czwartek, 5 maja 2011

Mad Men (sezon 1 i 2, 2007 - 2008)


Ciągle nie mogę uwierzyć, jak dobre są teraz telewizyjne seriale. I na jak wiele tak dobrych można się zwyczajnie natknąć (chyba, że mam po prostu szczęście trafiać wyłącznie na tak udane tytuły - do serialowego maniaka mi daleko). "Natknąć", to idealny wyraz w przypadku mnie i Mad Men, najlepszego stricte obyczajowego tasiemca, jaki miałem do tej pory okazję poznać. Właściwie, to wcześniej nie sądziłem, że telewizyjny obyczaj może mi się w ogóle spodobać. A gdyby nie przypadek, to przygody Dona Drapera i spółki byłyby mi obce. Bo skąd miałbym o nich wiedzieć? Przecież nie z telewizji.

Ale po co przejmować się ofertami (realiami) polskich stacji, skoro jest magiczny Internet, dzięki któremu można się w każdej chwili przenieść w czasie do początku lat 60., do światowej stolicy rodzącego się właśnie konsumpcyjnego ultra-szału. I to do samego źródła, bo do biura jednej z agencji reklamowanych. Tyle, że to nie krytyka konsumpcjonizmu jest tematyką Mad Men. Jak to chyba na nieszablonowe dzieło przystało, ciężko mi jednoznacznie określić, co nią jest dokładnie. Być może kłamstwo jako styl życia, co podpowiada trailer serialu. Kłamstw i hipokryzji tu sporo. Podstawą są dwie rzeczy: (kapitalne) utrzymywanie ducha czasów, w jakich toczy się akcja, oraz modna ostatnio w kinie i telewizji ambiwalencja moralna. Kontekst kulturowy, tło społeczne, a czasem też polityczne, są tu szalenie istotne. Codziennością jest dyskryminacja kobiet i czarnoskórych, nieustająca moda na palenie papierosów (kto by pomyślał, że mogą być szkodliwe?) czy wreszcie picie alkoholu w pracy. Są to rzeczy przedstawione zupełnie zwyczajnie, wręcz obojętnie, bo przecież były wówczas normalnością. Dokładnie tak samo twórcy podchodzą do życia intymnego głównego bohatera, który zwykł zdradzać uroczą żonę na lewo i prawo. Nie ma tu miejsca na żadną krytykę, ani też na pochwałę - jest tylko (lub aż) surowa obserwacja. Dla każdego coś miłego, można by napisać. Państwo Draper wybrali się z dziećmi na piknik. Puszki po browarach lądują w krzakach, resztki jedzenia i opakowania po kolejnych produktach strącone zostają z kocyka na bujną trawkę. Państwo Draper wracają do domu. I co? A no nic. Bo osądzać mogą tylko widzowie. O ile oczywiście chcą.


Czołówka serialu wskazuje jednak na coś trochę innego. Oto animowany bohater wchodzi do swojego biura. Kładzie neseser na podłodze i wówczas plakaty reklamowe wiszące na ścianie obok zrywają się. Po chwili całe pomieszczenie rozpada się, a bohater wypada z wieżowca. Leci dziesiątki pięter w dół, a my w tym czasie podziwiamy tło w postaci reklamowych billboardów przedstawiających głównie piękne, uśmiechnięte kobiety, które znajdują się na kolejnych budynkach. Gdy bohater zbliża się do ulicy, zamiast roztrzaskać się - widzimy go już wygodnie siedzącego na jakiejś kanapie. Sztywno wpatrzony gdzieś przed siebie, z nieodłącznym papierosem w dłoni. Oto Don Draper i historia jego kolejnych upadków. Tyle, że - skoro twórcy nie chcą go oceniać - żaden z nich nie może się dla niego skończyć źle (sic!). Widzów zostawiają tylko z pewną sugestią, czy raczej wskazówką. Ale już nie chodzi tylko o wspomnianą wcześniej ambiwalencję. Draper przypomina Humpreya Bogarta, miejscami bardzo. Tyle, że w przeciwieństwie do postaci, które kultowy aktor przeważnie odtwarzał, Draper jest człowiekiem sukcesu. Skrywa wprawdzie pewną wielką tajemnicę, a wokół siebie buduje mur, ale nie tędy droga. A szkoda. To co mi się bardzo w Mad Men podobało (czas przeszły, bo odnosi się wyłącznie do pierwszego sezonu), to specyficzna gęsta atmosfera. Rzecz niby obyczajowa, ale tu tajemnica, tam jakieś zagrożenie, a bohater przecież całkiem bogartowski. No więc przez kilka odcinków byłem pewien, że mam do czynienia z oryginalnym, dalekim od epigoństwa neo-noir. Jakby William Wyler lub Billy Wilder wstał za grobu i tchnął nowe życie w stare, czarne kino. Ale ostatecznie Mad Men, to rzecz o noir tylko się ocierająca, a w końcu od takiej konwencji na dobre odchodzi. Co nie znaczy, że przestaje być tytułem nieszablonowym i nad wyraz udanym.


Co bardzo specyficzne, a co chyba rzadko się w serialach zdarza, to całkowicie świadome i dosyć regularne neutralizowanie przez twórców dramaturgicznego potencjału w Mad Men tkwiącego. Nie chodzi mi o to, że dramaturgii brakuje, ale o to, że mogłoby być jej dużo, dużo więcej. Wystarczyłoby zachować tradycyjną ciągłość. A tutaj, pomijając kilka wyjątków, pomiędzy kolejnymi epizodami mija zawsze jakiś bliżej nieokreślony czas. Czasem sporo czasu, ale ciężko dokładnie określić, bo żadnych informacji widz na ten temat nie otrzymuje (pomijając tło społeczno-polityczne, ale aby wszystko wychwycić, należałoby zapewne siedzieć przy serialu z podręcznikiem od historii USA; albo to może ja taki niedokształcony, ups). Podam przykład. Jeden z odcinków kończy się sceną, podczas której znerwicowana kobieta wyciąga wiatrówkę i niczym najprawdziwszy badass motherfucker strzela do gołębi swojego sąsiada, na jego oczach. Scena ta była konsekwencją wielu wcześniejszych wydarzeń, a więc jest tzw. bardzo ważnym punktem zwrotnym, a i kulminacyjnym przy okazji. Nagle odcinek kończy się. Włączamy następny, a w nim nic na ten temat, bo ileś tam czasu już od tamtego wydarzenia minęło. Wprawdzie akurat w wypadku tej sceny była sugestia, jakoby wydarzyła się wyłącznie w głowie bohaterki, ale takich przeskoków tu sporo. W związku z tym o niemałej ilości wątków scenarzyści, tak jakby, zapominają, przy okazji widza trochę dystansując. Do tych najważniejszych motywów oczywiście stale wracają. Czasem musi minąć sporo czasu, ale o braku konsekwencji nie ma mowy. Nie mniej jednak takie skoki czasowe mnie bolą. Ale to też dzięki nim możemy dowiedzieć się więcej i o kolejnych bohaterach i o przemianach czy nastrojach panujących w Ameryce Północnej lat 60. W ten sposób poznajemy np. machinę marketingową, która sprzedała wyborcom wiecznie uśmiechniętego Johna F. Kennedy'ego czy niezwykły klimat wszechobecnego strachu, gdy Zimna Wojna zdawała się lada chwila zakończyć nuklearną zagładą. Dodajmy do tego świetnie napisane i zagrane błądzące postaci i otrzymujemy serial, którego grzechem byłoby chociaż nie liznąć. O nich i o pozostałych walorach Mad Men można by zapewne napisać niezłą rozprawkę, ale oczywiście najlepiej samemu się przekonać. Serce ciągle mi krwawi ze względu na, cechujący głównie drugi sezon, "luz dramaturgiczny", ale cóż. Coś za coś. I jeszcze jedno - świat reklamy okazuje się nie być taki zły. Przecież to tacy ludzie, jak Don Draper, wymyślili miłość i szczęście. Specjalnie dla nas, za wyjątkowo niską cenę. Tak ironizując, oczywiście...

fan art autorstwa Dana Luvisiego

2 komentarze:

  1. Ciekawe co byś powiedział na tasiemca, jakim jest SIX FEET UNDER. Również obyczajowy, również uda (udany - słowo oddające w minimalnym stopniu geniusz tego tworu od HBO).
    Mad Men - rewelacja. Na pewno jeden z najlepszych seriali ostatnich lat i na pewno jeden z trudniej przyswajalnych. Przez opary dymu papierosowego przebijałem się 7 odcinków, ale jak wziąłem większy dech załapałem całkowicie dość wyjątkowy klimat.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedyś miałem okazję obejrzeć kilka pierwszych odcinków. Podobało mi się, ale bez rewelacji (pomijając humor, szczególnie te spoty reklamowe w 1. odcinku). Od jakiegoś czasu myślę o odświeżeniu tego sobie. Ale priorytet ma jednak WIRE.

    Trochę zapomniałem o tych fajkach. Nigdy nie widziałem takich ich ilości na ekranie. I jak tu rzucić palenie?!

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się