czwartek, 26 maja 2011

The Wire/Prawo ulicy (wszystkie sezony, 2002 - 2008)


Być może istnieją seriale lepsze niż The Wire, ale ja w to nie wierzę. Zrealizowanie czegoś jeszcze bardziej realistycznego i dopracowanego wydaje mi się zwyczajnie niemożliwe. Pozornie rzecz niewiele różni się od dziesiątek innych tytułów poświęconych życiu policjantów i przestępców, ale - wedle powiedzenia "Diabeł tkwi w szczegółach" - w swojej głębszej warstwie ma do zaoferowania znacznie więcej. Po pierwsze, to nie wspomniane postaci są tak naprawdę głównymi bohaterami, lecz miasto Baltimore, w którym toczy się akcja. Po drugie, gatunek jest punktem wyjścia. Środkiem, nie celem.

Co bardzo wymowne, przez opiniotwórcze pisma (ze słynnym "TIME" na czele) serial uznany został za najlepszą produkcję w historii telewizji, ale w czasie swojej emisji nie doczekał się uznania ze strony szerszej publiczności. Krytycy szaleli z radości, mianując go współczesnym odpowiednikiem dokonań Dickensa i Dostojewskiego, a tymczasem realizacja kolejnych jego odsłon często stawała pod znakiem zapytania. Stonowany, skomplikowany narracyjnie, poruszający szereg społeczno-politycznych tematów, nie mógł liczyć na przychylność większej rzeszy szarych obywateli. Czym zdecydowanie nie przejmował się jego główny twórca, David Simon. Wyraził to dosadnie następującymi słowami: "Pierdolić przeciętnego widza".

The Wire trafnie zapowiadany był jako serial anty-policyjny, gdzie wyraźny podział na dobrych i złych zastąpiony został ciągłą - przypominającą syzyfowe prace - walką indywidualnych jednostek z kolejnymi instytucjami. To, po której stronie barykady znajdywała się dana postać, szybko okazywało się niekoniecznie istotne. Całość liczy 60 odcinków składających się na 5 sezonów - każdy nie tylko rozwijający wątki poprzedniego, ale podejmujący też kolejne tematy, by w końcu osiągnąć gigantyczne wręcz rozmiary. Tym sposobem widz ma okazję poznać praktycznie całe miasto.

O czym we wstępie wspominałem, żadnej postaci nie można tu tak naprawdę nazwać głównym bohaterem. Ale nie znaczy to, że kolejne jednostki traktowane są przez twórców niczym jakieś marionetki. Mamy tu stale rozbudowywaną galerię świetnie skonstruowanych postaci i w wypadku części z nich twórcy umożliwiają widzom dokładny wgląd w ich psychikę. Nie będzie cienia przesady w stwierdzeniu, iż stają się nam bliscy jak dobrzy znajomi czy członkowie rodziny. Ich losy pojawiają się to na planie pierwszym, to spychane są na drugi lub jeszcze dalej. I tak w kółko. Ta rotacja nigdy nie ustaje, choć trzeba zaznaczyć, że serial ma "kogoś w rodzaju głównego bohatera". Jest nim nadgorliwy detektyw McNulty, który słynie z nielojalności względem swoich przełożonych oraz wielkiego pociągu do alkoholu i przedstawicielek płci pięknej. Tym, co czyni go "kimś w rodzaju głównego bohatera" jest fakt, że w większości odcinków pojawia się na planie pierwszym częściej niż pozostali. A przynajmniej do czasu.

Co rzuca się w oczy w pierwszym sezonie, to specyficzne podejście do ukazywania życia stróżów prawa, przestępców oraz ludzi, z którymi mają do czynienia. Praca jako policjant, prawnik czy złodziej to styl, wręcz filozofia życia. Wszystko wedle powiedzenia "Jesteś tym, co robisz". Poznajemy życie osobiste bohaterów, obserwujemy sytuacje z ich zawodem nie związane po to, by zobaczyć jak bezpośrednio przekłada się to na ich pracę (i na odwrót). Nie jest to nic odkrywczego, jednakże chyba nigdy wcześniej nie było to ukazane tak dokładnie i wiarygodnie.


Motorem napędowym fabuły pierwszego sezonu jest policyjne śledztwo toczone przeciwko bossowi narkotykowemu Avonowi Barksdale'owi. Głównym narzędziem pracy zebranego do tego celu oddziału stróżów prawa są podsłuchy. Policjanci nie mogą działać pospiesznie, podstawą są ciągłe obserwacje, szczegółowe dokumentacje i obmyślanie kolejnych taktyk - podobnie zresztą czynią ich przeciwnicy. Te niekończące się strategie i drobiazgowo ukazane tak śledztwo, jak i życie osób z nim związanych, sprawiają, iż serial lokuje się gdzieś między Ojcem chrzestnym Coppoli a Zodiakiem Finchera. Tylko z dużo wyraźniejszym tłem społecznym.

Do tego dochodzi egzystencjalizm miejscami jak żywcem wyjęty z kart powieści Alberta Camusa oraz forma dziennikarskiego eseju, jakim The Wire w wielu miejscach się staje. Wspomniane wcześniej podsłuchy z czasem okazują się czysto symbolicznym elementem filmu. Autorzy serialu to po prostu wielcy, krytycznie nastawieni do absurdów rzeczywistości podglądacze. Obserwujemy tu nie tylko wybrane jednostki reprezentujące skrajnie różne światy, ale całe społeczności, instytucje i mechanizmy nimi rządzące. Jeśli już raz kamera twórców pojawiła się na jakimś terenie, to możemy być pewni, że ich mieszkańców (lub pracowników) poznamy na wylot. A przynajmniej tych ważniejszych. A że stopniowo przybywa ich coraz więcej, grzechem byłoby oceniać serial przez pryzmat pierwszego tylko sezonu, który zresztą przez niektórych nazywany jest jedynie rozgrzewką przed późniejszymi.

Konsekwentnie, od początku do samego końca, The Wire zajmuje się ukazywaniem dysfunkcji biurokracji. Po drodze jednak, w swoich kolejnych odsłonach, skupia się na różnych problemach toczących postindustrialne społeczeństwo amerykańskie. W sezonie pierwszym głównym tematem jest bezsens wojny narkotykowej i wszystkie jej konsekwencje, zarówno dla przedstawicieli władz, jak i mieszkańców getta. W sezonie drugim obserwujemy przemianę ulicznego gangsteryzmu w biznes, a także - na przykładzie życia pracowników doków portowych - przypatrujemy się śmierci amerykańskiej klasy robotniczej. W sezonie trzecim dochodzą politycy i kwestia reform społecznych (w tym pewien utopijny eksperyment), w czwartym "infiltracja" zrujnowanego systemu szkolnictwa, w piątym zaś od deski do deski poznajemy mechanizmy rządzące mass mediami i hipokryzję, jaka za nimi stoi. Wszystkie te części tworzą niezwykle rozbudowaną, a przede wszystkim nierozerwalną całość - epicki portret miasta Baltimore. Jednego z tych miejsc w Ameryce Północnej, o których kino i telewizja mówi tak niechętnie, a o którym - jak podkreślają twórcy - mówić przecież trzeba. Wszystko to przedstawione jest tak realistycznie, iż miejscami ociera się wręcz o dokumentalizm (kreacyjny). I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę to, kto stoi za jego scenariuszami.


Nie ulega wątpliwości, że osobą numer 1 w całym tym projekcie jest David Simon - pomysłodawca, producent wykonawczy i współscenarzysta. To on sprawował największą kontrolę, tak na planie, jak i poza nim, ograniczając tym samym rolę wielu pojawiających się w The Wire reżyserów do zwykłych rzemieślników (z dyrygującą dwoma odcinkami Agnieszką Holland włącznie). Simon wcześniej przez 12 lat pracował jako dziennikarz śledczy dla gazety Baltimore Sun. Gdy gazeta została wykupiona przez konkurencję - o którym to procesie także serial w pewnym miejscu opowiada - rzucił pracę i zajął się pisaniem literatury faktu. Najpierw rok czasu spędził ściśle współpracując z policyjnym wydziałem zabójstw, czego efektem była powieść pt. Homicide: A Year on the Killing Streets. Po jej sukcesie jedna z telewizji zaproponowała mu serialową ekranizację - znaną u nas jako Wydział zabójstw Baltimore - której stał się jednym z producentów. Następnie, wraz z policjantem Edem Burnsem, rok czasu spędził w murzyńskim getcie, gdzie obserwował życie miejscowych narkomanów i dilerów narkotykowych. Zaprzyjaźnili się wówczas z pewnym mężczyzną uzależnionym od heroiny i jego rodziną, czego owocem była quasi-biograficzna powieść pt. The Corner: A Year in the Life of an Inner-City Neighborhood. Również i to dzieło odniosło sukces, co przyniosło ekranizację w postaci mini-serialu zrealizowanego dla stacji HBO, dla której Simon produkuje kolejne tytuły do dziś.

Jego "prawą ręką" w zaufanym gronie scenarzystów The Wire był wspomniany powyżej Ed Burns, który na swoim koncie ma 20 lat pracy jako detektyw wydziału zabójstw oraz 7 lat pracy jako nauczyciel. Pozostali zaś, to kolejni ex-dziennikarze Baltimore Sun - Bill Zorzi (specjalista od działu polityki) i Rafael Alvarez (specjalista od handlu i ekonomii, wywodzący się z rodziny od dekad związanej z pracą w dokach portowych), oraz pisarze słynący ze skrupulatnych przygotowań do pracy, a specjalizujący się w powieściach kryminalnych - George Pelecanos (autor głośnego Nocnego ogrodnika), Richard Price (Clockers zekranizowane przez Spike'a Lee) i wreszcie Dennis Lehane (jego Rzeka tajemnic zekranizowana została przez Clinta Eastwooda, zaś Wyspa tajemnic przez Martina Scorsese). Okazjonalnie do tego grona przyłączali się też inni, głównie dramatopisarze. Wszyscy ci panowie stworzyli zespół, których dzieło dalekie jest od serialowych standardów. Gdyż - nie mając wcześniej doświadczenia z kinem czy telewizją - wcale ich przecież nie znali. I, co ważne, nie chcieli poznać.

W efekcie The Wire przypomina bardziej filmową inkarnację nowel i publicystyki, niż typową produkcję telewizyjną. Wszystko o czym opowiada, jego twórcy znają od podszewki. Nawet wszyscy ich bohaterowie bazują na autentycznych postaciach, jaki mieli okazję wcześniej poznać. Poszczególne historie zaprezentowane w serialu rzadko są tylko czystą fikcją. Także te z nich, które wydawać się mogą zupełnie niewiarygodne. Mało tego, niektóre z życia wzięte motywy bywały nawet "ugrzecznione", by na ekranie wyglądać wiarygodniej - szalony gangster Omar podczas strzelaniny wyskoczył z piątego piętra budynku i skończył ze złamaną nogą, podczas gdy jego pierwowzór wyskoczył z siódmego piętra i skończył ze skręconą kostką.


Nie ma tu skąpo ubranych aktorek, które mogłyby być modelkami, nie ma samochodowych pościgów, a odgłosy strzelanin rzadko są słyszalne. Kiedy już je słychać, to przeważnie gdzieś w tle. Serial jest wulgarny tak, jak wulgarny jest język, którym posługują się policjanci, przestępcy, narkomani czy robotnicy. Nie bardziej. Bywa mroczny i brutalny, ale głównie dzięki sugestywności, nie dosadności, bo twórców nie interesuje przemoc, a przemocy konsekwencje. Nie jest najważniejsze to, co widzimy, lecz to, co wydarzyło się między scenami. Podtekst i kontekst to podstawa The Wire, tak jak ironia, surowość i (często błyskotliwe) dialogi.

Tym, co znowuż zbliża dzieło Davida Simona do dokumentalizmu jest też zaskakująco oszczędne wykorzystanie muzyki. Pomijając czołówkę serialu pokazującą kolejne zakamarki miasta Baltimore - co ilustrowane jest wymowną piosenką autorstwa Toma Waitsa pt. Way Down in the Hole - twórcy prawie nie wykorzystują muzyki transcendentnej. Ta pojawia się niemal tylko w finałowych sekwencjach ostatnich odcinków danych sezonów. W sekwencjach je podsumowujących, niosących ze sobą silny ładunek egzystencjalny i emocjonalny, którym właśnie ta wcześniejsza oszczędność pozwala wówczas tak mocno wybrzmieć. Okazjonalnie zdarza się, iż muzyka immanentna zamienia się na chwile w transcendentną (dużo takich zagrywek pojawiało się pierwszym sezonie), ale ogólnie rzecz biorąc najważniejsze w The Wire są dźwięki, których źródło widz jest w stanie dostrzec lub uwierzyć w jego niedaleką od kamery odległość. A więc, jeśli muzykę słyszymy, to głównie dlatego, że słuchają jej dane postaci w radiu, telewizji czy odtwarzaczach CD. A że poznajemy tu osobowości wywodzące się z przeróżnych środowisk, to i najróżniejsze muzyczne gatunki się przez serial przewijają - od greckiego i irlandzkiego folku przez rock i rhythm'n'blues, a na soulu i rapie kończąc.

Niektóre z postaci mają też wyraźnie zaznaczony własny gust muzyczny - np. za każdym razem, kiedy przy radiu pojawi się detektyw Lester Freamon, możemy być pewni, że usłyszymy zaraz jakiś stary jazz. Przypomina to więc trochę filmy Sergio Leone, gdzie najważniejszym bohaterom Ennio Morricone komponował własne melodie. Szczególnie, że i w The Wire często pojawia się jedna postać, która otrzymała własny motyw muzyczny - jest nią wspominany już wcześniej Omar, którego przybycie zwykle uprzedza jego specyficzny gwizd. Zresztą wątki, w których pojawia się ten szlachetny bandzior specjalizujący się w okradaniu bossów narkotykowych, w wielu miejscach przypominają kino o Dzikim Zachodzie. Raz pojawia się nawet pewna scena bezpośrednio nawiązująca do westernowych pojedynków.

Ale pomimo sporadycznych zagrywek tego typu (należałoby też wspomnieć o policyjnym nalocie na narkotykowych handlarzy, który ilustrowany był Walkirią Wagnera) i do modnego postmodernizmu tu daleko. Nawet, kiedy pojawiają się czasem klisze charakteryzujące stare filmy czy seriale policyjne i gangsterskie, to nie dla zabawy, lecz tylko dlatego, iż zostały z życia wcięte. Tyle że w kinie i telewizji stały się częstokroć powielanymi schematami, w które nikt już nie wierzy, tutaj zaś zostają maksymalnie uwiarygodnione. Twórcy zdają się tym samym mówić do widzów: "To nie jest fikcja, choć ciągle Wam to wmawiano. To najprawdziwsze życie". Czy tego chcemy, czy nie.

Co ciekawe, za główną inspirację David Simon podaje tragedie starożytnych Greków, od Antygony po Medeę. Jak mówi, we współczesnym świecie miejsce kapryśnych bogów zajęły kolejne instytucje zwalczające indywidualizm. Wszyscy jego bohaterowie są więc buntownikami. Jedni się poddają, drudzy kończą na bruku lub w kostnicy. Ale nie brakuje wśród nich zwycięzców, nawet jeśli za swoją sprawę zapłacić musieli wysoką cenę. Bo najważniejsza jest świadomość.


PS. Ogromną ilość informacji znalazłem w dwóch wywiadach przeprowadzonych z panem Simonem: klik + klik.
PPS. W rzeczywistości dewiza Simona brzmiała "Pierdolić przeciętnego czytelnika". Ale przenosząc się ze świata dziennikarstwa do świata telewizji, wziął ją ze sobą.

17 komentarzy:

  1. Zachęciłeś mnie do obejrzenia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wybitny to za mało powiedziane.

    OdpowiedzUsuń
  3. Już tyle mi osób polecało ten serial, teraz ta recenzja... Eh, niestety, ale nie mam wyboru, i w takim wypadku muszę zacząć go oglądać, co oznacza chodzenie spać o 5 rano.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszystkie 5 sezonów obejrzałem w niecałe 3 tygodnie. Tylko dlatego, że ostatnie 2 oglądałem rzadziej, bo najpierw bałem się przedawkowania, a później nie chciałem się z serialem rozstawać;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Polecam Treme nowe dziecko Simona

    OdpowiedzUsuń
  6. Właśnie się na to szykuję.

    OdpowiedzUsuń
  7. A slyszales o serialu The Shield ? To co tu piszesz o The Wire, mozna chyba podpasowac pod Shield. Słyszałem same plusy o tym i tez forma idzie do góry z następnym sezonem.

    OdpowiedzUsuń
  8. Słyszałem. Chętnie się za jakiś czas przekonam, ale produkcje Simona mają pierwszeństwo.

    OdpowiedzUsuń
  9. "Treme" jest znakomite. Ale nie sądzę, aby Ci podeszło. Chociaż może mnie zaskoczysz. ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. The Wire to najlepszy serial jaki kiedykolwiek miałem okazje obejrzec. Tylko o wlos z glowy lysego plasuje sie za nim wspomniane wyzej The Shield. Jako zamknieta historia serial jest lepszy od the Wire. To co zazwyczaj najtrudniejsze, czyli efektowne i satysfakcjonujace zamkniecie wybitnego dziela, tu udalo sie znakomicie. Po ostatniej scenie siedzialem przed ekranem nie mogac zebrac mysli, wykrztusic slowa i zabrac sie do podniesienia z podlogi szczeki, ktora na kociec serii z dwutonowym pierdzielnieciem opadla na podloge. Powoli zaczalem zdawac sobie sprawe, ze ten serial w zasadzie konczyl sie od pierwszej sceny, pierwszego odcinka, pierwszego sezonu. Chyba jedyna rzecz, ktora moze wypelnic pustke po zamknieciu THE WIRE. Polecam.

    OdpowiedzUsuń
  11. Też myślałem, że The Wire jest najlepsze, ale teraz bym się skłaniał jednak stawiać go za "Rodziną Soprano" :)

    OdpowiedzUsuń
  12. The Wire jeszcze nie oglądałem, ale muszę to nadrobić :) Ale ciekawostką jest to, że w The Wire i w Treme swoje odcinki reżyserowała Agnieszka Holland. Widać odpowiada jej współpraca z Simonem :)

    OdpowiedzUsuń
  13. a gdzie to można obejrzeć ?
    co znajdę on line to jacyś wyłudzacze i oszuści

    OdpowiedzUsuń
  14. tu można obejrzeć wszystkie odcinki za darmo
    http://www.serialo.tv/serial/prawo-ulicy-the-wire

    OdpowiedzUsuń
  15. oo akurat na odstresowanie :) Mam dosyć wkuwania "doradztwo podatkowe". Poznań aż mi zbrzydł.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się