sobota, 29 grudnia 2012

Alan Moore o horrorze komiksowym


Wstępy do wydań zbiorczych kolejnych serii komiksowych rzadko kiedy są naprawdę godne uwagi. Zwykle do napisania ich zapraszane są osoby trzecie, twórcy niemający wiele wspólnego z tytułem, na temat którego się wypowiadają. Teoretycznie fajna to forma promocji, ale w większości znanych mi wypadków są to niezbyt szczerze brzmiące peany, nic więcej. Takie branżowe klepanie się po plecach. Niektórzy jednak należycie starają się i faktycznie mają coś ciekawego do powiedzenia. Niektórzy też piszą o własnych dziełach, co zdaje się z miejsca wykluczać patetycznie pochwalny charakter tekstu. Jeśli połączyć jedno z drugim, to, teoretycznie, otrzymujemy wstęp, obok którego ciężko przejść obojętnie. Tak właśnie jest w wypadku eseju, który Alan Moore spłodził do pierwszego wydania zbiorczego swojej mistrzowskiej serii Saga o Potworze z Bagien, którą przyszło mu tworzyć w latach 1983-1987 (a o której więcej pisałem w tym oto miejscu). To niezwykle interesujący dowód na jego wiedzę, inteligencję oraz dystans do tworów własnej wyobraźni. Tekst, który zdaje się być dużo bardziej zachęcający do kupna komiksu, niż niejedna jego ultra-entuzjastyczna recenzja. Przekonajcie się.

piątek, 7 grudnia 2012

Cegła / Kto ją zabił?

Niniejszy tekst w najbliższym czasie opublikowany też zostanie na łamach E-Splotu.


Mający swoją premierę w 2005 roku pełnometrażowy debiut Riana Johnsona to wzorcowy pastisz noir, z którego można by się uczyć scenariopisarstwa i reżyserii. Archetypiczne postaci i motywy czarnego kina (i literatury) zostały uwspółcześnione oraz umiejscowione w środowisku licealnym, co za sprawą ogromnej kreatywności oraz ironii autora dało iście piorunujący efekt. Cegła, w Polsce dystrybuowana pod sztampowym tytułem Kto ją zabił?, odświeża ograne schematy, wykorzystując je w sposób diabelnie przewrotny, a tym samym stale wodzi odbiorcę za nos. Stanowi nie tylko inteligentny hołd złożony tradycji, ale też ożywczy zastrzyk dla gatunku.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

7 psychopatów - rozwiązanie konkursu


Spośród osób, które nadesłały prawidłowe odpowiedzi na pytanie konkursowe - a takie były wszystkie, jeśli nie liczyć jednej nie-do-końca-prawidłowej, brzmiącej "czarne karły" :) - drogą losowania wybrani zostali Paweł Sroczyński, Kamil Chłopek i Natalia Okoczuk. Gratuluję. W ciągu najbliższych dni do Waszych drzwi pukać będą listonosze z wiadomymi koszulkami.

wtorek, 27 listopada 2012

Gatunek po włosku #2: Spaghetti western


I kolejnych pięć włoskich wizji Dzikiego Zachodu, w tym cztery powszechnie uważane za jedne z tych absolutnie najważniejszych. Mam nadzieję, że będzie smakować.


niedziela, 25 listopada 2012

7 psychopatów - konkurs


Czas na pierwszy w historii bloga konkurs. Związany jest osobą Martina McDonagha, którego najnowszy film - nazywany przez niektórych komedią roku 7 psychopatów - już 30 listopada wchodzi do naszych kin. Pytanie konkursowe dotyczy pełnometrażowego debiutu tegoż reżysera, kapitalnego Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj: Jeden z bohaterów ma swoistego bzika na punkcie ludzi z pewnego specyficznego powodu wyróżniających się z tłumu. O jakich dokładnie ludzi chodzi?

Odpowiedzi wraz z adresami do wysyłki proszę słać na mój adres mailowy (marcin.zembrzuski@tlen.pl) do 2 grudnia. Wylosowane zostaną 3 osoby, które otrzymają którąś z takich oto 'psychopatycznych' koszulek:



3, 2, 1, start.

sobota, 24 listopada 2012

Stopklatkowe recenzje DVD


HBO to jedna z nielicznych stacji telewizyjnych, która pochwalić się może produkcjami mogącymi śmiało konkurować z filmami kinowymi. Wprawdzie ciągle zdarzają się jej tytuły niezbyt udane, jak choćby słynny, jakże efemeryczny serial Czysta krew, to jednak do zaoferowania ma zbyt dużo dobrego, ażeby można było przechodzić obok zapowiedzi ich kolejnych produkcji obojętnie. Reklamowany jako ambitny thriller Pu-239. Połowiczny rozpad Timofieja Bierezina jawił się zaś jako pozycja wyjątkowo interesująca. 

 

Co lata temu udowodnili już choćby autorzy Blair Witch Project, mockumentary - z wywodzącym się zeń found footage na czele - to konwencja wprost idealna dla filmowców, którzy nie mogą pochwalić się wysokim budżetem. Jednym z nich jest Gonzalo Lopez-Gallego, którego niżej recenzowany amerykański debiut nie miałby racji bytu, gdyby jego fabułę próbowano opowiedzieć w standardowy sposób.  



Podobno Francois Truffaut nie pozwalał swoim dzieciom oglądać filmów disneyowskich, gdyż postrzegał je jako pozycje ogłupiające widownię (za to chętnie zabierał swe pociechy na seanse anarchicznych szaleństw braci Marx; bardzo słusznie, oczywiście). Jeśli było tak naprawdę i jeśli słynnemu reżyserowi przyszłoby żyć jakieś 40 lat później, to nie wątpię, iż miejsce produktów Disneya zajęłyby u niego dzisiejsze animacje studia DreamWorks.  



Najnowsza opowieść o losach agentów J i K to powrót do przeszłości nie tylko od strony samej fabuły, w której to ten pierwszy cofa się w czasie aż do 1969 roku, ażeby ocalić życie swojemu mentorowi, jak również, tradycyjnie, powstrzymać pewnego niebywale niebezpiecznego kosmitę przed doprowadzeniem do zagłady ludzkości. Skoku w czasie dokonuje tu bowiem nie tylko główny bohater, ale też odtwarzający go aktor Will Smith, który coraz rzadziej pochwalić się może udziałem w godnych uwagi filmach, a wreszcie reżyser Barry Sonnenfeld, który dawno już wypadł z hollywoodzkiej pierwszej ligi.  

piątek, 23 listopada 2012

Przemoc w imię miłości


Australijska kinematografia, choć ciągle nie jest o niej należycie głośno, już od kilku lat przeżywa istny rozkwit. Jak na kraj o stosunkowo niewielkiej ilości rocznie produkowanych filmów, w dosyć krótkim czasie pojawiło się tam całkiem dużo prawdziwie utalentowanych reżyserów, reprezentujących różne oblicza X Muzy. Kolejne znakomite debiuty, jak choćby Noise (2007, M. Saville), Ziemia van Diemena (2009, J. Auf Der Heide) czy wreszcie głośne Królestwo zwierząt (2010, D. Michod), zdają się wskazywać na to, iż kino stolicy kangurów czeka świetlana przyszłość. Do ścisłej czołówki jego twórców niewątpliwie zaliczyć też trzeba Seana Byrne'a, autora jednego z najinteligentniejszych horrorów XXI wieku.

Niskobudżetowe, acz pod każdym względem atrakcyjne The Loved Ones zostało już zakwalifikowane na ponad 20 międzynarodowych festiwali filmowych, zdobywając serca tak widzów, jak i krytyków (bardzo wysoka nota na słynnym RottenTomatoes.com - aż 97%). I nie ma się co dziwić - debiutowi Byrne'a daleko do tego, co najbardziej kojarzy się ze współczesnym horrorem. Skostniałe schematy wywraca do góry nogami, straszny nie brutalnością, lecz sugestywnością, grozę podpiera psychologią, a tonację śmiertelnej powagi potrafi nieoczekiwanie obrócić w żart i na odwrót, nie czyniąc przy tym całości tylko pastiszem.

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy najnowszego numeru czasopisma "EKRANy" (w sprzedaży od tygodnia).

poniedziałek, 12 listopada 2012

Scalped vol. 2: Casino Boogie

Tekst pierwotnie opublikowany na łamach Kolorowych Zeszytów.


To od tego tomu rozpoczyna się prawdziwy popis scenopisarskiego rzemiosła i talentu Jasona Aarona. Konstrukcja scenariusza jest naprawdę imponująca, podobnie jak dramaturgia, na którą określenie "mocna" będzie tym razem już zbyt delikatne. Społeczno-obyczajowe tło wzbogaca historię już niemalże na każdym kroku, ale co ważniejsze - znacznemu pogłębieniu uległy psychologiczne rysy bohaterów, od tego momentu stając się najwyrazistszym atutem komiksu. Tym samym na jaw wychodzi, że sama fabuła jest do pewnego stopnia pretekstowa, a gatunek jest jedynie narzędziem w rękach twórców. Ciągle ważnym, ale cel znajduje się gdzie indziej.

środa, 7 listopada 2012

Gatunek po włosku #1: Spaghetti western


Jakiś tydzień temu na fejsbukowym fanpejdżu Kinomisji założyłem album "Spaghetti western", gdzie w miarę regularnie wrzucam plakaty oraz krótkie teksty na temat kolejnych makaroniarskich produkcji. Statystyki bloga mówią mi, że wiele z osób tu zaglądających nie śledzi owego fanpejdża, a więc z myślą o nich wrzucam moje spaghetti-wypociny. Będę tak robił co jakiś czas, acz niektóre teksty pozostaną wyłącznie tam. Żeby nie było, że nie zachęcam do lajkowania na tym obrzydliwym portalu. Powiedzmy.

czwartek, 1 listopada 2012

Abra Makabra


(...) Głównym bohaterem komiksu jest detektyw Cal McDonald, typowo gatunkowy policyjny twardziel, cynik i dowcipniś. Tyle że ma w sobie też niemałą cząstkę Muldera z Archiwum X , co zapewne czynić ma go postacią wyjątkową. Jest to bowiem gość, który wierzy w istnienie przeróżnych legendarnych stworów, czym ciągle naraża się na śmieszność i niezrozumienie. Ale jako, że naprawdę ma z tego typu postaciami ciągły kontakt, czytelnicy stoją za nim murem. Powinni stać. Trzon fabuły stanowi tajemnicze porozumienie, jakie zawiązują ze sobą wampiry, zombie i wilkołaki, stwory, które na co dzień działają przecież samotnie. A więc coś tu jest nie tak, coś tu jest ewidentnie nie tak. Oczywiście tylko McDonald może rozwiązać tą wyjątkowo podejrzaną sprawę. Z pomocą przyjdzie mu pewna urocza policjantka, będąca odpowiednikiem postaci Scully oraz cała armia zamieszkujących kanały strzyg. Nie wiem czemu, ale mam ochotę dopisać zwrot "tak z grubsza". A byłby on przecież nie tylko niepotrzebny, ale i wprowadzałby w błąd.

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy Independent Comics.

środa, 31 października 2012

Halloweenowa zapchajdziura


Planowałem pewien specjalny tekst z okazji Halloween, ale nie starczyło mi czasu na spłodzenie go. I już myślałem, że nic tu jednak nie wrzucę, ale wtedy przypomniała mi się moja mała kolekcja najdziwniejszych/najśmieszniejszych/najgłupszych wejść na bloga. Bo w zasadzie wybrane hasła prezentują się całkiem halloweenowo. W pewnym sensie.

No to miłego:
  • mini szatan
  • seksowne nietoperki
  • Robert stoi pała
  • Murzyny się biją
  • ząbi vs kwistki
  • sex penis gry
  • zmutowane pawiany
  • skad sie wzielo nazwisko zembrzuski
  • polskie ubikacje lata 70-te
  • seks koni
  • Marcin strzela fochy
  • rodziców nie ma w domu siusiak !

niedziela, 28 października 2012

Opowieści wojenne, tom II


Garth Ennis, jeden z najbardziej znanych i charakterystycznych scenarzystów współczesnego komiksu,  rzadko kiedy powstrzymuje się od epatowania przemocą i wszelkiego rodzaju wulgarnością. Wprawdzie ciężko nie doceniać jego kunsztu i pomysłowości, lecz jego największe walory - bardzo płynne dialogi/monologi, swobodna żonglerka gatunkowa, postaci "żyjące własnym życiem" - nierzadko pozostają w cieniu typowej dlań zgrywy, makabrycznego humoru czy prowokacji. Opowieści wojenne wyzbyte są jednak jego usilnych dążeń do ciągłego zaskakiwania i/lub szokowania odbiorcy. To pozycja poważna i oszczędna, z szacunkiem odnosząca się do podjętej tematyki.

piątek, 26 października 2012

Kinomisja na FB


Stało się, Kinomisja wylądowała na Facebooku. O tutaj. W związku z czym zapraszam oczywiście do "lajkowania". Większa częstotliwość wpisów niż na blogu gwarantowana. Zwłaszcza, że część z krótszych tekstów publikowana będzie już wyłącznie tam (na pierwszy ogień pójdą te poświęcone serialom). Zapewne czasem też wrzucę tam któryś z tekstów, których na blogu z reguły nie linkuję (tj. poświęconych tytułom bardziej komercyjnym/popularnym). Rzecz jasna nie obędzie się też bez różnego rodzaju polecanek i niekoniecznie wysokich lotów dowcipów.

Nie będzie z tej okazji żadnego konkursu, obiecuję.

środa, 24 października 2012

Małe kino #18: Western, Italian Style (reż. Patrick Morin, 1968)



Nad wyraz sympatyczny średniometrażowy dokument zrealizowany dla amerykańskiej telewizji. Będąc najstarszym tego rodzaju filmem przedstawiającym włoską odmianę westernu, i jedynym nakręconym jeszcze w czasie jej rozkwitu, stanowi istny wehikuł czasu. Ukazuje nam publikę ciągle szaleńczo rozkochaną w spaghetti, wywiady z jednymi z czołowych twórców (Enzo G. Castellari, Sergio Corbucci, Sergio Sollima), oprowadza po planach filmowych (Przybyłem, zobaczyłem, strzeliłem, Człowiek zwany Ciszą, Uciekaj, człowieku, uciekaj, Zabij wszystkich i wróć sam), wreszcie przedstawia część przygotowań do największego arcydzieła gatunku (Pewnego razu na Dzikim Zachodzie oczywiście). Wszystko to - i nieco więcej - podlane sporą dawką humoru (Cobucci mistrzem autoironii), często odpowiednio sztucznie zdubbingowane i z Frankiem Wolffem, jednym z najbardziej charakterystycznych aktorów drugoplanowych spaghetti, w roli narratora. Palce lizać.

No dobra, nie do końca. Western, Italian Style jest bowiem filmem, który śmiało polecić mógłbym chyba tylko fanom "makaroniarstwa". Laikom wypadałoby może nawet ewentualny seans odradzić, gdyż sam gatunek tak naprawdę przedstawiony został powierzchownie. Jawi się on jako, powiedzmy, mieszanka kina akcji i komedii, w której główny bohater czasem może w finale zginąć, co - rzekomo - obce było westernom amerykańskim. Nawet nihilistyczny finał Człowieka zwanego Ciszą, którego realizacji twórcy się przyglądają, prezentuje się tu cokolwiek sympatycznie, choć na szczęście nie tak, jak ten z Uciekaj, człowieku, uciekaj.

A może przesadzam.

poniedziałek, 22 października 2012

Scalped vol. 1: Indian Country

Tekst pierwotnie opublikowany na łamach Kolorowych Zeszytów.


Przyznam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Scalped, seria ta nie wydała mi się jakoś szczególnie interesująca. Inna sprawa, że jedyne, co wówczas o niej wiedziałem, to że w sposób niezbyt grzeczny opowiada o losach współczesnych Indian. Nacja ta zawsze wydawała mi się intrygująca, jednak nie potrafiłem sobie wyobrazić komiksu, który posługując się regułami historii gatunkowej mógłby przedstawić jej dzisiejsze położenie w sposób szczery i z należnym jej szacunkiem. Jak sobie teraz przypominam te obawy, to mam ochotę palnąć się w łeb.

niedziela, 21 października 2012

Pierwszy odcinek drugiego sezonu American Horror Story


"Wszystkie potwory są ludźmi."

O ile w pierwszym sezonie bardzo nerwowy montaż był uzasadniony - wszak granica między jawą a rzeczywistością koszmaru sennego regularnie była zacierana - tak tym razem odniosłem wrażenie, iż mamy do czynienia z klasycznym przerostem formy nad treścią. Po cholerę tyle cięć?

Jeśli chodzi o sam scenariusz, to z kolei motyw rozgrywany współcześnie średnio kleił się z wątkiem głównym. Sprawiał wrażenie zrobionego na siłę. Po to tylko, ażeby serial miał możliwie najwięcej wspólnego ze swoją pierwszą odsłoną (inna sprawa, że końcówka już mi się podobała, a to za sprawą, oczywiście, pana Bloody Face'a).

Tyle, jeśli chodzi o minusy. Bo ogólnie rzecz biorąc jestem bardzo zadowolony. Główny wątek zdaje się stanowić interesującą wariację na temat old schoolowych historii w stylu znakomitej Wyspy tajemnic Martina Scorsese (tudzież Dennisa Lehane'a). Najbardziej podoba mi się tu jednak delikatna zmiana "ugatunkowienia" serialu. Pierwszy sezon był operą mydlaną doprowadzoną do ekstremum za sprawą reguł kina grozy (oraz poetyki oniryzmu), tymczasem tutaj autorzy prezentują horror z bardzo istotnymi elementami science fiction. Bardzo tradycyjnego (pulpowego) science fiction, tyczącego się UFO i eksperymentów genetycznych, posługującego się archetypem szalonego naukowca. Jeszcze tylko tematyka ewentualnej zagłady nuklearnej i American Horror Story całkiem przeniesie nas w czasie do kina lat 50. Nie, żebym jej oczekiwał. Prezentowane tu starcie nauki z religią* w pełni mnie satysfakcjonuje. Zwłaszcza, iż po obu stronach barykady mamy tak samo czarne charaktery.

Pomysł na opowiedzenie całkowicie innej historii, tym razem bez kiczu u swoich podstaw i rozgrywanej przede wszystkim w czasie dawno minionym, okazał się strzałem w dziesiątkę. To zastrzyk ożywczej energii, przy okazji przywracający blask klasycznym pulpom. A przynajmniej jak na razie. Bo przecież pierwsza odsłona serii nie wykorzystywała swojego potencjału w pełni, a już od połowy konsekwentnie zjadała własny ogon. Coś mi się jednak zdaje, że nie po to twórcy wprowadzili tyle zmian, aby popełniać te same błędy (nawet, jeśli powszechnie akceptowane przez publiczność).

Nie mogę się doczekać kolejnych odcinków.

* I niekoniecznie już odważne, ale ciągle odpowiednio zadziorne łączenie religii z wiadomego rodzaju fizycznością. Jak to mawiał Luis Bunuel, seks bez religii jest jak jajko bez soli.

piątek, 19 października 2012

Pewnego razu we Włoszech - krótka historia spaghetti westernu

Poniżej pierwszy artykuł, jaki w życiu napisałem. Również liczący sobie 6 lat. Cechuje się nie tylko pewną nieporadnością i licznymi błędami językowymi, ale też nieco zbyt dużymi nieścisłościami, czasem na skraju błędów rzeczowych. Znaczy się ciężko nazwać go prawdziwie rzetelnym (bez obaw, nie był nigdzie publikowany, jeśli nie liczyć pewnego forum). Uzupełniłem go więc odpowiednimi przypisami.


Western – amerykański gatunek filmowy bardzo popularny przez kilkadziesiąt lat na całym świecie. Mimo, że Europejczycy kręcili westerny już od początku XX wieku, zwykło mówić się, że to Amerykanie mają monopol na kręcenie tego typu filmów. I tak właśnie było, tylko westerny amerykańskie były znane i cenione, a tzw. eurowesterny były mało znaczącą mniejszością. Eurowesterny pozostawały w ich cieniu będąc filmami praktycznie niezauważanymi, co nie zachęcało Europejczyków do kręcenia ich, ale zmieniło się to w latach 60.[1] Westerny w USA cieszyły się coraz mniejszą popularnością i zaprzestano ich produkcji [2], ale w Europie zapotrzebowanie na nie wciąż było duże, więc Europejczycy wzięli się za ich wręcz masową produkcję. W latach 1960 – 1975 powstało blisko 600 europejskich westernów [3], z czego większość stanowiły westerny włoskie nazwane ze względu na pochodzenie - spaghetti westernami. Filmy te znane są tez jako westerns all’Italiana [4], w Hiszpani określa się je mianem Paella westerns, a w Japoni macaroni westerns

wtorek, 16 października 2012

Pierwszy odcinek trzeciego sezonu The Walking Dead...


... jest jednym z tych najbardziej gatunkowych oraz tych nielicznych, które mają całkiem dużo wspólnego z prawdziwym horrorem. Tym samym jest jednym z najlepszych dotychczas wyemitowanych. Na to, co mi się w tejże produkcji podoba najbardziej, wyraźnie wskazywały już pierwsze, rozegrane bez ani jednego słowa, minuty. Scena bardzo zgrabnie opowiedziana jedynie obrazami, coś zbyt rzadko tu spotykanego. Nie sprawdzałem czy odpowiedzialny za adaptację komiksu Roberta Kirkmana Frank Darabont postanowił zatrudnić nowych scenarzystów, ale skupienie się na akcji kosztem dialogów i (wcześniej z reguły płytkich) obserwacji psychologicznych właśnie na to wskazuje. Chociaż z drugiej strony już część spośród ostatnich odcinków drugiego sezonu szła właśnie w tę stronę. W każdym razie mam nadzieję, że to nie jest jedynie klasyczny mocny wstęp, po którym znowu nastąpi   z n a c z n e   z w o l n i e n i e   t e m p a.

Mam pewne zastrzeżenia co do samej strony technicznej. Bardzo dobry dramaturgicznie scenariusz wydaje mi się bowiem nie do końca odpowiednio zekranizowany - niektóre z ujęć obecnych w co mocniejszych scenach aż się prosiły o więcej sugestywności, a i montaż wyglądał miejscami zbyt zwyczajnie/za mało dramatycznie (nie, żebym oczekiwał epilepsji). Ale to w zasadzie szczegóły, jeśli tylko weźmie się pod uwagę nowe dla fabuły elementy - rozpoczęcie akcji odcinka dobrych kilka miesięcy po tragicznych wydarzeniach kończących drugą odsłonę serii (wszak powstałe w ten sposób "luki" czynią rzecz bardziej interesującą), nowe, dające całkiem duże pole do popisu miejsce akcji (zombiaki w maskach gazowych czy znacznie utrudniających zabicie ich hełmach ochronnych + finałowy labirynt), wreszcie nowe postaci (bardzo ciekawie prezentująca się czarnoskóra mistrzyni miecza, a lada moment pojawi się też przecież postać określana mianem jednego z najlepszych czarnych charakterów w historii komiksu*). Jeśli tempo zostanie zachowane, łopatologia już nie wróci i generalnie proporcje kolejnych składników nie ulegną większej zmianie, to sezon trzeci będzie tym pierwszym w pełni udanym.

* Wg rankingu Imagine Games Network.

niedziela, 14 października 2012

Człowiek, duma i zemsta

I następny z moich "szczeniackich" tekstów. Znowu o spaghetti, bo, jakby kto pytał, spaghetti to jedna z moich pierwszych kinofilskich miłości.


Dosyć nietypowy spaghetti western będący adaptacją klasycznej powieści Carmen, najbardziej znanej ze słynnej opery Bizeta. I właściwie można by też polemizować nad tym czy rzeczywiscie jest to spaghetti western - brak tu charakterystycznych dla westernu elementów (lecz nie wszystkich), a sama akcja toczy się w Hiszpani. To co owy film upodabnia do spaghetti westernu, to większość miejsc, w których film był kręcony (czyli dzikie wolne ziemie hiszpańskie niczym Teksas itp. itd.), obsada (przede wszystkim dwaj klasyczny aktorzy spaghetti - Franco Nero i Klaus Kinski) i (przynajmniej częściowo) klimat. Już sam główny bohater to postać, której daleko do typowego makaroniarskiego anty-bohatera. 

sobota, 13 października 2012

Śmierć jeździ konno

Natknąłem się ostatnio na jedną z pierwszych recenzji, jakie w życiu napisałem. Równe 6 lat temu. Nie wiem czy opublikowanie jej tu jest dobrym pomysłem, bo miejscami jest naprawdę słaba, ale kto wie, może nie tylko na mojej twarzy wywoła całkiem sympatyczny uśmiech.


Żelazny klasyk włoskiego Dzikiego Zachodu. I w pełni na to zasługuje. Sztandarowa pozycja w aktorskim dorobku Lee Van Cleefa, który w USA grywał drugoplanowe role w klasycznych westernach, a który dzięki Sergiu Leone i jego "dolarowej trylogii" zyskał status gwiazdy kina europejskiego.

poniedziałek, 8 października 2012

"Powiedz mi, czy jest jakiś szczególny sposób, w jaki chciałbyś umrzeć?"

Począwszy od trzeciego akapitu tekst zawiera spoilery.


Jeśli nie liczyć Masakry w Wielkim Kanionie, w której Sergio Corbucci wyreżyserował tylko kilka scen, to właśnie mający premierę w 1965 roku Minnesota Clay był jego pierwszym westernem. Był to też pierwszy w historii włoskiego kina western, pod którym autor dumnie podpisał się własnym nazwiskiem, a nie, tak jak to wówczas wszyscy robili, amerykańsko brzmiącym pseudonimem mającym przyciągać głodną hollywoodzkich obrazów publiczność. Ale bynajmniej nie tylko dlatego warto nań zwrócić uwagę (czego owa publiczność nie zrobiła, a co zaowocowało komercyjną klapą filmu).

piątek, 5 października 2012

KZ - wydanie specjalne: Oblicza superbohaterskiego mitu


Już dziś, podczas pierwszego dnia 23. edycji Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi, swoją premierę będzie mieć specjalne, po raz pierwszy papierowe wydanie Magazynu Miłośników Komiksu KZet. Wśród znajdujących się w nim tekstów jest także jeden mojego autorstwa, zatytułowany "Ewolucja na ekranie". Poniżej jego początek:

Archetyp superbohatera na tyle już zasymilował się z popkulturą, iż w końcu zaczął prawdziwie swobodnie funkcjonować poza światem kolorowych zeszytów, ze szczególnym uwzględnieniem X Muzy. Od dawna już powstałe w jej obszarze utwory nie potrzebują być adaptacjami komiksu, aby uznawanymi być za pozycje "komiksowe", co jednak ważniejsze - z czasem przyczyniły się one do cokolwiek zaskakująceho rozwoju superhero. Wszystko wskazuje na to, iż wkrótce tego rodzaju filmy nie będą potrzebować historii obrazkowych już wcale, nawet jako punktu odniesienia. Ba, w zasadzie proces ten ostatnio się rozpoczął, pytanie tylko jak długo będzie trwać i jakie będą jego konsekwencje?

Ewolucję tę niewątpliwie napędza moda (tudzież prawie-moda) na urealnianie komiksowych adaptacji. Jeśli dalej postępować będzie tak śmiało, jak miało to miejsce we wpływowej nolanowskiej trylogii o Mrocznym Rycerzu, to nasze wnuki - a może już dzieci, zależnie od wieku czytających niniejszy tekst - nie będą nawet (potrzebowały) wiedzieć, w obszarze którego medium narodził się Spider-Man czy Hulk. Abstrahując od oceny tego ewentualnego stanu rzeczy, trzeba przyznać, że w filmach superbohaterskich odcinających się czy to od estetyki komiksy czy to od komiksu w ogóle nie ma tak naprawdę nic dziwnego, jeśli tylko spojrzeć nań z nieco szerszej perspektywy. Bo, o co w wybitnej Promethei pytał już Alan Moore, czym są koleni trykociarze, jeśli nie następną inkarnacją postaci znanych nam od tysiącleci?

środa, 3 października 2012

Trzy recenzje ku przestrodze


Dziś, gdy najlepsze seriale telewizyjne dowodzą, iż przyszłość sztuki filmowej leży w rękach twórców małego ekranu, Partnerki jawią się jako produkcja co najmniej archaiczna. Swoją jakością przypomina bowiem tytuły sprzed dobrych kilkunastu lat. I bynajmniej nie te z nich, które zwiastowały telewizyjną rewolucję. 




Nieco tandetnie brzmiący tytuł serialu okazuje się całkiem dobrze oddawać jego charakter. A przecież jego pierwsza - niewydana dotąd w Polsce - odsłona stała na wcale przyzwoitym poziomie. Twórcy dowodzili tam, że w prostocie tkwi siła, o ile tylko podparta jest odpowiednią kreatywnością. W luźnej kontynuacji adaptacji powieści Chrisa Ryana nie ma już jednak śladu po zaskakująco dopracowanej dramaturgii, która czyniła Kontrę pozycją prawdziwie udaną. W drugim sezonie (choć w Polsce, wzorem USA, określonym jako pierwszy) najważniejsza jest sama efektowność. 



(...) Przy tych wszystkich mankamentach przedstawiona nam historia opowiedziana jest jednak na tyle subtelnie, iż film, wbrew pozorom, nie odrzuca widza gustującego w zgoła odmiennym rodzaju kina. Gorzej z samym głównym bohaterem, postacią przesadnie pozytywną, a przede wszystkim z odtwarzającym go Efronem. Przy ocenie jego gry ciężko oprzeć się pokusie złośliwości. Wszak bardziej od człowieka przypomina on raczej postać w stylu Pinokia. Tyle że jego nos pozostaje ciągle takich samych rozmiarów. 

sobota, 29 września 2012

Podejdź bliżej - galeria wspomnień


Nieczęsto spotyka się komiksy, które zaskakują nie punktami zwrotnymi, lecz spokojem i kameralnością, a których twórcy nad fabułę stawiają sjużet. Niemieckie Podejdź bliżej jest właśnie jednym z nich.

Wiele o charakterze powieści graficznej Line Hoven mówi już sama okładka albumu. Zapalona w przedstawionym nam pokoju lampka wskazuje na czyjąś obecność, ale jedyni ludzie, których jesteśmy w stanie dostrzec, znajdują się na starych zdjęciach ozdabiających jedną ze ścian. Ów pokój widzimy z zewnątrz, przez okno, jakbyśmy stali gdzieś w krzakach. Dystans ten nie zmniejszy się jakoś szczególnie, gdy przejrzymy pierwsze strony opowieści obrazkowej i tym samym "wejdziemy do pomieszczenia". Autorka zabiera nas w podróż po wybranych wspomnieniach, przede wszystkim swoich dziadków i rodziców. Głównym bohaterem czyni tak naprawdę nie ich samych, lecz pamięć ludzką.

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy zacnych Zeszytów Komiksowych.

czwartek, 20 września 2012

Fistaszki zebrane 1957-1958


Muszę przyznać, że do niedawna świat Fistaszków znałem jedynie pobieżnie, niewiele lepiej od ludzi, których ubrania ozdabia podobizna Snoopy'ego, a których niekoniecznie interesuje skąd owa postać się w ogóle wzięła. W dzieciństwie ominęły mnie przygody Charliego Browna i spółki publikowane w Polsce lat 80. przez Wydawnictwo Współczesne, a i telewizyjnych czy kinowych ich wersji nigdy nie dane było mi oglądać. Opasłe tomy serii wydawane obecnie przez Naszą Księgarnię pomagają takim jak ja nadrobić zaległości. Gdy więc tylko nadarzyła się ku temu okazja, czym prędzej z niej skorzystałem.

(...) Setki kolejnych pasków Schulza różnią się od siebie tak charakterem, jak i poziomem. Najlepsze są te, z którymi autor najbardziej jest kojarzony – gdy swoich bohaterów czyni uroczymi karykaturami dorosłych, gdy ich historie wypełnia obserwacjami relacji między-ludzkich, wreszcie gdy dominuje ironia wprowadzająca do tego, jakże słodkiego z założenia, świata zaskakująco gorzki posmak. Schulz potrafi w sposób zwięzły i precyzyjny obnażyć ludzkie przywary, czasem też niemalże zwalając z nóg ostrą puentą.

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy Magazynu Miłośników Komiksu KZet.

środa, 19 września 2012

Kino szerokich spodni


Jesteś bogiem Leszka Dawida to bodajże dopiero drugi polski film fabularny związany z kulturą hip-hop. Tymczasem w USA od lat stanowi ona jeden z ważniejszych elementów hollywoodzkiego i niezależnego kina. 

Najlepszym tego przykładem do dziś pozostaje wczesna twórczość Spike'a Lee. W 1989 roku nakręcił on Rób, co należy, którego przewodnim motywem muzycznym był utwór Fight The Power Public Enemy. Reżyser posłużył się tą piosenką cokolwiek ironicznie, wzbogacając tym treść swojego dzieła. Film odniósł sukces, był nawet nominowany do Oscara i wyniósł zaangażowany społecznie i politycznie zespół na wyżyny popularności. Podobnie było w przypadku kolejnej produkcji Lee, mającego premierę w 1990 roku Mo' Better Blues, gdzie w napisach końcowych reżyser posłużył się A Jazz Thing zespołu Gang Starr. Wybór tej piosenki był doskonałym posunięciem. Nowatorska fuzja rapu i jazzu stanowiła bowiem swego rodzaju post scriptum do sięgającej końca lat 60. opowieści o muzyku jazzowym. Oczywiście sukces filmu przełożył się na sukces piosenki. Lub na odwrót, skoro teledysk do niej stanowił reklamę filmu.

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy Stopklatki.

poniedziałek, 17 września 2012

Kronika


Pełnometrażowy debiut Josha Tranka wpisuje się w całkiem modną ostatnimi czasy w kinie konwencję superhero, przy jednoczesnym odcięciu się od jej komiksowych korzeni. Od jakiegoś czasu czynienie superbohaterów postaciami niezależnymi od historii obrazkowych jest rozwiązaniem coraz częściej spotykanym, nikt jednak do tej pory nie zrobił tego tak radykalnie jak Trank. I nie zdziwiłbym się, jeśli tym tropem podążyłoby wielu kolejnych twórców. 

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy Stopklatki.

Wróg publiczny


Ciągle ciężko uwierzyć, iż Tony Scott, czołowy twórca współczesnego kina akcji, odebrał sobie niedawno życie. Wprawdzie pozostawał autorem cokolwiek niedocenianym, to niewątpliwie nie ma na świecie fana kina gatunkowego, który przynajmniej pobieżnie nie znałby jego twórczości. Wróg publiczny jest jednym z tych jego obrazów, po seansie których w jego samobójstwo uwierzyć najtrudniej. Wszak opowiada o losach człowieka, który tracąc absolutnie wszystko, co dla niego najważniejsze, walczy z całych sił o przetrwanie, nawet nie dopuszczając do siebie myśli o porażce. Ta imponująca niezłomność to zresztą znak rozpoznawczy bohaterów Scotta. Reżysera, który w wieku 68 lat skoczył z mostu. 

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy Stopklatki.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Django


Ocean kiczu z artystycznym zacięciem. Najbardziej znany - choć zdecydowanie nie najlepszy - film reżysera o wiele mówiącym pseudonimie "The Other Sergio". Druga, po Za garść dolarów, wariacja na temat Straży przybocznej i najbardziej wpływowy western w historii kina spod znaku spaghetti*. Dość powiedzieć, iż doczekał się ponad 20 nieoficjalnych sequeli i 2 razy tyle filmów w różnym stopniu się nim posiłkujących, a w Niemczech, gdzie osiągnął jeszcze większy sukces niż we Włoszech, w celach marketingowych imię głównego bohatera pojawiało się w każdym tytule, w jakim tylko zagrał odtwarzający go Franco Nero. Niezależnie od gatunku.

Wiele o charakterze filmu mówi już sama czołówka, w której obserwujemy sunącego przez błotniste pustkowie weterana wojny secesyjnej, odzianego w podziurawiony, wcale brudny mundur Północy i ciągnącego za sobą trumnę. Oto Django, bezwzględny socjopata, przy którym leonowski Człowiek Bez Imienia jawi się jako dziecko w piaskownicy (z całym szacunkiem!). Mało tego, Django to personifikacja śmierci i swoista wariacja na temat Jezusa w jednym. No, prawie. Jego leniwy "marsz" ilustruje okropnie tandetna, ale też jak najbardziej przyjemna (urocza) muzyka autorstwa Luisa Bacalova. Coś jak Morricone w wersji pop.

Już w pierwszej scenie pada 10 trupów - zaraz po biczowaniu i próbie podpalenia. A pamiętacie finałową masakrę z Dzikiej bandy? Tutaj coś podobnego następuje gdzieś po 30 minutach (choć ze względu na minimalny wręcz budżet prezentuje się oczywiście mniej efektownie). Później tempo akcji wcale nie zwalnia. Przesadzone jest tu absolutnie wszystko i bynajmniej nie dlatego, że to po prostu kino klasy B (choć jednocześnie typowe dlań nieudolności często wywołują śmiech). Corbucci był bowiem w takim samym stopniu "niskogatunkowym" rzemieślnikiem, co artystą.

Django to alegoria polityczna, głównie (bo nie tylko) o wymowie antyrasistowskiej, a za sprawą symboliki religijnej, groteskowych postaci, dużej dawki nierzadko sadystycznej przemocy, błota zastępującego pustynię czy choćby braku oślepiającego słońca - Dziki Zachód czyniąca Piekłem. Szkoda więc, że scenariusz okazuje się w drugiej połowie trochę niedopracowany, a niedobór środków i ekspresowe tempo realizacji czasem  rzucają się w oczy. Co nie zmienia faktu, iż jest to rzecz, jak na standardy ówczesnego westernu, nowatorska. A i dziś potrafi nieźle zaskoczyć. Ale to właśnie cały Corbucci - niby chłop trochę bez wyczucia (o pieniądzach nie wspominając), ale pomysłowy i odważny. Pośród twórców wyznaczających nowe granice gatunku znajdował się w ścisłej czołówce, a jego dokonania do teraz inspirują kolejnych autorów kina popularnego. Nie wierzycie? Zapytajcie Rodrigueza, Miike, Refna i Tarantino.

* Najbardziej wpływowy w obrębie samego spaghetti, nie kina w ogóle.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Ulubione filmy

Zainspirowany rankingiem "Sight and Sound", jak również znajomymi blogerami, postanowiłem spróbować ułożyć listę swoich 10. absolutnie najulubieńszych filmów. Ciężka sprawa, bo ulubionych mam od cholery. Zdecydowałem się na te tytuły, które jako pierwsze przyszły mi do głowy. Powiedzmy. Części z poniżej wymienionych dawno już nie widziałem i być może teraz już bym się tak nie zachwycał. Pozostałych jestem pewien zawsze i wszędzie. Kolejność alfabetyczna.


Barry Lyndon (reż. Stanley Kubrick, 1975)



Coś (reż. John Carpenter, 1982)



Czas Cyganów (reż. Emir Kusturica, 1988)



Człowiek zwany Ciszą (reż. Sergio Corbucci, 1968)


Dawno temu w Ameryce (reż. Sergio Leone, 1984)



Łowca androidów (reż. Ridley Scott, 1982)



 Pat Garrett i Billy Kid (reż. Sam Peckinpah, 1973)



Samuraj (reż. Jean-Pierre Melville, 1967)



Zabójstwo chińskiego bukmachera (reż. John Cassavetes, 1976)



Żyć własnym życiem (reż. Jean-Luc Godard, 1962)

czwartek, 16 sierpnia 2012

Małe kino #17: Człowiek o pięknych oczach (reż. Jonathan Hodgson, 1999)

Charles Bukowski, pisarz i poeta, którego twórczość zwykło się wrzucać do szufladki z napisem "brzydkie, brudne i paskudne", obchodziłby dziś 92 urodziny. Powyżej znakomita adaptacja jego wiersza, melancholijnej pochwały nonkonformizmu (?) dowodzącej, iż nie w rzucaniu "kurwami" tkwiła siła jego twórczości. Nie, żebym ją dobrze znał, wprost przeciwnie - braki mam ogromne, ale nie mam wątpliwości, iż zmarły w 1994 roku artysta byłby z animacji Hodgsona dumny. A tutaj strona filmowca, gdzie można obejrzeć także pozostałe jego twory (wśród których jeszcze jeden posiłkujący się Bukowskim, acz już w stopniu znacznie mniejszym).

wtorek, 14 sierpnia 2012

Piąty odcinek ostatniego sezonu Breaking Bad...


... niemalże doprowadził mnie do zawału. W pewnym sensie, rzecz jasna. Finałowa odsłona jednego z najinteligentniejszych seriali w historii zapowiada się na tą najmocniejszą, jeśli wziąć pod uwagę to, jak dramatyczne były ostatnie dwa odcinki oraz to, że to przecież niecała jedna trzecia całego sezonu*. Bo jeśli tak dalej pójdzie... Odcinki drugi i trzeci przynosiły pewne rozluźnienie względem pierwszego, teraz zaś widzowie otrzymują prawdziwie mocne uderzenia. "Czwórka", skupiająca się na fatalnych już relacjach głównego bohatera z żoną, była chyba najcięższym (psychologicznie) epizodem ze wszystkich dotychczasowych, zaś obejrzana przeze mnie wczoraj "piątka", skupiająca się na powrocie Walta i spółki do narko-biznesu, to mistrzowski dramaturgicznie zwrot w stronę tego, co w Breaking Bad najbardziej gatunkowe.

Znowu otrzymujemy miniaturowy heist movie, jednakże w stopniu znacznie większym niż poprzednio. Napięcie budowane z matematyczną precyzją - chyba w takim samym stopniu opierające się na suspensie, co na zaskoczeniach - spowodowało, że w pewnym momencie wyskoczyłem z butów. Najciekawsza jest w tym jednak swoboda, z jaką twórcy do reguł gatunku podchodzą. Bo niby to heist movie, ale "malowane" w iście westernowy sposób - pustynna sceneria, kapelusz na głowie Walta (nic nowego, ale tutaj..), wreszcie napad na pociąg. Scenariuszowo trzeci akt odcinka przypominał Dziką bandę Peckinpaha, choć w jednej ze wcześniejszych scen pewna postać wspominała o równie słynnej Gorączce Manna. Przy tym (ewentualne) zapożyczenia służą wyłącznie samej historii, nie kinofilskiemu uatrakcyjnianiu jej. Miazga, drodzy państwo, miazga. No i ta klamra fabularna - niepozorny początek i zabójcza puenta.

* O dawno już zapowiadanej śmierci Mr. White'a nie wspominając.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Mroczny Rycerz powstał i poszedł

Chaotyczne zapiski, z góry uprzedzam.


Półtorej tygodnia później niż planowałem, ale wreszcie udało mi się obejrzeć ostatnią część nolanowskiej trylogii. Jak pewnie większość fanów Nietoperza, wcześniej powtórzyłem sobie poprzednie części. Najbardziej w całości podobają mi się wzajemne nawiązania i uzupełnienia. Bynajmniej nie o powtórzenia czysto fabularne mi chodzi (vide motyw Ligi Cieni), lecz o kryjącą się pod kolejnymi wydarzeniami treść oraz rozwój głównego bohatera (a więc tematy takie jak strach, przemoc i szaleństwo). Najmniej zaś podoba mi się to, iż mimo pewnej konsekwencji cechującej trylogię, każda jej część jest w jakimś stopniu nierówna i w każdej kuleje dramaturgia. W wypadku Początku winę upatrywałbym w niezdrowym nawale dialogów oraz zdecydowanie zbyt ostrożnym ujęciu Stracha na Wróble, którego owocem był średnio wykorzystany potencjał tkwiący w tej (kapitalnej) postaci. W wypadku Mrocznego Rycerza było już, moim skromnym, pod tymi względami znacznie lepiej (choć rozdźwięk między "szarą rzeczywistością" a komiksowymi korzeniami większy), tam jednak pojawił się wcale duży problem z rozwiązywaniem akcji (wprawdzie dopiero po jakimś czasie, ale jednak), problem wynikający zapewne z kompromisu, na jaki scenarzyści poszli z producentami, wreszcie problem, który w trzeciej części pojawia się niestety trochę częściej.

piątek, 3 sierpnia 2012

We Włoszech wszyscy są mężczyznami


Dzieło de Santisa i Colaone ma na celu nagłośnienie kwestii regularnego internowania homoseksualistów w czasach dyktatury Mussoliniego. Temat, przez lata przemilczany, ujrzał światło dzienne niecałe trzy dekady temu. Sam w sobie jest bardzo interesujący, jednakże zbyt ostrożne ujęcie go może niechcący spowodować jego zepchnięcie gdzieś na margines ciągle odkopywanej historii. 

Głównym bohaterem jest Antonio vel Ninella, osobnik „zniewieściały”, a więc zagrażający „moralności publicznej integralności rodziny”, za co zesłany został w przededniu II wojny światowej na wyspę San Domino. Ok. 40 lat później odwiedza go dwóch młodych filmowców widzących w tej części jego życia bardzo interesujący materiał na dokument. Początkowo niechętny im starzec stopniowo, coraz bardziej otwiera się, ale czytelnik już od samego początku zostaje zapoznany z historią jego wygnania – wszak same odwiedziny filmowców stanowią dlań bodziec do ciągu mniej czy bardziej sentymentalnych wspomnień o czasach młodości.

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy Magazynu Miłośników Komiksu KZet

środa, 1 sierpnia 2012

Małe kino #16: Filar (reż. Chris Marker, 1962)



2 dni temu zmarł Chris Marker, awangardowy filmowiec, którego specyficzny styl zwykło nazywać się eseistycznym. Mocno lewicujący entuzjasta Fidela Castro i wojujący antykapitalista, blisko związany był z francuską nową falą, przyjaźnił się m.in. z Agnes Vardą, Alainem Resnaisem (któremu asystował podczas realizacji wybitnego dokumentu Noc i mgła w 1955 roku) czy - z nieco innej beczki - Walerianem Borowczykiem (z którym w 1959 roku wspólnie wyreżyserował głośną animację Astronauci). Szczególnie interesowała go sztuka dokumentalizmu, jednak jego najbardziej znanym filmem do dziś pozostaje Filar, eksperymentalny dramat science fiction na temat zagłady świata i podróży w czasie.

Filar to obraz niezwykły, surowy i liryczny zarazem, u swoich podstaw mający niezbyt filmowy bezruch - to jedna wielka galeria fotograficzna, podporządkowana narracji pozakadrowej. Film swoje drugie życie zyskał po latach za sprawą słynnych 12 małp Terry'ego Gilliama. W napisach początkowych pojawia się tam bowiem informacja, iż dzieło Markera stanowiło dlań główną inspirację. Osobiście uważam, iż "inspiracja" to zdecydowanie za mało powiedziane - 12 małp przypomina raczej remake francuskiego klasyka.

PS. Nie tylko Giliam posiłkował się obrazem Markera. Wśród czerpiących zeń artystów znalazł się też choćby wspomniany wyżej Resnais, który w 1968 roku zrealizował znakomite Kocham Cię, kocham Cię, eksperymentalny (melo)dramat science fiction na temat zagłady świata i podróży w czasie.

wtorek, 31 lipca 2012

Polska pulpa atakuje (po raz trzeci)


Ciężko przy okazji recenzowania trzeciego tomu Kamienia przeznaczenia choćby nie sparafrazować słów Michała Misztala, który pisząc o kolejnych komiksach Tomasza Kleszcza stale podkreśla, że dają one odbiorcy niekoniecznie często spotykaną możliwość zaobserwowania konsekwentnego rozwoju artysty. Bo Kleszcz to autor ciągle nad sobą pracujący, za każdym razem starający się ominąć towarzyszące mu wcześniej mankamenty tudzież zastąpić je tym, co czytelnicy uznają za walory. Krok po kroku.

Do lektury całego tekstu zapraszam na łamy Kolorowych Zeszytów. Moją recenzję pierwszego tomu serii przeczytać można tutaj.

środa, 25 lipca 2012

Każdy może mieć swojego Nietoperka

Premiera "Mroczny Rycerz powstaje" już jutro, na minutę przed pojutrzem. Poniżej artykuł opublikowany pierwotnie na łamach Kolorowych Zeszytów.

City of Scars

Jak wiadomo, wraz z niezwykle szybkim rozwojem Internetu oraz technologii cyfrowej na początku XXI wieku, kolejne amatorskie filmy zaczęły być realizowane i dystrybuowane na skalę wcześniej niespotykaną. Rozwinęło się kino niezależne, a tym samym także to fanowskie - produkowane przez pasjonatów chcących w jakiś sposób złożyć hołd swoim ukochanym bohaterom. Mimo, iż komiks nie cieszy się ostatnimi czasy jakąś szczególną popularnością, to właśnie komiksowi herosi - obok tych znanych z gier komputerowych - ciągle dominują w światku fanfilmów. Z kolei tym z nich, który pochwalić się może największą ilością dotyczących go obrazów jest Mroczny Rycerz.