niedziela, 4 marca 2012

100 Bullets Vol. 1: First Shot, Last Call

Rozbudowana wersja recenzji opublikowanej jakieś pół roku temu na łamach Kolorowych Zeszytów. Kilka lat temu pierwsze tomy omawianej serii wydane zostały w Polsce. Można je teraz kupić za stosunkowo niewielkie pieniądze (klik).


"The streets ain't ours. Jus' the blood on 'em. That's ours."

Do pewnego momentu 100 Bullets to przede wszystkim zbiór opowieści o zemście. Nie tyle o jej dokonaniu, co o samej możliwości jej dokonania. Rzecz z jednej strony bardzo realistyczna, z drugiej opierająca się na zaskakującym - ni to skrajnie gatunkowym, ni to zwyczajnie absurdalnym pomyśle, niemalże z miejsca doczekała się statusu pozycji kultowej. Ceniona tak przez czytelników, jak i przez krytykę (szereg prestiżowych statuetek Eisnera i Harveya) oraz tak zwaną konkurencję, okrzyknięta arcydziełem kryminału i najlepszym autorskim komiksem amerykańskim od lat, szybko uczyniła swoich twórców, scenarzystę Briana Azzarello i rysownika Eduardo Risso, gwiazdami branży. Wydawana była w latach 1999-2009, zamknięta została w stu zeszytach, zebranych następnie w trzynaście wydań zbiorczych. Przyjrzyjmy się pierwszemu z nich.

Głównymi bohaterami są ludzie, którzy z winy osób trzecich stracili wszystko to, co liczyło się dla nich najbardziej - kochającą rodzinę, przyjaciół czy status społeczny. Ludzi tych odwiedza niespodziewanie tajemniczy człowiek przedstawiający się jako agent Graves. Przypomina im o ich życiowych porażkach, po czym przedstawia tożsamość sprawców tychże nieszczęść oraz niezbite dowody ich winy. Na koniec spotkania zostawia im je w walizce wraz z pistoletem oraz tytułowymi stoma nabojami, których nie sposób namierzyć. "Możesz się zemścić i nie poniesiesz żadnych konsekwencji" - obiecuje nieznajomy. Jest tylko jeden warunek - nikomu ani słowa. Bo kara będzie surowa.

Mimo pewnej dozy abstrakcyjności pomysł wyjściowy osadzony jest więc, powiedzmy, całkiem blisko szarej rzeczywistości. To możliwość ziszczenia się niewątpliwego marzenia wielu osób, które upadły na dno nie z własnej winy. Tyle że agent Graves odwiedza te jednostki, które przynajmniej w pewnym stopniu pogodziły się już ze swoim losem i wcześniej nawet nie myślały o ewentualnym rewanżu. Gdy jednak otrzymują od niego odpowiednie informacje oraz narzędzia ewentualnej wendetty, ich życie musi się odmienić. Niekoniecznie na lepsze.

Autorzy dokładnie zapoznają nas ze swoimi bohaterami, zresztą bardzo różnymi. Dizzy, której poświęcona jest pierwsza z trzech zawartych w tym tomie opowieści, to 23-letnia Latynoska, która właśnie opuszcza więzienne mury. Podczas kilkuletniej odsiadki, efektu jej niezbyt "sympatycznych" wyczynów, zamordowany został jej mąż oraz dziecko. Po utracie najbliższych Dizzy znacznie złagodniała. Uciekła w religię wierząc, że ich śmierć to kara wymierzona jej przez Boga. Jej przeciwieństwem jest bohater drugiej opowieści, ok. 40-letni Lee. Niegdyś dumny właściciel prestiżowej restauracji, teraz zgorzkniały barman w podrzędnej knajpie. Rodzinę, uznanie i pieniądze stracił cztery lata wcześniej, kiedy to do jego drzwi zapukało FBI. Na dysku twardym jego komputera znajdowała się bowiem kolekcja pedofilskich zdjęć. Kolekcja, z której posiadania oczywiście nie zdawał sobie sprawy. Ciekawym dopełnieniem tych wątków okazuje się trzecia, ledwie kilkustronicowa historia. Jej bohaterką jest pewna staruszka, która dokonała wendetty już lata temu, teraz jednak, karmiąc się wyrzutami sumienia, postanawia przyznać się do zbrodni na policyjnym komisariacie...


O ile dla Lee możliwość dokonania zemsty zdaje się być istnym darem losu, o tyle dla Dizzy stanowi niekoniecznie uzasadnioną pokusę, którą należy odrzucić. W obu wypadkach wszystko wraz z rozwojem akcji odpowiednio komplikuje się. Azzarello przedstawia nam wszystkie "za" i "przeciw", targające bohaterami wątpliwości i wynikające z nich konflikty wewnętrzne, jak i wpływ środowiska, z jakiego się wywodzą lub w jakim obecnie żyją, tym samym wydźwięk komiksu czyniąc do pewnego stopnia obyczajowym i społecznym. Najważniejsze pozostają jednak pytania o zasadność ewentualnych przyszłych czynów. Czy naprawdę zasłużyli na zemstę? Jak jej dokonanie wpłynie na ich kręgosłup moralny? Czy na pewno będzie to zadośćuczynienie sprawiedliwości? Czy celować będą we właściwe osoby czy może są tylko ofiarami manipulacji?

Pomijając intrygujący punkt wyjścia oraz ciekawe, wyraziste postaci, motorem napędowym 100 Bullets są dialogi oraz strona wizualna. Azzarello zasłynął jako scenarzysta, który przed przystąpieniem do pracy przygotowuje dokładną dokumentację, aby móc możliwie najwiarygodniej opisać miejsca i ludzi, którym chce poświęcić swoje historie. Zaczął od zdominowanej przez latynoskich gangsterów dzielnicy, w której sam niegdyś mieszkał, z kolei z lokalnymi policjantami wybrał się specjalnie kilka razy na całonocny patrol. Dzięki temu czytelnik ma więc okazję w mniejszym czy większym stopniu poznać slang i zwyczaje przedstawianego akurat środowiska - od tych właśnie wspomnianych, przez białą klasę robotniczą, po narcystyczne yuppie. Mało tego, Azzarello zaprezentował nawet charakterystyczne dla danych społeczności akcenty, poprzez wyjątkowo niegramatyczny, bardzo dźwięczny (onomatopejo-podobny?) zapis słownictwa. Poza tym nieobce są mu żarty językowe czy mocne, zapadające w pamięć hasła.

Jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało - skoro mowa o medium, którego podstawą jest bezruch - 100 Bullets,  mimo dominacji słowa pisanego, daleko do komiksu statycznego, a to za sprawą imponujących rysunków Risso. Kolejne kadry przedstawiają postaci i sytuacje z przeróżnych, czasem naprawdę zaskakujących punktów widzenia, żeby tylko wymienić otwierany właśnie bagażnik ("ujęcie tarantinowskie") czy dziurę w głowie zrobioną wystrzelonym chwilę wcześniej nabojem. Rysownik częstokroć opuszcza nawet miejsce akcji, aby ukazać otoczenie. Czasem wprawdzie nie zdaje się to służyć niczemu, jak tylko samemu urozmaiceniu historii, czasem jednak przybiera formę dygresji o charakterze analogii lub antytezy. Sposób, w jaki Risso porusza się po przedstawionym świecie przywołuje na myśl niektóre rozwiązania montażowe obecne w najlepszych filmach Sama Peckinpaha. Środki kompletnie inne, ale cel w zasadzie ten sam - ukazanie możliwie najszerszej perspektywy.

"lekcja czytania obrazów": przykład kadru, którego niemal każdy kolejny element zawiera istotną informację

O regularnych zmianach punktu widzenia chciałoby się zresztą napisać "zmiany ustawienia kamery", szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę to, w jaki sposób rysownik bawi się oświetleniem miejsc akcji. Kiedy źródło światła w danym kadrze znajduje się za postaciami, to jawią się one jako czarne sylwetki. Za chwilę widzimy je z boku, z twarzami częściowo oświetlonymi, a następnie - wraz z właściwym ruchem "kamery" względem "lampy" - widzimy je dokładnie w całej okazałości. Dzięki tym zabiegom komiks szybko staje się bardzo dynamiczny i wizualnie atrakcyjny. Na korzyść działa tu zresztą nie tylko formalna różnorodność, ale i sama kreska argentyńskiego artysty. Prosta, ale charakterystyczna, umiejscowiona gdzieś między realizmem a stylem "kreskówkowym", podparta ogromną ilością tuszu. Stonowane kolory nałożone przez Granta Goleasha (dominujące barwy ciepłe subtelnie zderzane z barwami zimnymi, okazjonalnie pożerane wręcz przez czerń) czynią szatę graficzną prawdziwie "jesienną", co dobrze oddaje charakter scenariuszy.

Twórcy udowodnili tu, iż posiadają niemałą wiedzę na temat języka komiksu. Szczególnie spodobało mi się jedno rozwiązanie - kiedy to postać Lee kurczy się na naszych oczach pod wpływem pewnej demotywującej sytuacji. Znana metafora potraktowana została w sposób niemalże literalny, co w wypadku innego medium byłoby niekoniecznie na miejscu, ale w formie komiksu sprawdza się znakomicie. Dla równowagi pojawiło się też jedno rozwiązanie, które mi się nie spodobało, a przynajmniej nie do końca, mianowicie klamra fabularna, w której Azzarello wykorzystuje fakt, iż jedyny dźwięk, jaki w trakcie lektury jesteśmy w stanie usłyszeć, to dźwięk, jaki sobie wyobrazimy. A nie widząc jego źródła, nie jesteśmy w stanie go do nikogo/niczego dopasować. Scenarzysta wykorzystał to, aby stworzyć klasyczny mocny wstęp do opowieści. Początkowo sam w sobie jak najbardziej dobry, ale ostatecznie - kiedy odkryte zostają przed nami kolejne karty - bardzo naiwny.

Można jednak śmiało przymknąć na to oko. Na gatunkowe elementy konsekwentnie neutralizujące całkiem ambitną treść - również. To świetnie opowiedziana, dająca do myślenia rozrywka, umiejętnie uwspółcześniająca klasyczne noir i wyjątkowo efektownie prezentująca możliwości medium.

1 komentarz:

  1. Dopiero teraz, przypadkiem, trafiłem na informację sprzed pół roku, iż "100 Bullets" doczeka się filmowej adaptacji. Scenariusz pisze David S. Goyer, autor m.in. trylogii "Blade", "Batman - Początek" czy "Ghost Ridera"...

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się