sobota, 8 stycznia 2011

Wściekłość (reż. Takeshi Kitano, 2010)


"Powrót Kitano do świata żywych" chciałoby się napisać, tylko przeszkadza w tym fakt, że reżyserskiej aktywności przecież nigdy nie zaniechał. Wypadałoby pewnie napisać, że to po prostu długo oczekiwany powrót do kina gangsterskiego, ale to stwierdzenie też mi nie do końca pasuje. Bo - choć jest jak najbardziej trafne - "powrót Kitano" wiąże się jak dla mnie nie tylko z filmową gangsterką, ale z udanym kinem w ogóle. Nie wiem kiedy dokładnie stwierdził, że z opowieściami o policjantach i yakuzie zrywa, ale chyba każda osoba znająca jego twórczość zgodzi się, że była to decyzja zła. Nie, żeby nie miał na swoim koncie udanych produkcji z tą tematyką niezwiązanych, ale kurcze... Kitano całkowicie rezygnujący z kina, w którym czuł się jak ryba w wodzie, dzięki któremu zdobył rzesze wielbicieli? Ktoś powie, że to postanowienie odważne, kto inny, że przecież nie ma się co ograniczać. I ciężko się z tym nie zgodzić, ale niestety równie ciężko z tym, że tworząc tak nieudolne, bełkotliwe pseudo-komedie jak Takeshis' i Niech żyje reżyser! dokonał artystycznego samobójstwa. Nie, żeby oprócz tych dwóch tytułów nic w ciągu minionej dekady nie nakręcił, ale ja się po prostu bardzo cieszę, że okazał się niesłowny i po równych 10 latach wrócił do korzeni. Bo po latach błądzenia wrócił do pierwszej ligi.