piątek, 29 października 2010

Marek Piestrak, "król polskiego kina klasy B" (część 2)


Tak pachnie dżungla. To strach. Tak pachnie strach. Dżungla wtedy paruje.



Klątwa Doliny Węży rozpoczyna się od prologu dziejącego się w Indochinach, w 1954 roku. Wojskowy helikopter przelatuje nad dżunglą. Zza krzaków wychyla się niespodziewanie azjatycki partyzant, który strzelając w podwozie helikoptera dziurawi klatkę piersiową jednego z pilotów... Helikopter chwilę później rozbija się. Ocalały drugi pilot, niejaki Bernard Traven, podejmuje ucieczkę, która doprowadza go do świątyni buddyjskich mnichów. Tam natrafia na pewną tajemniczą szkatułkę, którą czym prędzej postanawia ukraść. Jeden z mnichów rzuca na niego klątwę... 30 lat później, Francja. Traven natrafia na polskiego profesora specjalizującego się w tajskich rękopisach, Jana Tarnasa. Pokazuje mu tajemniczą szkatułkę i prosi o pomoc w rozszyfrowaniu znajdującego się w niej manuskryptu. Okazuje się, iż manuskrypt mówi o strasznej broni znajdującej się w Dolinie Tysiąca Węży, dzięki której można zapanować nad światem. Bohaterowie postanawiają się tam oczywiście wybrać, lecz wtedy zaczynają atakować ich jadowite węże. Do tego na horyzoncie pojawia się ponętna dziennikarka-karierowiczka oraz płatny morderca na usługach pewnej tajnej organizacji (sic!).

Powiedzieć plagiat - to zdecydowanie za dużo, inspiracja – chyba jednak za mało. Ta ekranizacja noweli Wiesława Górnickiego (napisanej pod pseudonimem Robert Stratton) okazuje się bowiem taką polską wersją przygód Indiany Jonesa, zwłaszcza tych z Poszukiwaczy zaginionej Arki. Do głowy przychodzą mi też takie przeboje lat 80., jak Krokodyl Dundee czy Miłość, szmaragd i krokodyl, ale mniejsza z tym, bo dzieło Piestraka ma do zaoferowania dużo więcej. W tym pozornie niezbyt oryginalnym filmie znalazły się pomysły, na które nie odważyłby się sam Steven Spielberg. Pomijając fakt, że już na starcie zasady logiki nie nadążają za akcją filmu, to są tu i sceny grozy przebijające najostrzejsze fragmenty Wilczycy, jak i elementy rasowego sci-fi godne Testu pilota Pirxa. Jest wreszcie gaz działający tylko na (gumowe) węże, femme fatale biegająca po dżungli w szpilkach czy posągi strzelające z oczu laserami. Jest w czym wybierać, a to nie wszystko. Bo im dalej w las...


Klątwa Doliny Węży to obraz przezabawny i przeuroczy, idealny przykład na istnienie filmów tak złych, że aż dobrych (pomijam tu kino celowo złe, pokroju Martwego zła czy innych Martwic mózgu). Ale trzeba też zaznaczyć, że jego śmieszność bierze się nie tylko z nieudolności twórców i ich zamiłowania do kiczowatego efekciarstwa, lecz także ze sporych problemów, z jakimi borykali się podczas realizacji. Oddajmy głos panu Markowi: Jeżeli się kręci film przygodowy w Wietnamie, to nie z założeniem, że wszystko będzie chałupnicze, tylko z nadzieją, że pewne rzeczy, które obiecują kontrahenci, będą OK. Dopiero rzeczywistość weryfikuje te marzenia. Przykład: mamy filmować scenę przechodzenia przez most wiszący nad przepaścią. Wietnamczycy przywożą nas na miejsce i mówią: „Ma pan cztery godziny na kręcenie, potem musimy wracać do hotelu”. (…) Inna kluczowa scena – z amerykańskim helikopterem. Po miesiącu obiecywania – „może helikopter będzie, a może nie” – mamy informację, że przyleci. Okazuje się jednak, że może przelecieć przed kamerą tylko raz, a jak wyląduje, to już nie wystartuje, bo ma za słabe akumulatory. (…) teoretycznie ma pan dżunglę. A praktycznie nie ma pan nawet dżungli, tylko jakieś chaszcze. Żeby udawać dżunglę, trzeba było przed kamerę (…) wetknąć kawałek liścia, żeby wyglądało, że jest tu gęsto od roślinności. Robiliśmy to z Rosjanami w czasach schyłku ZSRR. Wszystko się sypało. Zrobili nam dekorację groty (…) która nas nie zadowalała, woda niby się tam lała, ale nie tak, jak trzeba. W grocie miał być potwór – ruchliwy i oślizgły. Okazał się sztywną makietą, która się w ogóle nie ruszała.


Mając swoją premierę w 1987 roku, Klątwa Doliny Węży, mimo wszelkich przeciwności, okazała się trzecim z rzędu dużym sukcesem komercyjnym Piestraka. W Polsce miała milion widzów, a w ZSRR 25 milionów (!). I nie ma się co dziwić. Raz, że wówczas do wschodniej Europy nieczęsto docierały przeboje modnego wówczas kina przygodowego, a zapotrzebowanie na nie przecież i tutaj było. Dwa, że film ten jest rozrywką tak durną i kuriozalną, że i z miejsca intrygującą. Dużo jest akcji, pociesznej przebojowości i zaskakujących motywów, a sporo uroku dodaje muzyka autorstwa niejakiego Svena Grunberga. Mroczna, tajemnicza i często komiczna. Tyle, że nie zawsze popadająca w śmieszność, bo czasem naprawdę budująca jakieś napięcie. Wprawdzie zwykle burzone jest one w końcu przez np. zabójcze dialogi i grę aktorską (Roman Wilhelmi jako przebiegły Traven z wiecznie złowrogim grymasem twarzy czy Leon Niemczyk, jako tajemniczy twardziel przypominający istnego szpiega z Krainy Deszczowców), ale to tylko dodaje uroku. Klątwa Doliny Węży okazała się niestety ostatnim sukcesem finansowym Piestraka


Strach przed defloracją doprowadził ją do ucieczki w chorobę. Wspaniałe! Wspaniałe!

Akcja Powrotu wilczycy (1990) zaczyna się w Krakowie, gdzieś pod koniec XIX wieku. Głównym bohaterem jest Kamil będący artystą pełną gębą – poeta, malarz, narkoman i dziwkarz. Gdy jedna z jego kochanek dowiaduje się, iż zaręczył się z inną, rzuca na niego klątwę… Jakiś czas później. Kamil wraz ze świeżo poślubioną Krystyną wyrusza w miesiąc miodowy do posiadłości swojej kuzynki, Stefanii. Szybko okazuje się, że czeka tam na niego cała gromadka urodziwych kobiet zafascynowanych jego erotycznymi wierszami i obrazami. A więc całą gromadka potencjalnych kochanek – od wspomnianej kuzynki, przez jej dwie dojrzewające córki, po pracujące u nich guwernantkę i pokojówkę. Tym czasem piorun uderza w grób hrabiny Julii, której podobno zdarzało się przybierać postać wilka... Służący hrabiny Stefanii znajduje w nim jej – niezbyt ludzko wyglądającą - czaszkę, którą bez zastanowienia przynosi do domu. No i wkrótce pojawia się tam owładnięty żądzą mordu wilkołak. Działający dosyć nietypowo, ale ćśśś...

O ile Wilczyca była horrorem polsko-dworkowo-romantycznym, tak Powrót... śmiało nazwać można horrorem polsko-dekadencko-erotycznym. Bez ambitnego silenia się na wampiryzm łączący się ze zdradą narodową, za to z odpowiednio niepewną atmosferą towarzyszącą schyłkowi XIX wieku, w której przyszło rozkwitać sztuce Młodej Polski. Sztuce lub sztuce. Przekonajcie się sami: Twe chłodne biodra w moje dłonie, a śmiały język zawędruje w gęstwiny szczęścia na twym łonie. Albo jeszcze to: Świątnice twego ciała w kwiat grzechu rozchylony... Szkoda, że nie pojawiło się w filmie więcej fragmentów wierszy autorstwa głównego bohatera, ale cytując hrabiego, który gości go w swoim domu: I to ma być lektura dla niewinnych panienek?! Biedak nie wie, że nie takie niewinne te panienki – na szczęście dla widzów. Tak, tak, Powrót wilczycy to dzieło wręcz lubieżne. Piestrak nie pokazuje tu wcale wiele, ale lekką erotyką lub samym sugerowaniem seksu tytuł ten wypełniony jest po brzegi. Obserwując karierę pana Marka film po filmie, można odnieść wrażenie, że zawsze chciał taki obraz nakręcić, lecz wiedział, iż wcześniej by mu na to nie pozwolono. 

obraz autorstwa głównego bohatera
Paradoksalnie więc, koniec PRLu, który doprowadził do jego upadku, umożliwił mu większą śmiałość. Od samego początku pojawiały się u niego odpowiednio grzeszne akcenty wskazujące na to, jak bardzo lubi płeć piękną. A stopniowo posuwał się coraz dalej. W Śledztwie było to tylko jedno ujęcie, kiedy główny bohater przechodził w barze obok dwóch całujących się namiętnie lesbijek. W Teście Pilota Pirxa tytułowy bohater odwiedził bar ze stripteasem, gdzie w rytm jakichś kosmicznych piosenek tańczyły kobiety pozbawione odpowiednich części garderoby. W Wilczycy tytułowa antagonistka stale kusiła i droczyła otaczających ją mężczyzn (niezapomniana scena, podczas której z dziką pasją oblizuje i obgryza pokaleczone palce swojego kochanka, który następnie wyciera krew o jej klatkę piersiową); pojawiła się też sugestia, że jej relacje z ulubioną służącą, to coś dużo więcej niż tylko przyjaźń. Pod względem lubieżności Klątwa Doliny Węży to krok w tył, no ale w kinie przygodowym nie było na to wiele miejsca. Widzowie musieli się tam zadowolić ostrym makijażem i nowoczesnym ubiorem towarzyszącej bohaterom seksownej pani dziennikarki przypominającej typ femme fatale. Powrót Wilczycy jest takim erotycznym opus magnum w filmografii Piestraka. Niemało erotyki będzie później we Łzie Księcia Ciemności, ale nic nie przebije Powrotu..., bo ten jest pod tym względem mocny nawet wtedy, gdy na ekranie nie ma żadnej przedstawicielki płci pięknej. Jak choćby w scenie, podczas której pewien (przypominający nawiedzoną wersję Freuda) doktor opowiada bohaterowi o niepotrzebnym strachu młodych kobiet przed defloracją oraz seksem oralnym i analnym.

Trzeba zaznaczyć, że film ten nie jest żadnym odcinaniem kuponów od swojej głośnej poprzedniczki. Nic z tych rzeczy. Gdyby wywalić kilka bezpośrednich odniesień do części pierwszej, fabuła niewiele by straciła. Powrót wilczycy śmiało można by wówczas nazwać inną wariacją na ten sam temat. Bardziej udaną, bo ciekawiej opowiedzianą, dużo lepiej zrealizowaną i wreszcie odważniejszą. Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć, bo ten film, to ciągle przedstawiciel złego kina - pełen kiczu, dziur logicznych i swoistej anty-grozy. Trzeba podkreślić, że pierwszą połowę ogląda się prawie tak samo zabawnie, jak Klątwę Doliny Węży; później niestety akcja zwalnia, w oczy rzuca się kiepska dramaturgia i reżyserski chaos. Tyle, że nie to wydaje mi się powodem finansowej klęski tego tytułu (to swoją drogą taka ironia losu, bo to pierwszy obraz Piestraka z większym budżetem). Powód komercyjnej porażki wynika raczej z gwałtownych przemian, jakie przeżywała w czasie premiery filmu Polska. Koniec epoki PRLu (i rzecz jasna całego Bloku Wschodniego), to przecież początek agresywnej ekspansji kina hollywoodzkiego, która trwa do dziś. Koniec epoki PRLu, to początek konsumpcyjnego szału będącego jednym z powodów upadku polskiej kinematografii. Po co Polakom bazarowa podróbka zachodniego kina gatunkowego, skoro zyskali nagle dostęp do całej masy efektownych, wysokobudżetowych produkcji zza Oceanu? Być może to też powód, dla którego kolejny obraz PiestrakaŁza Księcia Ciemności – nigdy nawet nie wszedł na kinowe ekrany.

Nie jestem szatanem, ani nawet jego sługą. Jestem zwyczajnym mordercą.

Inflanty, XVII wiek. Sekta czcicieli szatana składa właśnie podczas czarnej mszy ofiarę z młodej kobiety, która ma mu zapewnić przyjście na nasz świat. Niestety na teren obrzędu wdzierają się dzielni polscy żołnierze, którzy kobietę ratują, satanistów wyżynają w pień, a głównemu kapłanowi odcinają rękę, na której nosił potężny pierścień zwany Łzą Księcia Ciemności... Estonia, lato 1939 roku. Młodą pisarkę, Joannę Karwicką, nawiedzają koszmary o wspomnianej czarnej mszy, które postanawia zapisać jako powieść. Nie wie, że jej przyszły wydawca jest satanistą, który pragnie zdobyć legendarny pierścień, a z niej samej chce złożyć ofiarę. Całą sprawą zaczyna interesować się detektyw Gunnar pracujący w hotelu, w którym pisarka zamieszkuje. Szybko dowiaduje się, że na jej tropie są agenci NKWD oraz Gestapo chcący wykorzystać zagubiony w mrokach historii pierścień, jako broń podczas zbliżającej się nieuchronnie II Wojny Światowej. Tym czasem pewnego starca odwiedza niebiański, magiczny ptak...

Przyznam, że oglądając ten film byłem w lekkim szoku. W internecie można się natknąć na informacje, jakoby był to najostrzejszy, czyli najgorszy obraz Piestraka będący do bólu tandetną i szaloną mieszanką seksu, przemocy i okultyzmu. Fakt, że Łza Księcia Ciemności nie miała swojej kinowej premiery zdawał się to potwierdzać, nie mówiąc już o reakcji reżysera na pytanie o ten tytuł w cytowanym tu wielokrotnie wywiadzie: Może spuśćmy jednak na to litościwie zasłonę milczenia. I choć pierwsze minuty filmu faktycznie wskazują na coś naprawdę złego, to na moje oko, obraz ten rzuca zupełnie nowe światło na postać króla polskiego kina klasy B. Śledztwo i Test pilota Pirxa wskazywały na filmowca błądzącego i trochę nieudolnego, ale ambitnego i odważnego, dobrze rokującego na przyszłość. Wilczyca to punkt zwrotny - reżyser zaczął być szpanerem łączącym górnolotne treści z tanią rozrywką, który nieświadomie popadał w coraz większą śmieszność, przypadkową auto-parodię. Tym czasem Łza Księcia Ciemności wydaje mi się pójściem w zupełnie inną stronę. Ta zaskakująca hybryda czarnego kryminału, przygody fantasy i horroru jest wprawdzie szalona i kiczowata, ale jednak przeważnie dosyć stonowana i opowiedziana z pewną reżyserską dyscypliną (przynajmniej do pewnego momentu). To raz. Dwa – ten film nosi znamiona całkowicie świadomego pastiszu kina gatunkowego! Być może to tylko moja nadinterpretacja, w końcu sam Piestrak uważa ten obraz za zupełnie nieudany. Ale może tylko dlatego, że stracił dystrybutora (Słyszałem, choć nie wiem czy to prawda, że dystrybutor zbankrutował i się powiesił) i nikt inny już tym filmem nie był zainteresowany?  Trzy, Łza... to wreszcie jeden wielki hołd dla X muzy. To dzieło kinomaniaka, które na kilometry śmierdzi miłością do sztuki filmowej, oczywiście z amerykańskim kinem na czele. Miłością niekoniecznie odwzajemnioną, ale ogromną.


Dużo o charakterze całości zdaje się mówić już sama czołówka będąca animowaną wyliczanką kolejnych klasycznych scen i postaci kina grozy. Mamy tu i latającego Draculę i słynną przejmującą scenę, w której mała dziewczynka wręcza kwiatek zagubionemu potworowi Frankensteina, a pojawia się nawet cytat z surrealistycznego Psa andaluzyjskiego Luisa Bunuela. Wprawdzie owa animacja została zamówiona przez szefa Zespołu Filmowego Oko, Tadeusza Chmielewskiego, tylko dlatego, że cały film okazał się za krótki, ale zdaje się idealnie do niego pasować. Główny bohater, detektyw Gunner, to milczący twardziel, jak żywcem wyjęty z klasycznego kina noir. Ubrany w kapelusz i szary płaszcz, wiecznie nieogolony właściciel kamiennej miny, jak smok pali papierosa za papierosem (niemal w każdej scenie). Jeśli ta postać, to element świadomego pastiszu, jakim mi się wydaje być, to trzeba pogratulować gry aktorskiej odtwarzającemu go Tomaszowi Stockingerowi, znanemu szerzej jako Dr Lubicz z telenoweli Klan. Choć pewno wcale nie rozchodzi się o jakiś zapomniany talent pana S., lecz raczej o to, że jego brak odpowiednich umiejętności bardzo do takiej przerysowanej postaci pasował. Mamy tu wreszcie całkiem porządną realizację filmu przeczącą drodze, jaką Piestrak obrał w niechlujnej Wilczycy. Muzykę ponownie skomponował zaś Sven Grunberg, znowu mroczną i tajemniczą w sposób możliwie najmniej poważny/najbardziej pretensjonalny, co też bardzo pasuje do umownego charakteru całości.

Dlaczego jednak film ten mimo tylu walorów i gwarancji ciekawego seansu nie jest obrazem w pełni udanym? Piestrak popełnił tu błąd towarzyszący mu od samego początku swojej kariery. Dialogi, dialogi i jeszcze więcej dialogów. Wspominałem wcześniej też o pewnej reżyserskiej dyscyplinie, jaka ten film charakteryzuje, a której brakowało w jego kinie od dobrych 14 lat, bo od czasów  pełnometrażowego debiutu. Otóż w pewnym momencie reżyser zdaje się tracić kontrolę nad całością i po raz kolejny pojawia się pewna doza chaosu. Pierwsza połowa opowiedziana jest bardzo fajnie, mamy niezły klimacik i interesująco rozwijającą się historyjkę. Później coś właśnie szwankuje, choć zdaje mi się, że problem z dramaturgią musiał pojawić się już w samym scenariuszu i ciężko podczas realizacji było wycisnąć z tego coś więcej. Zdarzają się też obowiązkowe dziury logiczne, czy tandetne efekty, ale to wcale obrazu nie psuje, a dodaje mu kolejnych plusów, jako niekonwencjonalnej rozrywce idealnej na halloweenową noc. A trzeba zaznaczyć, że zaskakująco mało tu jak na Piestraka szpanerstwa. Jest za to zaskakująco profesjonalnie wyglądający finał, będący chyba najlepszą sceną z wszystkich obrazów pana Marka. Mocna - wcale nie zabawna - muzyka, kolejne ujęcia w zwolnionym tempie, stopniowo narastające napięcie...  Nie obyło się bez odpowiedniej dawki kiczu na koniec, ale mniejsza z tym. Ten fragment wydaje mi się idealnym dowodem na to, że Piestrak był gościem z najprawdziwszym potencjałem. Że mógł być co najmniej dobrym reżyserem, ale za bardzo pobłądził nieudolnie (wręcz bezmyślnie) próbując łączyć kino ambitne z efekciarską rozrywką dla mas. Wprawdzie dzięki temu końcówka lat 70. i całe lata 80., to okres jego niesłabnącej popularności, ale z drugiej strony i powód, dla którego jest twórcą obecnie zapomnianym. Twórcą, którego przypomina się sobie tylko, gdy mowa o zakurzonym kinie gatunkowym niskich lotów.


Ostatni jak na razie jego obraz, Odlotowe wakacje, swoją premierę miał aż 7 lat po realizacji Łzy Księcia Ciemności, bo w 1999 roku. Nie udało mi się dowiedzieć, co było powodem tak długiej przerwy, można się tego tylko domyślać. Ten fantastyczno-przygodowy film dla dzieci także jednak przeszedł zupełnie niezauważony. Piestrak zaczął pracować jako wykładowca na wydziale reżyserii w łódzkiej PWSFTViT, co po jakimś czasie porzucił na rzecz nauczania we Wrocławskiej Szkole Filmowej. Po kilku latach i z tego zrezygnował, by powrócić do pracy w zawodzie – jako reżyser telenoweli Samo życie, przy której pracuje chyba do dziś. Nie znaczy to jednak, że poddał się jako twórca kinowy. Niedawno krążyły plotki o tym, iż ma pomysł na polską wersję post-nuklearnego kina typu Mad Max, a w udzielonym rok temu wywiadzie wspominał o zbieraniu funduszy na ekranizację Małych zwycięzców Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego, co byłoby jego powrotem do filmu przygodowego. Tyle, że budżet produkcji wyceniono na dobre 8 milionów zł, a na rozwój projektu dostał z PISFu póki co 100 tysięcy zł. Czy coś z tego w końcu wyjdzie? Szczerze mu tego życzę.


Na koniec małe podsumowanie będące też pewnym ostrzeżeniem i sprecyzowaniem piestrakowych przygód z kinem. Nie dajcie się zwieść etykietce polskiego Eda Wooda i nie oczekujcie nie wiadomo jakiego nawału złego smaku. Choć reżyser coraz bardziej stawiał na szpanerstwo, to – poza Klątwą Doliny Węży – w każdym tytule ujawniał ambicje, by przekraczać sztywne ramy kina gatunkowego i mówić o czymś ważnym. Śledztwo nie jest zwykłym kryminałem nie ze względu na specyficzne czerpanie z kina grozy, lecz z powodu swojego filozoficznego charakteru, podobnie zresztą jak korzystanie z sci-fi w Teście pilota Pirxa; Wilczyca mimo całej swojej śmieszności jest obrazem patriotycznym traktującym o rozbiorach Polski; Powrót Wilczycy mimo ewidentnego składania hołdu ludzkiej fizyczności z pięknem kobiecego ciała na czele, jest krytyką bezmyślnej rozwiązłości; Łza Księcia Ciemności z kolei pod płaszczykiem pastiszowej zabawy przemyca krytykę wojny i totalitaryzmu. Nie znaczy to, że któryś z tych filmów można nazwać w pełni udanym, ale nie czepiajmy się szczegółów. Chodzi o to, że tytuły te nie były z reguły kinem stuprocentowo rozrywkowym i mimo charakteryzującego ich efekciarstwa, nie brakuje w nich powagi i fragmentów wcale nie zabawnych. Przyznam, że po zapoznaniu się z tymi wszystkim produkcjami, nie potrafię nie darzyć pana Piestraka sporą sympatią. I nie tylko ze względu na ich uroczą nieudolność i pocieszność. Jego życie i twórczość zdaje się mówić wiele prawd o sztuce filmowej, sztuce nieobliczalnej, która rozkochuje, rozwija i rujnuje. Niekoniecznie niesłusznie, ale mniejsza z tym. Oddajmy głos bohaterowi Łzy Księcia Ciemności, detektywowi Gunnarowi, przez którego zdaje się przemawiać sam bohater tego tekstu: Obok mojego domu jest kino. Tam będziemy mogli marzyć bezpiecznie.


Wybrana filmografia:
1970 - Cicha noc, święta noc - krótki metraż
1973 - Śledztwo - średni metraż
1974 - Cień tamtej wiosny - średni metraż
1978 - Test pilota Pirxa
1982 - Wilczyca
1985 - Przyłbice i kaptury - serial tv
1987 - Klątwa Doliny Węży 
1990 - Powrót wilczycy 
1992 - Łza Księcia Ciemności 
1999 - Odlotowe wakacje

PS: Wszystkie wypowiedzi Piestraka oraz spora ilość informacji pochodzi z tego wywiadu. Z kolei wypowiedź Stanisława Lema jest częścią tego wywiadu.


PS #2: Wilczycę oraz Klątwę Doliny Węży można w całości obejrzeć na youtube. 

9 komentarzy:

  1. Znam tylko dwa obrazy pana Marka. Są to Śledztwo i Test pilota Pirxa. Ten pierwszy mogę uznać za jedną z najlepszych ekranizacji Lema, właśnie ze względu na pewną surowość, minimalizm, w końcu Lem z okresu Sleedztwa i Kataru taki włąsnie jest. Gorzej, jeśli chodzi o Test, tam nie przeszkadzały mi kiczowate efekty, w końcu każdy wie, w jakim kraju żyjemy, jako gówniarz jarałem sie Kingsajzem i za cholere nie mogłem odkryć jak oni zmniejszyli tych ludzików, dzisiaj oczywiście śmieszy mnie ta technika:) Chodzi mi o cos innego, w Teście reżyser chciał poprawic Lema, wprowadził jakieś dodatkowe wątki, pościg, jakieś sledztwo, zabójstwo, i to jest mój główny zarzut. Na cholerę, zrozumiałbym gdzyby potraktował to podobnie jak Śledztwo, czyli minimalistycznie, bezkompromisowo. Bez tych szpanerskich ujęc z jakiegoś tam miasta europejskiego. Wiecej paranoi, wiecej podgrzewania atmosfery nieufności, to tak, tyle, ze to juz trudniejsze by było wiec Piestrak wprowadził pewnego rodzaju tanie zagrywki w stylu pościg samochodowy. Tą wilczycę i dolinę weży obejrzę sobie oczywiscie, na dniach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Poprawić Lema czy po prostu przełożyć na język filmu? Jak można się dowiedzieć z pewnego wywiadu, Lem dał Piestrakowi pięć tron maczkiem ze swoimi uwagami do scenariusza, dostosowanie się do części z nich było ponoć zwyczajnie niemożliwe.
    Ogólnie uważam luźne adaptowanie literatury za lepszą rzecz niż jej bezpośrednie przekładanie. Bo polega przecież na jakimś większym wysiłku, zderzeniu wyobraźni literata z wyobraźnią filmowca. Bardziej to twórcze moim skromnym, nawet jeśli efekty tego nie są dobre:>
    A szpanerstwo to jedna z podstawowych cech kina Piestraka. Tych cech, które spowodowały, że te filmy są jakie są:)
    Od Wilczycy lepszy jest jej Powrót, a jak będziesz miał okazję, to zobacz też Łzę, koniecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja tylko chciałam dodać, że właśnie porwana recenzjami obejrzałam na yt zwiastun "Klątwy..." ;) Jakkolwiek same wnętrza, w któych to kręcono, są świetne, przypominają nieco film "Moon" (no, może przesadziłam, są po prostu modne ostatnio).

    OdpowiedzUsuń
  4. Szalom. Dawno tu nie zaglądałem, z tym większą radością odkrywam, że ruszyliśmy ostatnio (no, ostatnio jak ostatnio) w podobne rejony filmowe i u Ciebie na tapecie pojawił się Piestrak. Choć w przypadku części filmów ocena nam się średnio pokrywa (dla mnie "Wilczyca" jest klimatyczna, nawet jeśli narracyjnie - delikatnie mówiąc - nie powala i dłużyzn parę posiada).

    Co do samego reżysera. Człowiek strasznie niedoceniony, teraz gnębiony głównie za to, za co - moim zdaniem - należałoby mu przyklasnąć. Zamiast siedzieć w celuloidowej fabryce klonów i kręcić kolejne moralne niepokoje, miał odwagę spróbować czegoś innego, równie wtórnego, ale przynajmniej posiadającego urok filmowej egzotyki.

    Swoją drogą, niedawno w wywiadzie wspominał, że przed realizacją "Klątwy Doliny Węży" nie widział Indiany Jonesa. Cóż, śmiem wątpić ;)

    Aha... Zapraszam do tekściku o filmowym eskapizmie w wydaniu socjalistycznym: http://panoptykon.blogspot.com/2011/01/archiwum-nr-55-dyskretny-urok.html

    OdpowiedzUsuń
  5. No bardzo ciekawa postać. Zastanawiam się czy by nie próbować jakoś do niego nie dotrzeć i nie zrobić z nim wywiadu. Choćby dla samej frajdy rozmawiania z autorem Klątwy Doliny Węży. Fajnym człowiekiem się wydaje.
    Już się biorę za Twój tekst!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ciekawy, solidny artykuł, dzięki!
    Z filmów Piestraka widziałem tylko "Wilczycę", podczas nocy z horrorem polskim w kinie Kultura. Czegoś takiego wcześniej nie widziałem ;-) spragnionym podobnego, kuriozalnego klimatu polecam "Medium" i "Widziadło" :))

    OdpowiedzUsuń
  7. Dzięki.
    Widziadła ciągle nie znam (nadrobię!), ale Medium bym jednak do Wilczycy nie porównywał. Na moje oko zero obciachu, porządne kino:>

    OdpowiedzUsuń
  8. Fajny artykuł ale pobierz sobie program antyplagiatowy ze strony www.antyplagiat.net bo widziałem że ktoś kopiuje twoje teksty

    OdpowiedzUsuń
  9. http://niniwa22.cba.pl/szczerba_rezyser_tego_filmu_nie_jest_samobojca.htm

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się