poniedziałek, 8 października 2012

"Powiedz mi, czy jest jakiś szczególny sposób, w jaki chciałbyś umrzeć?"

Począwszy od trzeciego akapitu tekst zawiera spoilery.


Jeśli nie liczyć Masakry w Wielkim Kanionie, w której Sergio Corbucci wyreżyserował tylko kilka scen, to właśnie mający premierę w 1965 roku Minnesota Clay był jego pierwszym westernem. Był to też pierwszy w historii włoskiego kina western, pod którym autor dumnie podpisał się własnym nazwiskiem, a nie, tak jak to wówczas wszyscy robili, amerykańsko brzmiącym pseudonimem mającym przyciągać głodną hollywoodzkich obrazów publiczność. Ale bynajmniej nie tylko dlatego warto nań zwrócić uwagę (czego owa publiczność nie zrobiła, a co zaowocowało komercyjną klapą filmu).

Minnesota Clay to najlepszy dowód na to, iż Corbucci nie był żadnym imitatorem Leone, o co czasem bywa dziś oskarżany (choć to oczywiście nie wyklucza jakiegokolwiek posiłkowania się twórczością mistrza). Film ten powstawał bowiem w tym samym czasie, co Za garść dolarów i choć w przeciwieństwie do niego pełen jest klisz wyniesionych z klasycznych opowieści o Dzikim Zachodzie, to w pewnych miejscach równie wyraźne są inspiracje Strażą przyboczną Akiry Kurosawy (tudzież Krwawym żniwem Dashiella Hammetta...), a kluczowe dla fabuły okazują się rozwiązania co najmniej niestandardowe. Zwiastujące mające wkrótce nastąpić pełne wykrystalizowanie się specyficznego stylu Corbucciego oraz (nie zawsze dostrzegane) przedefiniowanie raczkującego jeszcze spaghetti westernu - z terminu oznaczającego włoską imitację gatunku na termin oznaczający jego swoistą reinterpretację.

Szybkiemu jak błyskawica, jednoznacznie pozytywnemu bohaterowi towarzyszy groźna choroba oczu, która już prawie na samym początku drugiej połowy filmu uczyni go niemalże niewidomym. Znacznie przyspieszający to mocny punkt zwrotny to cokolwiek odważne potraktowanie tradycyjnych reguł scenariopisarstwa. Albowiem Minnesota Clay zamiast różnymi sposobami zbliżać się do osiągnięcia wyznaczonego sobie celu - tutaj: oczyszczenia swojego imienia oraz uwolnienia mieszkańców rodzinnego miasteczka od terroru bezlitosnych bandziorów - to, w zasadzie, radzi  sobie coraz gorzej. I choć ostatecznie uda mu się pokonać przeciwników, ceną zwycięstwa będzie jego własne życie*.

Opowieść o heroicznej śmierci podstarzałego rewolwerowca składa się więc z elementów, które w różnych proporcjach Corbucci wykorzystał później w definiujących jego westernową twórczość obrazach - w Django, Navajo Joe i Człowieku zwanym Ciszą. Jednakże poprzez zbyt duże przywiązanie do wzorców amerykańskich (przejawiające się także w samej formie filmu) Minnesota Clay jawi się przy tychże tytułach jako pozycja grzeczna i konwencjonalna. Tyle że same porównywanie jej do nich nie czyni ją od razu nieudaną czy przeciętną. Wprawdzie potencjał filmu nie został wykorzystany w pełni - bardziej szczegółowe ukazanie postępującego kalectwa bohatera oraz przedstawienie ścigających go za ucieczkę z więzienia żołnierzy bez wątpienia znacznie wzmocniłoby dramatyzm historii - ale to ciągle całkiem przyzwoity kawał roboty. Warty zobaczenia choćby dla rozgrywającego się w ciemnościach, ok. 15-minutowego finału. Sekwencji, której podstawą jest uczynienie ciszy i dźwięków narzędziami dramaturgicznymi, a w której "Inny Sergio" po raz pierwszy w swojej karierze pokazał, że stać go na znacznie więcej, niż to się może początkowo wydawać.

* Istnieje jednak wersja filmu kończąca się dwoma dodatkowymi scenami, stanowiącymi alternatywne, do bólu szczęśliwe zakończenie.

3 komentarze:

  1. Nie widziałem. A propos ; alternatywny happy end Corbucci dokręcił też dla ,,Il Grande Silenzio''.
    The Great Silence Alternate Ending - jest na YT.

    OdpowiedzUsuń
  2. Znam. Jest fatalny. W porównaniu do niego ten z "Minnesota Clay" wygląda naprawdę dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przede wszystkim jest w chuj idiotyczny. Już im się nawet nie chciało wymyślic czegoś, co by miało jakieś, chocby szczątkowe znamiona prawdopodobieństwa.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się