środa, 28 marca 2012

Niebezpieczna metoda


Moim zdaniem daleko Niebezpiecznej metodzie do najlepszych utworów Davida Cronenberga, ale niewątpliwie jest to film bardzo interesujący, szczególnie zaś, jeśli spojrzeć nań z szerszej perspektywy. Na pierwszy rzut oka reżyser znacznie oddalił się od swojego specyficznego stylu. Niby w zapomnienie odeszła pewna fascynacja przemocą czy estetyką turpizmu, na próżno szukać tu choćby śladowych ilości popularnych gatunków i prawdziwie niepokojącej atmosfery, wreszcie temat ludzkiej seksualności jawić się może jako ledwo wyraźne tło. Muzyka dyktująca nieustanny, gorączkowy taniec ciała i umysłu została znacznie wyciszona i zwolniła tempo, bo charakterystyczne obrazy ustąpiły miejsca potokom słów. Trochę się zmieniło, ale Cronenberg, jak to na diabła przystało, kryje się w szczegółach. 

Do lektury całego tekstu zapraszam na Stopklatkę.

niedziela, 25 marca 2012

Burzliwe lata 60.


Mad Men to już od kilku lat jeden z filarów świata fabuł telewizyjnych. Nie ma dziś chyba kinomaniaka, także wśród niezainteresowanych małym ekranem, który by o tym serialu przynajmniej nie słyszał. Na 25 marca, dzień premiery jego piątego już sezonu, czekały miliony telewidzów oraz tabuny krytyków filmowych. Nie ma w tym nic dziwnego - to pozycja stylowa i nieprzewidywalna, pieczołowicie oddająca realia dawno minionej, ale ważnej dla naszych czasów epoki, wreszcie bardzo dopracowana warsztatowo, jako jedna z nielicznych cechująca się cokolwiek nowatorskim podejściem do wybranych reguł sztuki filmowej (z eksploracją narracyjnych możliwości medium na czele). Nic, tylko podziwiać.

Do lektury całego tekstu zapraszam na Stopklatkę.

środa, 21 marca 2012

Wszyscy wygrywają


W najnowszym filmie Thomasa McCarthy'ego znowu nie ma nic odkrywczego, ale znowu też nie jest to mu potrzebne. Powiedzenie "Miłe złego początki" funkcjonuje tu na równi z "Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło", gdyż życie kolejnych przedstawianych nam postaci - oryginalnych i przeciętnych zarazem - to dobrze wszystkim znana sinusoida. Choć McCarthy oddaje sprawiedliwość wszystkim aspektom tak zwanej szarej rzeczywistości, największy nacisk kładzie na to, co sprawia, że ciągle chce nam się żyć. I pewnie można by mu zarzucać operowanie komunałami, gdyby nie odpowiednio skonstruowany scenariusz i bezpretensjonalna tonacja. 

Do lektury całego tekstu zapraszam na Stopklatkę.

czwartek, 15 marca 2012

Małe kino #14: Każdy wie kto za kim stoi (reż. Maria Zmarz-Koczanowicz, 1983)



Jeden z najlepszych znanych mi dokumentów artystycznych. Gigantyczna "peerelowska" kolejka do sklepu, sama w sobie całkiem absurdalna, została za pomocą odpowiedniego doboru ujęć oraz montażu dźwięku tak przejaskrawiona, iż niby zwykła obserwacja przeobraża się w iście surrealistyczną satyrę. Rzecz bardzo prosta, ale też bardzo przemyślana, oparta na zbliżonej do filmów fabularnych konstrukcji scenariuszowej oraz precyzyjnej reżyserii. Bardzo komiczne (powiedzmy), choć sama puenta to już jeden wielki dół. Na nieszczęście dla mojego gustu w kolejnych filmach pani Zmarz-Koczanowicz znacznie zredukowała ilość rozwiązań kreacyjnych, a z czasem zaczęła realizować dosyć standardowe dokumenty. A przynajmniej tak mi pamięć podpowiada.

wtorek, 13 marca 2012

Szwindel: Anatomia kryzysu


Ostatni dokument Charlesa Fergussona nie należy do najprzyjemniejszych. Jego zadaniem jest wzburzenie odbiorcą, co też szybko mu się udaje. Reżyser przeprowadza skrupulatne śledztwo na temat powodów największej od czasu Wielkiego Kryzysu globalnej recesji. Podpierając się bardzo szczegółową dokumentacją obnaża zakłamanie przemysłu finansowego i usłużność elit politycznych świadomie prowadzących szarych obywateli do ubóstwa. Nie ucieka się do ironii czy sarkazmu, rezygnuje też z rozwiązań kreacyjnych. Rzecz opiera na bardzo prostych środkach, aby wypadała możliwie najprzejrzyściej i najwiarygodniej. 

Całość przeczytać można na Stopklatce.

piątek, 9 marca 2012

Jedenasty odcinek drugiego sezonu the Walking Dead...


... to już drugi pod rząd odcinek w pełni udany. No proszę. Myślałem, że jednego się nie doczekam, a tu taka niespodzianka. W dziesiątym znacznie zredukowano te wszystkie pseudo-psychologiczne obserwacje konsekwentnie ciągnące serial w dół. Postawiono na tak zwaną akcję, podpartą świetną dramaturgią i mocną scenariuszową konstrukcją ogólnie (nawet ładna klamra fabularna!). Aż można odnieść wrażenie, że znacznie ożywiło to całą ekipę i obsadę i właśnie dzięki temu udał się też odcinek jedenasty, choć cechujący się już wolnym tempem opowiadania i nawałem dialogów. Tyle że nie są to już łopatologie i komunały, a fabuła podparta jest napięciem budowanym wokół wcześniejszych i spodziewanych przyszłych wydarzeń, dzięki czemu każdy kolejny fragment wybrzmiewa mocniej niż to poprzednio bywało. Inna sprawa, że jest to epizod udany przede wszystkim scenariuszowo, a nie reżysersko czy aktorsko. Za to zombiaki znowu traktowane są jak zombiaki, a nie, dajmy na to, wieszaki na ubrania.

Na zdjęciu powyżej jedyna postać, jaką udało mi się do tej pory naprawdę polubić. W zasadzie jest ona jednym z powodów, dla których nie przestałem The Walking Dead jakiś czas temu oglądać. Na szczęście powodów tych stopniowo przybywa (już trzecie pod rząd porządne zakończenie!).

PS. Już odcinek #9 miał sporo świetnych - bardzo westernowych - fragmentów, ale te pozostałe nie przypadły mi do gustu.

czwartek, 8 marca 2012

Nowy numer Magazynu Miłośników Komiksu KZ


"69 numer magazynu KaZet poświęcony jest kultowemu Daredevilowi. Wśród tekstów o rogatym Śmiałku znajdziecie m.in. omówienie twórczości Briana Michaela Bendisa, Eda Brubakera oraz od niedawna publikowane w USA zeszyty Marka Waida, cieszące się pozytywną opinią wśród tamtejszych krytyków komiksowych. Nie zapomnieliśmy o nieco starszych czytelnikach. Ich kierujemy do tekstów poświęconych zeszytom Daredevila Franka Millera oraz Ann Nocenti. Ponadto polecamy artykuł omawiający globalizację w serii 'Transmetropolitan' Warrena Ellisa oraz recenzję 'Joe the Barbarian' Granta Morrisona.

Dodatkowo w numerze przygotowaliśmy ciekawe wywiady z rodzimymi i zagranicznymi twórcami, felietony oraz recenzje różnorodnych pozycji. Zapraszamy serdecznie do lektury!"

www.kzet.pl

środa, 7 marca 2012

Boss (sezon pierwszy, 2011)


Doskonały przykład "nowej jakości" małego ekranu. Zgaduję, że nie było wcześniej serialu tak bezkompromisowo (tak cynicznie) demaskującego mechanizmy władzy/świat polityki. Zgaduję też, że nie było wcześniej serialu tak moralnie ambiwalentnego, w kilku miejscach wręcz przekraczającego granice. Bo jak inaczej nazwać sytuację, kiedy widz zmuszony jest - poprzez odpowiednią konstrukcję dramaturgiczną - kibicować bohaterowi wtedy, kiedy etyka nakazuje życzyć mu porażki?

Gierki między postaciami przekładają się na gierki twórców z odbiorcami. Niemal na każdym kroku, na różne sposoby. Być może Hitchcock, z którego teorii budowania napięcia twórcy tu tak bardzo czerpią, przewraca się teraz w grobie, jednakże faktem jest, iż od strony scenariopisarskiej Boss to diabelnie inteligentna robota. Zresztą od pozostałych stron także.

Najbardziej podobała mi się sama forma (ani na moment nie przerastająca treści). Opowiadanie bardzo płynnie przechodzi z obiektywnego w subiektywne, choć paradoksalnie wywołuje tym istotny dla historii dysonans. Spośród pozostałych rozwiązań rzucających się w oczy przeważają te bardzo tradycyjne, jak montaż dźwięku służący ciągłości narracyjnej czy zaskakująco liczne, mocno psychologizujące  zbliżenia i detale (zabiegi dosyć ryzykowne, tutaj stosowane ze znakomitym wyczuciem). Świetnie sprawdza się też pojawiająca się tylko czasem muzyka, teoretycznie o charakterze ilustracyjnym, jednakże dzięki odpowiednio przygotowanemu wcześniej gruntowi - tj. dominacji dźwięków naturalnych i dialogów oraz dwuznaczności samej historii - bardzo naturalnie uwypuklająca charakter danych scen. Ale największe wrażenie zrobił na mnie okazjonalnie stosowany, podyktowany dialogiem/monologiem slalom czasu przeszłego i teraźniejszego. Zgaduję, że na lekcjach języka filmu twórcy byli uczniami bardzo pilnymi.

PS. Po serial sięgnąłem zachęcony tą recenzją.

niedziela, 4 marca 2012

100 Bullets Vol. 1: First Shot, Last Call

Rozbudowana wersja recenzji opublikowanej jakieś pół roku temu na łamach Kolorowych Zeszytów. Kilka lat temu pierwsze tomy omawianej serii wydane zostały w Polsce. Można je teraz kupić za stosunkowo niewielkie pieniądze (klik).


"The streets ain't ours. Jus' the blood on 'em. That's ours."

Do pewnego momentu 100 Bullets to przede wszystkim zbiór opowieści o zemście. Nie tyle o jej dokonaniu, co o samej możliwości jej dokonania. Rzecz z jednej strony bardzo realistyczna, z drugiej opierająca się na zaskakującym - ni to skrajnie gatunkowym, ni to zwyczajnie absurdalnym pomyśle, niemalże z miejsca doczekała się statusu pozycji kultowej. Ceniona tak przez czytelników, jak i przez krytykę (szereg prestiżowych statuetek Eisnera i Harveya) oraz tak zwaną konkurencję, okrzyknięta arcydziełem kryminału i najlepszym autorskim komiksem amerykańskim od lat, szybko uczyniła swoich twórców, scenarzystę Briana Azzarello i rysownika Eduardo Risso, gwiazdami branży. Wydawana była w latach 1999-2009, zamknięta została w stu zeszytach, zebranych następnie w trzynaście wydań zbiorczych. Przyjrzyjmy się pierwszemu z nich.

piątek, 2 marca 2012

Hellblazer: Haunted

"Hellblazer" to seria opowiadająca o losach cynicznego magika Johna Constantine'a wymyślonego przez Alana Moore'a na kartach "Sagi o Potworze z Bagien". Uogólniając jest to hybryda czarnego kryminału i horroru, kładąca duży nacisk na psychologię postaci i stale dopełniana tłem obyczajowym, często zresztą wchodzącym na plan pierwszy. A więc nie ma zbyt wiele wspólnego ze swoją pełną akcji adaptacją pt. "Constantine" (2005) z Keanu Reevesem w roli tytułowej. Film ten jest przykładem skrajnej trywializacji pierwowzoru, bardzo szkodliwej, gdyż utrwalającej debilny stereotyp, iż "kicz" i "komiks" to pojęcia tożsame. Jest jednak jeden film, któremu pod pewnymi względami do "Hellblazera" naprawdę blisko. Jest nim kultowy "Harry Angel" (1987) w reżyserii Alana Parkera.


(...) Wkrótce jednak okazuje się, iż Haunted to rzecz diabelnie przemyślana, a przynajmniej w wypadku przeważającej większości składających się nań elementów. Co najważniejsze, główny wątek fabularny jest do pewnego stopnia pretekstowy. Scenarzysta posługuje się nim, aby móc wyprawić Constantine'a w niekończącą się podróż po najciemniejszych zakamarkach Londynu. Opowieść zaczyna w pewnym momencie budować na coraz liczniejszych, zawsze bardzo ciekawych dygresjach, od odniesień do polityki i kwestii społecznych po - przede wszystkim - specyficzne fakty historyczne dotyczącego angielskiej stolicy. Dygresje te początkowo jawią się jako ozdobniki głównego wątku, z czasem jednak zaczynają dominować, a wreszcie bardzo zgrabnie kleić się z nim w nierozerwalną całość, tworząc jeden wielki portret miasta - żyjącego organizmu u swoich podstaw mającego zbłąkane dusze zmarłych.

Do lektury całego tekstu zapraszam na Kolorowe Zeszyty.