czwartek, 21 października 2010

"Armia cieni" reż. Jean-Pierre Melville (1969)


Jean-Pierre Melville, prekursor Nowej Fali i ojciec francuskiego kina gangsterskiego, zdaje się być obecnie twórcą trochę zapomnianym, a przecież na jego kino powoływali się i ciągle powołują kolejni skrajnie różnie reżyserzy - Jean-Luc Godard, Michael Mann, Martin Scorsese, Jim Jarmusch, Quentin Tarantino, John Woo, Władysław Pasikowski... Melville jako pierwszy podjął próbę przeniesienia filmu na wskroś amerykańskiego, filmu noir, na grunt francuski. Próbę wyjątkowo udaną, jako że jego kryminalne i gangsterskie dzieła często stawiane są w jednym rzędzie z amerykańskimi klasykami gatunku; przez część krytyki cenione są wyżej. Armia cieni, to jego czwarty i ostatni obraz nie-gatunkowy, a trzeci, po Milczeniu morza i Księdzu Leonie Morinie, w którym podejmuje tematykę II Wojny Światowej. Jednakże, prawdopodobnie ze względu na to, że przed jego nakręceniem przez lata realizował wyłącznie filmy noir, nosi on wyraźne znamiona przetwarzania wzorców czarnego kina. Co wyszło mu zdecydowanie na dobre. Chyba nigdy wcześniej film mówiący o wojnie nie był tak mroczny i fatalistyczny, wreszcie odważny w swojej szczerości. Zdaje się, że taki obraz mógł nakręcić tylko taki człowiek jak Melville, który w czasie hitlerowskiej okupacji był członkiem francuskiego ruchu oporu. Jednym z tych, o których tu opowiada.



Złe wspomnienia, bądźcie jednak mile widziane. Jesteście moją odległą młodością.

Rzecz dzieję się w ciągu czterech miesięcy, na przełomie 1942 i 1943 roku. Głównym (czy może raczej pierwszym) bohaterem jest Phillipe Gerbier, ponad 40-letni inżynier, który ze względu na podejrzenie o działanie w konspiracji trafia właśnie do obozu jenieckiego. Tam, stale obserwowany, lecz traktowany dosyć delikatnie, poznaje pewnego zagubionego dzieciaka, który przedstawia mu swój plan ucieczki. Gdy zbliża się noc jego realizacji, Gerbier zostaje przekazany do rąk słynącego z okrucieństwa Gestapo. Wiedząc, że z kolejnych przesłuchań będzie wychodził, delikatnie mówiąc, ledwo żywy, postanawia niemal natychmiast podjąć desperacką ucieczkę.

Cały film składa się z 5 aktów, ale ja podzieliłbym go na 3 główne części. Pierwszą jest ta opisana powyżej, w której Melville powoli wprowadza nas w rzeczywistość okupowanego kraju i żyjących w nim ludzi niegodzących się na to. W drugiej poznajemy kolejnych członków ruchu oporu, przyglądamy się ich życiu codziennemu i  konspiratorskim działaniom. Najważniejszą jest oczywiście ta trzecia, skupiająca się na planie odbicia z siedziby Gestapo ważnego członka francuskiego podziemia (sic!). Wbrew pozorom nie ma mowy o nawale akcji, jakichś efektownych fajerwerkach czy gatunkowym heroizmie. Co nie oznacza wcale, że brakuje napięcia, bo miejscami jest go sporo. Tyle, że jego podstawą jest psychologia postaci i presja, pod którą żyją. Melville skupia się tu na wielu detalach, które porzucili by twórcy np. kina hollywoodzkiego. Powoli, acz konsekwentnie ukazuje nam trud życia codziennego francuskich buntowników, poznajemy ich charaktery, by wreszcie twórca obnażył przed nami ich faktyczny stan psychiczny, który próbują ukrywać przed światem. Bo armia cieni, to armia wraków ludzi.


Jest to obraz surowy i stonowany, nakręcony wręcz ascetycznie. Dominuje niepokojący klimat, lecz film rozwija się bardzo powoli. Dopiero w drugiej połowie czasu trwania atmosfera się naprawdę zagęszcza. Podparty świetną ekspozycją kolejnych bohaterów i wynikającą z niej sporą dawką psychologii, obraz staje się zaskakująco mocny i fatalistyczny. Nastrój filmu, podkreślany przez przygnębiającą i złowieszczą muzykę, to pierwsza rzecz nasuwająca skojarzenia z kinem noir. Kolejną są bohaterowie filmu - milczący i smutni twardziele w kapeluszach i prochowcach, próbujący się odnaleźć w labiryncie wrogiego miasta. Nie mogący prawie nikomu zaufać, ciągle tropieni muszą się ukrywać, by przeżyć. I by walczyć, choć może nie dla ojczyzny czy jakichś idei, lecz dla samych siebie. Tych wiecznych buntowników żyjących poza społeczeństwem od postaci gangsterów z czarnego kina różni tylko cel działania. Do tego kolejnych informacji o wydarzeniach czy podejściu bohaterów do zastanych sytuacji dowiadujemy się wprost z ich głów, za pomocą pozakadrowej narracji, jak żywcem wyjętej z klasycznych kryminałów. Wreszcie kolejną rzeczą świadczącą o gatunkowych inspiracjach Melville'a jest wspomniana wcześniej próba odbicia z rąk Gestapo jednego z członków ruchu oporu. Zdobywanie informacji, kolejne plany i skrupulatne przygotowania do ich realizacji, a także wynikające z tego wielkie oczekiwanie i napięcie, natychmiast kojarzą się z tzw. heist movies, czyli gangsterskim kinem poświęconym wielkim napadom, np. na bank. Czyli z czymś, w czym Melville czuł się jak ryba w wodzie, tworząc wcześniej takie tytuły jak Ryzykant i Drugi oddech, a doprowadzając to później do perfekcji w kultowym W kręgu zła.

Armia cieni to - zaraz po słynnym Samuraju - największa wykładnia filozofii egzystencjalizmu w kinie Melville'a. Do głowy przychodzą mi tu dwa teksty wybitnego pisarza Alberta Camusa - Mit Syzyfa i Dżuma. Jego bohaterowie żyjący w absurdalnej rzeczywistości ciągle walczą z przeciwnościami, choć zdają sobie sprawę, że na dłuższą metę nie mają szans i jedyne, co ich czeka, to porażka. Jednak tym, co nadaje ich walce sensu jest sama świadomość buntu, dzięki której we własnych oczach stają się zwycięzcami. Melville wynosi bunt na piedestał, jednocześnie podkreśla przypadkowość istnienia i absurdalność samej przypadkowości, wreszcie odpowiedzialność za swoje nie zawsze słuszne czyny. Dobijając bohaterów kolejnymi sytuacjami, odbiera im nadzieję, tym samym kieruje się do bardziej pesymistycznego oblicza filozofii egzystencjalizmu, spod znaku Jean-Paula Sartre'a.


Trzeba zaznaczyć, że - wbrew pozorom? - nie ma tu mowy o jakiejś jednowymiarowości. Melville nie krytykuje jednoznacznie bierności części obywateli Francji, ale i nie gloryfikuje ruchu oporu czy kogokolwiek, kto kwestionuje sens ówczesnej sytuacji kraju. Pokazuje za to, że wszędzie znajdą się i ludzie godni szacunku i ludzie godni pogardy. Wspomniany na początku bohater trafia do obozu jenieckiego, gdzie oprócz ludzi politycznie niewygodnych i podejrzanych, przetrzymywani są także zwykli przestępcy. Bohaterowi przychodzi wprawdzie mieszkać w baraku z tymi pierwszymi, ale w jego oczach, to głównie idioci. Co ciekawe i nietypowe jak na standardy kina obowiązujące do dziś, w Armii cieni mamy do czynienia z wieloma postaciami, które pojawiają się po to, by już nigdy na ekran nie wrócić. Ta typowa dla kina Nowej Fali zagrywka ma urealniać opowiadaną historię. W końcu to, że poznamy w barze piękną dziewczynę, nie oznacza, że się z nią jeszcze później spotkamy. W tym filmie ma to jednak jeszcze jeden, głębszy sens - w końcu przedstawia on okres okupacji. I tak jedni ludzie są pojmani, a inni rozstrzelani, czego nie zawsze świadkami są główni bohaterowie filmu, a tym samym i widz. A o innych postaciach bohaterowie już nigdy nie usłyszą nie mając pojęcia, co mogło im się przytrafić. Po prostu znikają, jak kolejne cienie, a my nigdy nie wiemy którą postać to może spotkać. Nie ma też tutaj czegoś takiego, jak jednoznacznie pozytywne przedstawienie głównych bohaterów, bo przychodzi im robić rzeczy bardzo różne. 


Najdobitniejszym przykładem będzie chyba opis jednej z pierwszych scen drugiego aktu filmu, która też dużo mówi o charakterze całości. Oto członkowie ruchu oporu pojmują jednego ze swoich, który został zmuszony ich wcześniej zdradzić. Niespełna 20-letniego chłopaka zaprowadzają do specjalnie wynajętej na tę okazję części domu. Okazuje się jednak, że tuż za ścianą pojawili się sąsiedzi, co oznacza, że bohaterowie nie mogą zamordować chłopaka strzelając mu po prostu w łeb, bo mogło by to sprowadzić na nich nie lada kłopoty. Nie mając wiele czasu, miejsca i potrzebnych narzędzi rozmawiają ze sobą, jak go zabić, czego on jest ciągle świadkiem. Słuchając ich rozmów dokładnie opisujących pomysły na uśmiercenie go, chłopak jest coraz bardziej przerażony. Wreszcie bohaterowie powoli, lecz bezwzględnie zabierają się za wykonywanie świeżo zaplanowanego mordu, a sparaliżowany strachem chłopak kuli się niczym małe dziecko przylegając do ściany. Jedyne, co jest w stanie zrobić, to wykrzywić twarz w grymasie przerażenia i próbować zasłonić ją trzęsącymi się dłońmi. Nie sposób mu nie współczuć, tak jak i nie sposób nie zdziwić się czynami bohaterów, których twórca pokazuje w zaskakująco negatywnym świetle. Bo wszyscy tu kroczą drogą prowadzącą do samego piekła, a strach i śmierć są ich nieodłącznymi towarzyszami. Nie było wcześniej tak odważnego i szczerego podkreślenia bezsensu wojny, a i we współczesnym kinie nieczęsto się to widzi. Ale jak mówi później jedna z postaci: Nie ma już żadnych świętości na tym świecie.


Ponad rok temu została wydana w Polsce kolekcja filmów Melville'a na DVD, w której skład wchodzą - wraz z recenzowanym tu tytułem - następujące obrazy: Ryzykant, Szpicel, Ksiądz Leon Morin, W kręgu zła i Gliniarz. Każdy wart seansu, gwarantuję. Box kupić można np. tutaj.

6 komentarzy:

  1. Świetny tekst, dobrze oddaje nastrój filmu. To był mój drugi Melville i byłem na łopatkach. Takiej dawki pesymizmu i beznadziei nawet się nie spodziewałem. A poza tym to operowanie kolorami, zwłaszcza dominujący granatowy/szary, no i montaż perfekcja, na co zwracałem uwagę przy drugim seansie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki. Ja dopiero podczas drugiego seansu zwróciłem uwagę na to, jak wszystko się tu ładnie klei (fabularnie) od samego początku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zapomniałem dodać o roli Simone Signoret, którą uwielbiam po prostu. Ma jakiś taki piękny smutek w oczach :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Powiedziałbym, ze to taki miks smutku i szatana;) Świetna też w "Widmie" Clouzota.

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak ,dobry -powiem nawet ,że mocny film.Ale przestrzegam-trzeba umieć na ten film patrzeć. nap.-Jurek z Gdyni

    OdpowiedzUsuń
  6. Niedawno kupiłem tę kolekcję, o której piszesz pod koniec recenzji. W empiku można ją było nabyć po promocyjnej cenie (99 złotych), więc uznałem że mi się opłaca. W ciągu kilku ostatnich tygodni obejrzałem te wszystkie sześć filmów (plus także "Samuraja", którego nie ma w kolekcji) i Melville dołącza do moich ulubionych reżyserów - tworzył naprawdę znakomite kino. Jedynie "Glina" i "Leon Morin" średnio mi podeszły, nie są złe, ale jednak nieco nużące. Pozostałe filmy są zaś rewelacyjne, a moim numerem 1 jest zdecydowanie "Szpicel".
    Przeczytałem Twoją recenzję "Armii cieni" oraz tekst na temat twórczości Melville'a i muszę przyznać, że genialnie ująłeś to co w jego filmach jest najistotniejsze.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się