sobota, 13 października 2012

Śmierć jeździ konno

Natknąłem się ostatnio na jedną z pierwszych recenzji, jakie w życiu napisałem. Równe 6 lat temu. Nie wiem czy opublikowanie jej tu jest dobrym pomysłem, bo miejscami jest naprawdę słaba, ale kto wie, może nie tylko na mojej twarzy wywoła całkiem sympatyczny uśmiech.


Żelazny klasyk włoskiego Dzikiego Zachodu. I w pełni na to zasługuje. Sztandarowa pozycja w aktorskim dorobku Lee Van Cleefa, który w USA grywał drugoplanowe role w klasycznych westernach, a który dzięki Sergiu Leone i jego "dolarowej trylogii" zyskał status gwiazdy kina europejskiego.

Bill (John Phillip Law) był świadkiem masakry na swojej rodzinie, a ową masakrę przeżył tylko dzięki jej uczestnikowi, jednemu z członków grupy bandytów. Bill był wtedy dzieckiem. Mija 15 lat, a Bill wciąż żądny zemsty jest już dobrym rewolwerowcem pragnącym spotkać się ponownie z bandziorami. Jego problemem jest to, iż nie wie, jak oni wyglądają, nie zna ich danych, a jedynie pamięta pewne szczegóły typu tatuaż jednego z nich czy naszyjnik z trupią czaszką u innego. Ale Bill spotyka wkrótce Ryana (Lee Van Cleef) - człowieka, który siedział przez 15 lat w więzieniu, a tuż po opuszczeniu owego więzienia, jego celem jest znalezienie pewnej bandy, do której kiedyś należał, a która kiedyś go sprzedała w ręce prawa... Szybko okazuje się, że Ryan może ułatwić Billowi odnalezienie morderców (i gwałcicieli) jego rodziny, gdyż obaj szukają tych samych ludzi. O ile Ryan wie, kogo szuka, tak Bill nie ma pojęcia, a więc chce się przyłączyć do Ryana. Bill chce oczywiście powybijać bandziorów, ale Ryan chce wyciągnąć od nich jeszcze kupę kasy, więc stanowczo odmawia towarzystwa. Ryan odmawia i pozostawia Billa na środku pustyni, ale ich drogi jeszcze nie raz się przetną. Przy okazji Bill szybko będzie się uczył pewnych sztuczek stosowanych od Ryana nie raz go zaskakując, a i okazując się w pewnym momencie dla niego bardzo pomocnym.

Jeśli miałbym jednym słowem określić ten film, to użyłbym słowa "zemsta". Bo jest to właśnie film zemsty, chociaż nie tylko się tam liczy (więcej zdradzać nie będę). Film jest świetny, zaczyna się rewelacyjnie i jest taki do połowy. W połowie poziom niestety trochę opada, ale na szczęście tylko trochę i potem stopniowo jest już coraz lepiej aż do świetnego finału. Naprawdę warto to zobaczyć, dużo tu przeróżnych motywów, a i masa świetnych dialogów. Ale przede wszystkim - muzyka! Za nią jest odpowiedzialny Ennio Morricone i muszę przyznać, że zrobił na mnie ogromne wrażenie. Muzyki tej jest dużo i tworzy ona świetny klimat. Jest ona też trochę inna niż w większości filmów z jego muzycznym udziałem, jest bardziej ponura, czasem mroczna i nawet psychodeliczna, ale ani przez chwilę nie zapomina się, że jest to spaghetti western. Po prostu rewelacja, nie przeżyję, jeśli nie zdobędę do tego soundtracku! Świetny film.

7 komentarzy:

  1. Niby to twoja pierwsza recenzja, ale i tak zazdrość bierze, gdy widzi się taką lekkość pisania. Ja tak nie potrafię, u mnie wszystko śmierdzi drewnem (modrzew albo sosna).

    Tak sobie pomyślałem, że może zrobisz taki eksperyment. Napiszesz nową recenzje kontra stara. Bierzesz któryś film, oglądasz i piszesz nową, ale bez czytania starej, a na koniec obie umieszczasz tu. Tak zabawa.

    Tego filmu nie widziałem, ale z opisu winka, że nowy Tarantino to będzie mocno umoczony w tym filmie. A Morricone, świetny!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jedna z pierwszych. Powiedziałbym, że taka pocieszna. Zaraz wrzucę jeszcze jedną.

    Będę pisał niedługo nowy tekst o "Śmierci...". Jesli natknę się jeszcze na takie starocie, to może faktycznie coś w ten sposób pokombinuję.

    Ponad połowa słynnej animowanej sekwencji w "Kill Bill Vol. 1" jest wzięta właśnie ze "Śmierci..." :) W sensie scenariusza oczywiście. Check this out: http://www.spaghetti-western.net/index.php/Quentin_Tarantino%27s_Top_20_favorite_Spaghetti_Westerns

    PS. Sosny są git, nie rozumiem o co Ci chodzi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Te jego listy, on ma przedziwny gust.

    Jego "Django", tak tylko po zwiastunach, to będzie też miał trochę wspólnego z "Prawdziwym męstwem" Coenów. On lubi nawiązać w każdym filmem do przynajmniej jednej czy dwóch nowszych produkcji. W "Bękartach..." np. kłaniał się "Czarnej księdze". I pomyśleć, że to Verhoeven pierwszy stworzył pastiszowy film wojenny z nazistami i Żydami (odwraca schematy prezentowania ich w kinie). Podkradł też kilka innych pomysłów. Verhoeven to cholernie przewrotny reżyser.

    OdpowiedzUsuń
  4. A no właśnie. Zupełnie nie rozumiem, jak można stawiać "Za garść dolarów" - a tym bardziej "Navajo Joe" - nad "Człowiekiem zwanym Ciszą". Ale cóż, nihilistyczny wydźwięk nie jest zbyt "amerykański" :>

    Verhoevena podziwia nawet Takashi Miike. A dokładniej jego "Żołnierzy kosmosu". "To niesamowite, że ten film w ogóle powstał, że ktokolwiek dał Verhoevenowi na to pieniądze" - jakoś tak mówił :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wzorowe spaghetti con carne ( tj. wysoki body count ) :D Masa świetnych scen ( początek ! ), soundtrack rzeczywiście genialny i ostro momentami zjarany, chyba jedyna westernowa rola J. P. Lawa ( ,, Barbarella'' ), LVC w szczytowej formie, jeszcze etatowy bad guy Luigi Pistilli , pamiętny z ról u Leone i Corbucciego. No i treśc też nie błacha, to film nie tylko o zemście, także o odkupieniu winy.
    Za ,, Starship Troopers'' to by się sam Joseph Goebbels dał pokroic, to jest faszystowska propagandówka czystej wody, podana ze śmiertelnym patosem i dlatego jest to film z mega jajem. Uwielbiam. Paul Verhoeven to geniusz kina w czystej postaci, wyprzedzający trendy nie po raz pierwszy, np. taki ,, Nagi Instynkt'' jest potwornie zadłużony u verhoevenowskiego ,, Czwartego Męża'' ( Vierde Mann ) który powstał kilkanaście lat wcześniej, jak się nie mylę.

    OdpowiedzUsuń
  6. Pierwsza sekwencja jest jak żywcem wyjęta z jakiegoś filmu grozy. Następująca chwilę później zmiana tonacji wywołała u mnie spore zdziwienie. Także ze względu na swoją - teoretycznie niemogącą mieć miejsca - naturalność.

    W "Żołnierzach" jest takie fajne satyryczne zacięcie, tyle że w połączeniu z humorem Verhoevena czyni przesłanie filmu cokolwiek "mglistym". Podobnie było w "RoboCopie".
    Bardzo lubię jego "Ciało i krew". Średniowiecze brutalnie obdarte z romantyzmu.

    OdpowiedzUsuń
  7. ,, Ciało i Krew'' to mój nr 1 Verhoevena, mogę to oglądac codziennie ;) Szkoda, że sequel nie powstał, w końcu trójka bohaterów szczęśliwie przeżyła. Bardzo bym chciał, żeby on kiedyś nakręcił film o wojnie burskiej.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się