Co łączy baśnie braci Grimm, kino samurajskie, filmy Johna Hughesa i Pretty Woman, a co jednocześnie wcale nie jest żadną postmodernistyczną żonglerką konwencjami i cytatami? Najnowszy film Windinga Refna. A co łączy westerny, noir i kino sensacyjne lat 80., czasem wspomnianą żonglerką będąc, a czasem znowu nie? Również najnowszy film Windinga Refna, jednakże niekoniecznie w opinii jego samego, lecz filmowych krytyków. W zależności też od recenzującej akurat osoby, w Drive zauważyć można także wpływy takich artystów, jak Leone, Melville, Peckinpah, Mann, Eastwood czy Tarantino. "Ich domeną jest szeroko pojmowana nadinterpretacja" - pisał w jednym ze swoich komiksów Jakub Kiyuc. - "Szukanie ukrytych treści tam, gdzie nikt normalnie nie spodziewałby się ich istnienia. Są biegli we wszystkich niekonwencjonalnych przekazach, które mogą, ale nie muszą wpływać na twoje pojmowanie świata. (...) Ich zadanie to patrzeć, obserwować i recenzować. I nie daj Boże, jeśli połączą w swej nieodgadnionej imaginacji nocne mazy młodego artysty z (tajną) pracą naukowca (...)" Ale zaraz - przecież Drive aż się samo o to prosi. Przynajmniej do pewnego stopnia.
Film ten stanowi zwieńczenie luźnej trylogii zapoczątkowanej Bronsonem, a kontynuowanej Valhalla Rising. To kino wizyjnej formy śmiało eksperymentujące z językiem filmu (eksperymenty te cechują całą twórczość Duńczyka, jednakże w pierwszych filmach na mniejszą skalę). Każdy ze wspomnianej trójki charakteryzuje się prostą, a jednak zaskakującą konstrukcją scenariusza, tym samym tematem historii (transformacja bohatera w typ nadczłowieka) oraz nietuzinkowym sposobem opowiadania. Oto przecież film biograficzny - tudzież "więzienny" - przedstawiony został jak opera, historia Wikingów wyprawiających się na podbój Jerozolimy wygląda jak science fiction, wreszcie noir-podobne Drive opowiedziane zostało jak baśń. Bronson uznany został za "Mechaniczną Pomarańczę XXI wieku", chociaż reżyser inspirował się przy jego tworzeniu obrazami Kennetha Angera, nie Kubricka, z kolei skrajnie modernistyczne (?) Valhalla Rising przez złośliwych nazwane zostało "filmem o wszystkim i o niczym", a nawet "filmem dla nikogo".
Najnowszemu dziełu Windinga Refna najbliżej właśnie do drugiego z nich, chociaż przecież na brak popularności i zrozumienia narzekać ono już nie może. Reżyser znowu łączy ze sobą to, co uchodzi za sztukę niską, z tym, co uchodzi za sztukę wysoką. Tym razem jednak proporcje zostały bardziej wyważone, co jest niewątpliwie zasługą bardziej klasycznego - tym samym też dużo strawniejszego w konsumpcji - scenariusza. Największe podobieństwa to bohater i narracja, nie tylko subiektywna, jak wcześniej, lecz poetycka. Już od swojego debiutu Duńczyk unikał mówienia widzowi wprost o zamiarach swoich postaci, z reguły usuwając z historii standardowe przedstawienie ich celów, zaś ich najważniejsze poczynania ilustrując głównie ciszą/dźwiękami otoczenia. Valhalla Rising, gdzie bohaterem jest człowiek niemy, stanowi pod tym względem apogeum, aczkolwiek to, co wcześniej czyniło filmy Windinga Refna surowymi, od tej pory zaczęło czynić je lirycznymi (już Bleeder bywał liryczny, ale w mniejszym stopniu). Bo gdy dialogi zostały ograniczone do niezbędnego minimum, pojawiło się więcej miejsca dla muzyki. A tą Refn częstuje jak halucynogennym narkotykiem. Z kolei bardziej tradycyjna fabuła uwypukliła tu ekstrawagancję - ale też błyskotliwość - samej reżyserii.
Drive kończy się tam, gdzie Valhalla Rising się zaczynało, gdyż mimo licznych wspólnych elementów, scenariuszowe struktury tych filmów stanowią swoje przeciwieństwo. Swoją przejrzystością i pozornym brakiem oryginalności Drive przypomina zaś Pushera, pierwszy i najbardziej gatunkowy obraz w karierze Duńczyka. Przy tym jednak autor zastawił tu na odbiorcę tyle samo pułapek interpretacyjnych, ile w opowieści o odyno-podobnym wojowniku, choć już zupełnie innej kategorii (owe pułapki najlepiej tym razem wziąć w cudzysłów). Teraz bowiem nie sprawia już kłopotów ze zrozumieniem wymowy swojego dzieła, lecz z uporządkowaniem jego wzorców. Innymi słowy, szary widz w trakcie seansu problemów nie ma, cieszy się w końcu świętym prawem do zwykłej konsumpcji, ale z krytykami filmowymi sprawa wygląda już trochę inaczej.
Drive okazuje się pod tym kątem niemal tak samo enigmatyczne, jak bohater, o którego losach opowiada. To człowiek, którego przeszłości nie znamy, dzięki czemu jego charakter jest dla nas "elastyczny". Każde jego zachowanie jesteśmy w stanie zaakceptować, jako dla niego zupełnie naturalne, niezależnie od tego, jak bardzo może zaskakiwać. Jak mówił Winding Refn: człowiek, który niemalże nie odzywa się, staje się lustrzanym odbiciem naszych domysłów. Wkładamy w jego głowę myśli, o które go podejrzewamy, będąc z czasem coraz bardziej utwierdzonymi w przekonaniu, że nie możemy się mylić. Nasza interpretacja jest jedyną słuszną, bo punktem odniesienia są wyłącznie nasze obserwacje. Wyobrażenie na jego temat zmienia się, gdy działa wbrew naszym oczekiwaniom, ale sami jesteśmy w stanie owe działanie uargumentować (wspomniana elastyczność). Po raz kolejny przywołać tu można Valhalla Rising. Tyle, że tam odczytywaniem myśli bohatera zajmował się towarzyszący mu w podróży chłopiec, a teraz tę funkcję pełni sam odbiorca filmu.
Tak jak widz chętnie dopisuje przynajmniej pewne epizody z tajemniczej przeszłości bohatera, tak krytyk wypisuje swoje skojarzenia, szukając wzorców w znanej sobie historii kina, niekoniecznie sięgając do odpowiedniego źródła. Zestawienie kolejnych recenzji z wypowiedziami Windinga Refna w niektórych wypadkach obnaża dziennikarskie lenistwo i talent do nadinterpretacji - "tarantinowska żonglerka konwencjami", "piękno przemocy rodem z Peckinpaha", "bohater inspirowany rolami Eastwooda". Efektem tego są potem widzowie (a czasem nawet i sami krytycy!), którzy po Drive oczekują np. gatunkowego pastiszu. Przypomina to trochę sytuację z Domem złym, który z miejsca określony został "polskim Fargo" i "polskim Tarantino". Śmiał się z tego sam Smarzowski tłumacząc, że mamy głupią tendencję do usilnego szufladkowania wszystkiego, co dla nas w jakiś sposób nowe, podpierając się w wymyślnych opisach pierwszymi lepszymi skojarzeniami. Drive spotkało dokładnie to samo, lecz na większą skalę, czego głównym powodem zdaje się być fakt, że to dopiero pierwszy film Duńczyka, jaki obejrzeć można na naszych ekranach (pomijając nieliczne pokazy festiwalowe niektórych ze wcześniejszych jego produkcji). Krytycy nie bardzo wiedzą jak mają na jego kino reagować. Czy to film bardziej rozrywkowy czy jakiś artystyczny może? Czy ten skorpion wyhaftowany na kurtce bohatera to postmodernistyczny odnośnik do legendarnego Scorpio Rising czy może klasyczny filmowy symbol?
Dochodzi tu bowiem też do bardzo ciekawiej sytuacji, kiedy to niektórzy recenzenci pisząc o Drive zupełnie inaczej, niż mówi o nim sam autor, mają dokładnie tyle samo racji ile on. Przy melodramatycznej części filmu Winding Refn inspirował się kinem Johna Hughesa z lat 80., szczególnie zaś komedią pt. Szesnaście świeczek, ale także wspomnianym już Pretty Woman (którym zainteresował się ze względu na jego baśniowy charakter). Dorzucił do tego elektroniczną muzykę charakteryzująca tę dekadę, aczkolwiek wyłącznie dlatego, że ją sobie bardzo ceni, a przy takiej fabule z pewnością "będzie brzmieć ciekawie". Oto esencja jego czysto intuicyjnego podejścia do tworzenia kina. I do czego to doprowadziło? Otóż skoro obraz jest po części filmem akcji, a z wyżej opisanych powodów utrzymany jest w duchu lat 80., automatycznie przypisuje mu się hołdowanie amerykańskiemu kinu sensacyjnemu tejże epoki. I co z tego, że - na co wszystko wskazuje - nie było to zamiarem Windinga Refna, skoro tak właśnie wygląda? Częściowo pod kątem tej właśnie ewentualnej inspiracji świetną recenzję napisał Krzysztof Świrek. Recenzja ta stoi niejako w opozycji do niektórych wypowiedzi Duńczyka z różnych wywiadów, co jednak w żaden sposób nie neguje jej trafności. Reżyser wspominał tam choćby o zamiarze przedstawienia świata bliżej nieokreślonego, wzorowanego na klasycznych baśniach. Z której strony by na to dzieło nie spojrzeć, jego kolejne elementy doskonale się uzupełniają.
Przed przystąpieniem do realizacji Duńczyk oglądał wiele filmów samurajskich, co miało duży wpływ na swego rodzaju zuniwersalizowanie głównego bohatera. Czy nazwie się go rycerzem, roninem czy kowbojem, będzie to tak samo trafne. Choć oczywiście Drive zawiera w sobie cechy przypominających noir, nie natknąłem się na żaden wywiad, w którym reżyser choćby słowem wspomniał o tym nurcie. Co znowu o niczym nie świadczy. "Panie Winding Refn, zrobił pan wzorcowy obraz neo-noir, nawet, jeśli pan sobie nie zdaje z tego sprawy" - chciałoby się powiedzieć po przeczytaniu bardzo ciekawej recenzji na blogu Where Danger Lives, napisanej częściowo przez pryzmat tradycji czarnego kina. Co z tego, że mamy tu archetypy z baśni braci Grimm, skoro tak samym trafnym określeniem będzie "przewartościowanie archetypów kina noir", jak to ujął z kolei Piotrek Pluciński. To całe zamieszanie przypomina muzyczne mash-upy.
Inna sprawa, że różnych skojarzeń byłoby z pewnością mniej, gdyby nie nagły pomysł, aby znacznie zredukować kwestie wypowiadane przez głównego bohatera. Oto Ryan Gosling miał w niemal ostatniej chwili powiedzieć Duńczykowi, że im mniej jego postać będzie mówić, tym ciekawiej się będzie prezentować, więc warto by się nad tym zastanowić. Tak po prostu. Winding Refn natychmiast to podchwycił, zwłaszcza, że ciągle bardzo zadowolony był z ostatecznego kształtu Valhalla Rising, charakteryzującego się przecież opowiadaniem historii niemal tylko obrazami. Na tydzień przed realizacją scenariusz Drive miał jeszcze 81 stron, a w trakcie - ledwie 60.
Wszystko jest tu przejaskrawione, utrzymując jedynie pozory realizmu. Miłość, jaka rodzi się między bezimiennym bohaterem (baśniowym rycerzem w lśniącej zbroi), a jego sąsiadką (księżniczką, którą należy ocalić), przedstawiona jest tak subtelnie, jak to tylko możliwe. I tak samo wiarygodnie, mimo pewnej dziecięcej naiwności, jaka im towarzyszy. A może właśnie dzięki temu? Cały "romans" opiera się spojrzeniach, kilku uśmiechach, paru dotykach. Jest całkowicie niewinny, nie skażony żadnym grzechem. Czystość absolutna. Ale wraz z rozwojem filmu jest jej coraz mniej. Oto przecież opowiastki braci Grimm charakteryzowały się często tym, że za wygraną ze złem trzeba było zapłacić wysoką cenę. Z reguły nie było mowy o zwykłych happy endach. Byłyby ogłupiające.
Wraz z kolejnymi warstwami brudu i plamami krwi przysłaniającymi blask zbroi, rycerz oddala się od księżniczki. Nie może być inaczej, skoro miłości przeciwstawiona jest przemoc. Jest uzasadniona, ale równie ważne są jej "skutki uboczne". Im bardziej Kierowca broni swojej ukochanej, tym mniejsze szanse ma ich związek. W końcu rycerskość to nie tyko waleczność ku czci dobra, to też owej walki konsekwencje - krew i śmierć, które dobro neutralizują. Windingowi Refnowi jak chyba nikomu innemu udało się w pełni oddać te zależności. Esencją zdaje się być słynna już scena w windzie. Oto romantyzm totalny, a jednocześnie wyjątkowo dobitne ukazanie nierozerwalności seksu i przemocy. Namiętny pocałunek, po którym następuje zmiażdżenie czaszki. Tak samo przesadzone, jak wcześniejsza - wyidealizowana przecież - czystość. Scena ta w pełni oddaje także charakter głównego bohatera, który równie prawdziwy jest wtedy, kiedy morduje. Potwory też kochają.
Pomijając liczne w pierwszej połowie filmu panoramy miasta nocą, reżyser unika ukazywania Los Angeles szerszymi planami. Operator, Newton Thomas Sigel, ciągle "bawi się" głębią ostrości. Pełno tu zdjęć portretowych, gdzie tło jest rozmazane, delikatnie sugerując odrealnienie przedstawionego świata. Czasem nawet są to portrety profilowe, czego w kinie zwykło się unikać - profile neutralizują emocje bijące z twarzy aktorów. Ale to przecież świat iluzji. Gdy zniszczeniu ulega obraz Kierowcy, jaki zbudowała sobie jego ukochana, przygotowując się do kolejnego mordu założy on już maskę. Wówczas całość jeszcze bardziej zacznie przypominać marzenie senne, w każdej chwili mogące zamienić się w koszmar. Ale niezależnie od kolejnych wydarzeń, Drive do końca musi pozostać romantycznym. Słodycz i gorycz w takich samych proporcjach.
Subtelnie wykorzystując rozwiązania typowe dla sztuki oniryzmu, film staje się poetycki. Jest to poezja możliwie najprostsza, pozbawiona śladów bełkotu i pretensjonalności, a więc bardzo przekonująca. Winding Refn poszukując nowych środków wyrazu stworzył reżyserski majstersztyk, emocjonujący i hipnotyzujący. Dawno nikt tak pięknie nie mówił o miłości. Ale nie ma w tym nic dziwnego - Drive to ciąg wizji. Sen filmowca o kinie.
Nie nazwałabym relacji Irene-Kierowca niewinnym, za bardzo wydaje mi się prawdziwe.
OdpowiedzUsuńNawiasem, bardzo dobry tekst Świrka.
nie czytać krytyków! Ci to w głowie mają tylko trzy słowa: abstrakcja abstrakcja abstrakcja. Tak między bogiem a prawdą, jakie znaczenie ma liczba ( rzekomych ) cytatów i odniesień do twórczości Leone, Melvillea czy bóg wie kogo jeszcze ? Po co oglądać film w filmie ? Zabawniej oglądać sam film
OdpowiedzUsuńEeee, jak anonim do anonima, film w filmie nadal może być ciekawym filmem.
OdpowiedzUsuńno ma, jak jesteś fetyszystą, a wszyscy w mniejszym lub większym stopniu nimi jesteśmy
OdpowiedzUsuńCzytać krytyków, czytać, tylko nie zapominać, że to też ludzie;]
OdpowiedzUsuńFilm w filmie może być dobry, ale kino Refna to nieco inna bajka.
Kolejna ciekawa recenzja filmu: http://www.krytykapolityczna.pl/Serwiskulturalny/MajmurekPotegastylu/menuid-1.html
OdpowiedzUsuńMam słabość do filmów w filmie lub filmów o filmie.
OdpowiedzUsuńPierwszy anonim: a dlaczemu masz słabość do filmów o filmie ?
OdpowiedzUsuńMarcin, krytycy tylko bywają ludzmi - i w tym cały problem.Zbyt często koncentrują się nie na tym na czym powinni, zaś za grzebanie we "wnętrznościach" filmu uczynili swoją mantrę. Śmiem twierdzić, że potrzeba więcej krytyków płci żeńskiej - w nich cała nadzieja
Uwielbiam, gdy zaciera się granica między filmem właściwym a filmem w filmie. Wydarzenia z filmu właściwego łączą się z tymi z filmu w filmie. Jedne drugie komentują, odnoszą się do nich. My już w końcu sami nie wiemy, co jest filmem, a co filmem w filmie, który czasem ogląda bohater filmu właściwego. I w tym momencie on wyłącza film w filmie, a ja zaskoczony uświadamiam sobie - przecież to cały czas jest jeden i ten sam film.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że nie pogmatwałem za bardzo :)
I oczywiście piszę ogólnie, tego konkretnego tytułu nie widziałem.
Wieczorem byłem w kinie, a później w sieci znalazł się film w rewolucyjnej formie wizualnej pov widza w kinie, czyli screener, w względnie przyzwoitej jakości.
OdpowiedzUsuńProjektant kostiumów powiedział w wywiadzie, że skorpion jest pomysłem Refna i Goslinga wziętym od Angera. Maska może być ze slasherów, albo od Polaka, który okradał banki w USA przebrany za murzyna :)
Gimp
Też jestem już po. Mieszane, bardzo mieszane uczucia. Zastanowiło mnie co masz na myśli pisząć, ze Bronson, Valhalla i Drive to luźna trylogia. Patrzę w twój tekst i jakoś nie mogę tego załapać.
OdpowiedzUsuń"Drive kończy się tam, gdzie Valhalla Rising się zaczynało, gdyż mimo licznych wspólnych elementów, scenariuszowe struktury tych filmów stanowią swoje przeciwieństwo."
???
Zaniżyłem oceny jakości dostępnej kopii sugerując się słabą kompresją obrazu na początku, na napisach. Reszta jest dobra.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem chodzi o przemianę bohaterów. Kierowca staje się silniejszy, Jednooki słabnie.
Gimp
Może powiem tak. Ja bym nie ryzykował stwierdzenia, że jest to jakakolwiek trylogia. Nawet posługując się umownością dorabiamy analizę tam gdzie obraz jej nie potrzebuje. Już na wstępie Marcin wspomina o nadinterpretacjach, by potem "drive się samo o to prosi".
OdpowiedzUsuńCzy to ujma jeśli napiszę, że Drive jest tym czym jest? Historią dziwnego uczucia dwojga ludzi? Filmem o wyjątkowo nieskomplikowanej fabule, który do niczego nie aspiruje, niczego nie udaje.
Mam wrażenie i Marcin chyba też to zauważył, że krytycy prześcigają się w interpretacjach Drive.
Mnie najbliżej do opinii z Krytyki Politycznej.
A mnie się bardzo podoba nazwanie tych filmów trylogią. I nie widzę tu nadinterpretacji żadnej. Ja bym to jeszcze dookreślił i nazwał je - powiedzmy że - trylogią barbarzyńców. Bo każdy z bohaterów tych filmów nim jest. Jednooki z Valhalii to nawet w dosłowny sposób. Ale Bronson też jest dziki. I Driver. Tych dwóch ostatnich bardzo łączy jeszcze fakt, że przemoc wyrasta u nich z kina, chociaż oczywiście wyrasta na trochę inne sposoby.
OdpowiedzUsuńGimp wyżej napisał, że maska może być ze slasherów i moim zdaniem to dobry trop, zważywszy choćby na ulubiony film Refna i jej rolę "skórzanej twarzy" w nim. Scena z maską jest przepiękna. Ma te dodatkowe znaczenie, że bezpośrednio związana jest z rzeczywistością filmową, z której bohater jest ulepiony. Przez co nakładając ją staje się wyolbrzymioną, zdeformowaną wersją siebie. Jest jednocześnie straszny, groteskowy i przejmujący. Znów - trochę jak Bronson.
Gimp,
"Moim zdaniem chodzi o przemianę bohaterów. Kierowca staje się silniejszy, Jednooki słabnie".
Moim zdaniem nie do końca tak jest z tą przemianą. A po części to nawet odwrotnie. W Valhalli nie chodzi o słabość. Jednooki zdobywa się w finale na odrzucenie przemocy, przez co ginie, ale wychodzi poza swoje barbarzyństwo - i w ten sposób wygrywa. Niemniej, patrząc pod kątem tego w jakim miejscu bohaterowie są na początku jednego i drugiego filmu rzeczywiście jest trochę tak, że Drive kończy się tam gdzie się Valhalla zaczyna.
btw. Tekst Krzysztofa Świrka rzeczywiście świetny.
Arek
OdpowiedzUsuńBronson Barbarzyńca, Jednooki Barbarzyńca, Driver także, ale także bohaterowie Pusherów, Bleedera. Ja uważam, że to po prostu specyfika bohaterów kina Refna. Również milczący kierowca nie powstał moim zdaniem z myślą o jakimś nawiązaniu do Valhalli. Gdzieś tam w wywiadach padło, że to była sugestia Goslinga, żeby jego bohater mało mówił i wyszło mu to na dobre. Dodam jeszcze, że milczący Gosling nie miał wg mnie tej siły co Mads Mikkelsen.
Jeszcze wrócę do tej trylogii...Przecież najpierw miał powstać Only God Forgives, który zapewne także będzie obfitował w bohaterów barbarzyńców i dam sobie paluch uciąć, dialog także nie będzie się lał strumieniami.
Nie Arku, nie przekonuje mnie to.
Maska Drivera to trop. Okej, ale do czego. Kierowca zakłada ją podczas kręcenia sceny filmu. potem kiedy rusza na gangstera również ją zakłada. Dlaczego, bo staje się myśliwym. To trochę jak barwy ochronne, może mrugnięcie okiem w stronę zamaskowanych herosów?
Od strony stylistycznej widzę ten film jako miks Fear X i Bleedera, ale więcej napiszę u siebie.
Ujma nie, ale uproszczenie i odebranie sobie zabawy. Co daje wyjaśnienie nieznanego nieznanym 'Drive jest tym czym jest'? W przeciwnym razie czytam recenzję Krzysztofa Świrka i idę do kina :)
OdpowiedzUsuńSłabość utożsamiałem z odrzuceniem przemocy, poddaniem się i wreszcie ofiarą.
Gimp
Łukasz,
OdpowiedzUsuńNie, bohaterowie Bleedera i Pusherów nie (i to nawet nie Milo, choć jemu zdecydowanie najbliżej). Oczywiście, że przemoc jest w każdym z filmów Refna. W każdym pełni ważną rolę, ale w moim odczuciu w trzech ostatnich jest w zdecydowanie mocniejszym stopniu przedstawiana jako (dominująca) cecha bohaterów: brutalność bierze się u nich nie tyle z przymusu, określonej sytuacji, co z tego jacy są (a nie bywają). Dzicy, skoro już wyżej użyłem tego słowa.
O milczeniu nic wyżej nie wspominałem. Na czymś tak kruchym bym podobieństwa bohaterów nie dowodził.
Co do "Only God Forgives" to sorry, ale jakie znaczenie ma w tym miejscu jakiś film, który miał powstać, nie powstał, powstanie. Nazywanie Bronsona, Valhalli i Drive trylogią jest zresztą dość umowne i bynajmniej nie chodzi tu o odkrycie jakiegoś z góry zamierzonego artystycznego planu pana Refna, ale o to w co układają się jego kolejne filmu, jak się do siebie mają, czego dotyczą....
"Maska Drivera to trop. Okej, ale do czego. Kierowca zakłada ją podczas kręcenia sceny filmu. potem kiedy rusza na gangstera również ją zakłada. Dlaczego, bo staje się myśliwym"
Może nie dosłownie, ale wyżej pisałem do czego tropem jest moim zdaniem maska.
Można to tak ując, że to dlatego, że staje się myśliwym, ale tam chodzi o coś więcej przecież niż tylko o polowanie. Za drugim razem ważniejsze niż to, że bohater zakłada maskę wtedy, gdy "rusza na gangstera", jest to, że robi to po tym jak coś się dla niego kończy (ginie jedyny przyjaciel, a Irena miała okazję zobaczyć brutalną stroną). W każdym razie tam jest zdecydowanie więcej z rezygnacji z czegoś (i transformacji w coś) niż z okazjonalnego nakładania barw wojennych (trochę się teraz powtarzam i piszę oczywistości, ale nie wiem jak inaczej Ci odpowiedzieć).
Gimp,
To wszystko jasne, rozumiem co miałeś na myśli. Nie utożsamiam ofiary ze słabością i stąd moja,pisana zresztą na szybko, uwaga.
Arku
OdpowiedzUsuńŻeby teza dot. trylogii miała sens musi spełniać przynajmniej jedną rzecz. Musi to być świadome działanie Refna. Sam piszesz, że to termin umowny. Czyli nieścisły, nieprecyzyjny, ogólny.
W sumie nie wiem. W życiu nie posuwałbym się do takich analogii, Valhalla, Drive i Bronsona. Dla mnie są to tak odmienne stylistycznie obrazy, że te podobieństwa nie mają tak naprawdę żadnego znaczenia. Świadczą o kręgu zainteresowaniach reżysera, o jego bohaterach, inspiracjach, ale stawiać je na jedną półkę bym się nie odważył.
Czy Drive byłby przez to gorszy, gdyby powstał później albo wcześniej? Nie, to dalej byłby ten sam film. Skoro uważasz, że przesunięcie projektu (nie porzucenie) Only God Forgives nie ma żadnego znaczenia, to nie przyszło Ci na myśl, że ta kolejność (Bronson-Valhalla-Drive) to czysty przypadek? Nie mnóżmy bytów.
Łukaszu,
OdpowiedzUsuńZrozum mnie dobrze, nie chcę być złym człowiekiem, ale dyskutowanie z Tobą czasem jest bardzo ciężkie. Mam wrażenie, ze w ogóle nie zrozumiałeś tego, co wyżej pisałem o nazywaniu tych filmów trylogią. Niby zauważyłeś słowo "umowne", ale chyba jednak nie, bo idziesz w zaparte - wciąż piszesz swoje, moje ignorując, a sam termin "trylogia" staje się ważniejszy niż to dlaczego został użyty. Nie chcę się już więcej powtarzać.
Nie obrażam się. Termin trylogia był i jest dla mnie nadużyciem. W każdym znaczeniu. Już w pierwszych postach napisałem, że jestem przeciwny dorabianiu ideologii na siłę. Ty rozwinąłeś wątek o trylogii (adresowany do Marcina) i próbujesz mi teraz wmówić że czytam bez zrozumienia.
OdpowiedzUsuńW konsekwencji chyba obydwaj się nie zrozumieliśmy, ale dobra.
"Zrozum mnie dobrze, nie chcę być złym człowiekiem, ale dyskutowanie z Tobą czasem jest bardzo ciężkie"
Możliwe, w sumie nie mieliśmy jak dotąd zbyt wielu okazji...Dobranoc.
Coś podobnego napisał mi kiedyś Piotr.
OdpowiedzUsuńBodajże na temat Watchmen.
Ledwie chwilę mnie nie było, a tu jakieś harce. Nawet nie mam już jak (po co) się rozpisywać.
OdpowiedzUsuńFajny tekst Majmurka.
Osobiście jestem zwolennikiem rozkładania filmów na czynniki pierwsze. Inna sprawa, że można przesadzić i nic dobrego z tego nie będzie.
Kyrtaps chyba trochę nie na temat!
Łukasz (uwaga, uwaga) REFN SAM NAZWAŁ TE FILMY TRYLOGIĄ. Ogólnie podpisuję się pod tym, co napisał Arek, od barbarzyńców przez ofiarę po maski.
Dodałbym jeszcze formę.
A skoro Drive jest wg ciebie identyczny stylistycznie jak Bleeder i Fear x, to ja bym prosił o jakąś definicję, bo o czym innym piszemy.
Jak Refn tak powiedział to okej. Pod względem estetyki obrazu ten film przypomina Bleeder i Fear X. Przypomina, nie że jest identyczny.
OdpowiedzUsuńMarcin, przede wszystkim, znakomity tekst! Niewiele chyba pozostało do dodania. Może poza tym, że "Drive" to kolejny w ostatnich latach przykład filmu, wobec którego krytyka - ale przede wszystkim ta zmurszała, zasiedziała, zapatrzona w "sztukę wyższę" - jest bezradna. Tutaj akurat większość recenzji jest pozytywna, ale widać, że kolejni autorzy mają z filmem Refna taki sam problem, jaki mieli z "Antychrystem", "Vinyan" czy "Końcem świata" - gdy nagle okazuje się, że schematami, kiczem i skrajnościami (na litość, przecież to język współczesnego kina!) można opowiedzieć spójną, wyrafinowaną i w gruncie rzeczy nowatorską historię, głupieją.
OdpowiedzUsuńdo PP: pierwszy raz spotykam się z takim pojęciem jak "język współczesnego kina". A cóż to takiego ? Facet który robiąc film próbuje na siłę dośrubować swoje własne poglądy ( pytanie za 100 pkt: czy w ogóle ma jakieś ? ) na świat czy na sztukę do powszechnie panujących wzorców i schematów to ( moim skromnym zdaniem ) nie prawdziwy filmowiec tylko zwykły asekurator. Kicz i schematy to domena niejakiej Pauline Kaell, która lubowała się w podobnych "ekskrementach", przy okazji wystawiając pomnik paru tuzinom mało fajnych filmów
OdpowiedzUsuńpierwszy anonim
Thank you!I've read it with the google translator so maybe something sounds strange but I loved this movie ,Refn is my favourite director and after watching drive I'm still dreaming..
OdpowiedzUsuń"Drive" jest rewelacyjnym filmem. W artykule Marcina pisze, że jest utrzymany w duchu lat 80, ale mnie bardziej przypominał jeszcze wcześniejsze filmy akcji (z lat 60. i 70.), w których akcja toczyła się wolno, od czasu do czasu przyśpieszając, zaś bohaterami byli outsiderzy, ceniący spokój i wolność, a ich ulubionym zajęciem było prowadzenie samochodu (np. "Znikający punkt").
OdpowiedzUsuńDzięki Piotrze!
OdpowiedzUsuńPierwszy anonimie,
Koniunktura kina Refna nie dotyczy.
Edie Pop,
Well that's a real surprise that someone translated my text. But I'm glad to see that. Cheers! And dream on:)
Peckinpah,
Na moje oko lata 60./70. to też dobry trop. "Znikający punkt", "Two Lane Blacktop" - coś w tym jest. Samo zakończenie jest zresztą stricte westernowe.
Tak, zakończenie i kilka innych motywów przypomina szczególnie "Shane'a - Jeźdźca znikąd", który z kolei pochodzi z lat 50-tych. Trudno jednoznacznie wskazać źródło inspiracji, Refn nawiązał do wielu gatunków i nurtów, chociaż do niektórych to chyba nieświadomie.
OdpowiedzUsuń