że pilot jest raczej mało reprezentacyjny a następne epizody króciutkie.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się