poniedziałek, 4 lutego 2013

Gatunek po włosku #3: Poliziottesco / poliziotteschi



Urwany cykl "Western all'italiana" postanowiłem przemianować na więcej obejmujący "Gatunek po włosku". Nie, żebym przestał oglądać spaghetti westerny i żeby teksty o nich miały się tu już nie pojawiać, ale więcej różnorodności na pewno nie zaszkodzi.

Tak jak to było w wypadku włoskiego Dzikiego Zachodu, krótkie teksty na temat poliziottesco (czyli, jakby kto pytał, makaroniarskiego kina sensacyjnego/kryminalnego/gangsterskiego/policyjnego...) najpierw publikuję na swoim fejsbukowym fanpejdżu, następnie, mniej czy bardziej przeredagowane, wrzucam razem tutaj. Wypadałoby może zaznaczyć, że poliziottesco nie znam zbyt dobrze i choć pierwszy tego typu film - Wściekłe psy Mario Bavy - obejrzałem już trochę temu, to jednak dopiero teraz poznaję ten zacny nurt lepiej. Znaczy się ewentualnych znawców tematu proszę o wyrozumiałość. Ale za wytknięcie ewentualnych błędów będę jak najbardziej wdzięczny.

Gwoli ścisłości teksty te to takie luźne notatki, na podstawie których prędzej czy później napiszę (a przynajmniej planuję napisać) coś dłuższego na temat genezy i rozwoju całego gatunku.

PS. Kliknij dany plakat, aby zobaczyć go w większym rozmiarze.
PPS. Recenzja Kill List już prawie, prawie gotowa...



Kaliber 9 (Milano calibro 9) reż. Fernando Di Leo, 1972

Po latach pracy jako scenarzysta, współodpowiedzialny za powstanie jednych z najważniejszych spaghetti westernów (od Za garść dolarów przez Powrót Ringa po Navajo Joe i Czas masakry), Fernando Di Leo sam wreszcie usiadł na reżyserskim stołku. I z czasem stał się mistrzem kolejnego włoskiego gatunku - polizziotesco.

Pierwszym jego filmem tego typu była Naga przemoc (1969) - bardzo interesujący, acz niestety przegadany kryminał o zacięciu socjologicznym -
ale to właśnie Kaliber 9 rozpoczyna jego najważniejszą część twórczości, postrzeganą jako dzieło jego życia trylogią mediolańską. Podobno Di Leo inspirował się głównie twórczością Jean-Pierre'a Melville'a (i samo ostatnie ujęcie Kalibru zdaje się być hołdem złożonym mistrzowskiemu Szpiclowi), a na niego powołują się z kolei John Woo, Quentin Tarantino i Nicolas Winding Refn.

Bohaterem jest wywołujący ambiwalentne odczucia, małomówny złodziej, który przypomina nieco melvillowskiego Costello z Samuraja, jednakże utwór Włocha okazuje się reprezentować kino osobne - pozbawione 'rytualnej umowności', przemycające nie treści filozoficzne, lecz krytykę polityczno-społeczną, chyba w takim samym stopniu posiłkujące się tradycją filmu noir, co wzorcami wyniesionymi z włoskiego Dzikiego Zachodu (niektórzy zwykli określać filmy polizzioteschi mianem uwspółcześnionych spaghetti westernów).

Film ten u swoich podstaw ma nie lada paradoksy - to rzecz i agresywna i spokojna, i przebojowa i surowa, i konwencjonalna i oryginalna. Tu emocjonalny chłód, tam niemała dawka empatii, tu niespieszne tempo opowiadania, tam niezwykła dynamika i nagłe erupcje przemocy... Wszystko starannie wyważone i przemyślane. Jak to na porządne kino przystało.



Włoski łącznik (La Mala Ordina) reż. Fernando Di Leo, 1972

Druga część luźnej trylogii gangsterskiej Di Leo to na poły kafkowska opowieść o robaku, który nie pozwala się zgnieść. O drobnym alfonsie, na którego, nieco upraszczając, pewnego wieczora polowanie rozpoczyna dwóch płatnych zabójców z USA oraz cała rzesza lokalnych przestępców. Z powodów kompletnie mu nieznanych.

Szkoda, że odbiorca już na starcie poznaje przyczyny całego zamieszania, bo gdyby nie to, można by rzecz śmiało określić mianem gangsterskiej wersji Procesu. Z drugiej strony fabuła ciągle jednak podszyta jest pewnym absurdem i pozostaje wyraźną krytyką systemu (nieważne jakiego). Tyle że Di Leo bardzo wierzy w swojego bohatera. Uwypukla to w połowie filmu, kiedy to Luca, bo tak ów alfons ma na imię, wybucha wściekłością zwalającą widza z nóg. Następuje wtedy chyba z 10-minutowa scena pościgu, podczas oglądania której odnosi się wrażenie, jakby reżyser wlewał w nas właśnie kolejne litry kawy.

Włoski łącznik to dramat osaczenia przeobrażający się w kino zemsty, ostatecznie okazujący się jedną wielką laurką dla instynktu przetrwania (samo zakończenie przywodzi trochę na myśl samurajski klasyk Miecz zagłady Kihachi Okamoto). Ze swoim poprzednikiem nie ma tak naprawdę wiele wspólnego, tak samo jak z wieńczącym trylogię Szefem (1973) czy wiadomym dziełem Williama Friedkina, do którego swoim angielskim tytułem nawiązuje.

Podobno to właśnie dzięki temu filmowi powstały później jedne z najważniejszych postaci Pulp Fiction - Jules i Vincent.



Wysoka przestępczość (La polizia incrimina la legge assolve) reż. Enzo G. Castellari, 1973

Pierwsze poliziottesco kolejnego weterana spaghetti westernu, nazywanego czasem europejskim - czy po prostu włoskim - odpowiednikiem Sama Peckinpaha. Jest to także pierwsze poliziottesco, które odniosło naprawdę duży sukces komercyjny, a tym samym właśnie ten film, za sprawą którego nastała moda na makaroniarskie kino sensacyjne.

Z perspektywy dnia dzisiejszego intryga Wysokiej przestępczości nie prezentuje się szczególnie oryginalnie - ot, historia prawego, upartego gliniarza walczącego z przemytnikami dragów. Ale, co najważniejsze, to solidnie opowiedziana historia, z mocnym tłem obyczajowo-społecznym. Poza tym, po pierwsze, gliniarz ten bywa bardzo wybuchowy i czasem nie przeżyje, jeśli komuś porządnie nie przywali, po drugie, gra go Franco Nero. Znaczy się robi się tu w pewnym momencie naprawdę ostro. No i kluczowym dla rozwoju akcji jest już nie tak typowy wątek pewnego podstarzałego, coraz mniej liczącego się gangstera, granego z kolei przez (znakomitego jak zwykle) Fernando Reya, aktora dziś kojarzonego przede wszystkim z jednymi z najlepszych utworów Luisa Bunuela, od Viridiany po Mroczny przedmiot pożądania.

Najciekawsza i najlepsza jest tu strona techniczna - montaż (nagłe przebitki, przeskoki z jednego czasu w drugi) oraz slow motion. Ogólnie rzecz biorąc nie jest to jeszcze ten poziom, jaki Castellari zaprezentował później we wspaniałym westernie Keoma, ale są tu przynajmniej dwa dłuższe fragmenty, które śmiało nazwać można prawdziwymi majstersztykami, imponującymi zarówno technicznie, jak dramaturgicznie.


Niektóre rozwiązania - retrospektywne głosy z offu - są jednak cokolwiek szkodliwe.


 Prawo ulicy (Il cittadino si ribella) reż. Enzo G. Castellari, 1974

Włam, podpalenie, mordy, kradzieże, napad na bank i pościg policyjny. Już Wysoka przestępczość zaczynała się od hitchcockowskiego trzęsienia ziemi, ale w swoim drugim poliziottesco Castellari przeszedł samego siebie. Ta imponująca rzemieślniczo, na każdym kroku efektowna sekwencja otwierająca (której chyba naoglądać się musiał Takashi Miike przed realizacją Dead or Alive) w bardzo przekonujący sposób czyni Włochy lat 70. istnym piekłem na ziemi. Kto by pomyślał, że wystarczy do tego zaledwie 13 minut filmu?

Po niej jednak następuje znaczne zwolnienie tempa. Prawo ulicy nie jest bowiem kinem akcji, lecz dramatem kryminalnym o mocno antysystemowej wymowie. Bohater grany przez Franca Nero, bohater jakże odmienny od tego zaprezentowanego nam w Wysokiej przestępczości, to człowiek, który będąc ofiarą napaści i świadkiem bezradności policji, postanawia wziąć sprawy we własne ręce. W związku z tym nie chwyta jednak giwery i nie łazi nocami po zaułkach wybijając bandziorów. Bo nie jest to zżyna z głośnego Życzenia śmierci, choć - mimo iż oba tytuły powstawały niemalże równocześnie - o to właśnie rzecz bywała oskarżana.

Jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało - i czego rozwinąć nie mogę, aby nie zasypać Cię spoilerami - Castellari stopniowo odchodzi tu od własnych założeń. Wprawdzie do samego końca nie wychodzi poza gatunek, ale nie musi tego robić, aby jego opowieść okazała się nie tylko bardzo atrakcyjna (za sprawą mocno dopieszczonej dramaturgii oraz efektowności okazjonalnych scen akcji), ale też mądra. Przy tym nie przestaje być bardzo prosta, ale hej - w prostocie siła.

Po (wybitnym) Rewolwerze Sergio Sollimy, to jak na razie chyba najlepsze poliziottesco, jakie miałem okazję widzieć.

17 komentarzy:

  1. Ja też nie jestem znawcą tematu, widziałem bardzo niewiele poliziotteschi. "Rabid Dogs" Bavy mi się nie podobał zupełnie, ale za to trylogia Di Leo to moim zdaniem świetne kino sensacyjno-gangsterskie. Przede mną jeszcze filmy Castellariego (zarówno polizio jak i "Keoma"), poluję także na (ponoć wybitny) "Revolver" Sollimy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czemu się Bava nie podobał?
    Co do Di Leo - byłem trochę zawiedziony zwieńczeniem trylogii. Za dużo dialogów, za mało akcji. Ale i tak robi wrażenie.
    "Rewolwer" - nie nastawiałem się na coś tak dobrego, skoro bardziej znane "Miasto przemocy" było "tylko" bardzo udane. Tam jednak brakowało mi wyraźniejszego charakteru pisma, podczas gdy w "Rewolwerze" widać, że to twórca "Twarzą w twarz" za tym stoi. No i pięknie (i daleko) wychodzi tam poza gatunek. Miazga!

    OdpowiedzUsuń
  3. ,,Revolver'' > ,, Citta Violenta''. Story, a przede wszystkim bohaterowie i aktorzy przesądzają sprawą.
    ,,Rabid Dogs'' > ,, Revolver'' - tu się nie da intelektualnie tego oszacowac, film Bavy jest wszystkim tym, czego mi w obecnym kinie potwornie brakuje. Przyjmując zwyczajowe kryteria oceny, może i ,, Revolver'' jest lepszym, bogatszym obrazem, ale ,, Rabid Dogs'' trafia prosto do serca :) i chuj! :D
    ,, Il Boss'' = arcydzieło kina MAFIJNEGO, nie mylic z gangsterskim. Akcja tak nie zapierdala, jak w ,, La Mala Ordina'' ale to po prostu świadomie inna konwencja. No i nie muszę chyba tłumaczyc, że film z Henrym Silvą w głównej roli zawsze będzie miał przewagę nad filmem bez Henry'ego Silvy :D
    O ile mi wiadomo, filmem, który rozpoczął falę poliziotti jest ,, Policja Dziękuje'' z 1972 w reżyserii Stefano Vanziny ( ksywa Steno), reżysera od komedii. Film był mega hitem kasowym, opowiadał o walce komisarza ( Enrico Maria Salerno ) z eliminującym bandziorów na własną rękę samozwańczym szwadronem śmierci.
    Pył rozpowszechniany w Polsce, podobnie jak proto-polizio ,, Bandyci w Mediolanie'' Carlo Lizzaniego.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oliver Reed non stop chlał na planie, a popis aktorski dał, że głowa mała. Ale to może właśnie dlatego, a nie mimo to.

    U Di Leo najbardziej spodobało mi się to, że każdy z tych filmów jest kompletnie inny. Zupełnie różne składniki, tonacje. A to przecież jedno po drugim powstawało. To, co najbardziej te filmy łączy, to wiarygodność. Przyznam, że spodziewałem się choćby śladowych ilości kiczu, a tu nic a nic.

    Widziałeś "the Big Racket"?

    OdpowiedzUsuń
  5. http://www.youtube.com/watch?v=GKfOt8J9Dcg

    OdpowiedzUsuń
  6. Eee, no, chyba nie zauważyłeś, jak w finałowej strzelaninie na złomowisku w ,,La Mala Ordina '' KOTA ZAJEBALI. kicz aż miło!
    Widziałem ,, Big Racket'' z Testim, fajne, ale na Castellarim świat się nie kończy. Lenzi, Girolami....

    OdpowiedzUsuń
  7. Ten kot był głupi i brzydki, należało mu się.

    OdpowiedzUsuń
  8. Zapomniałeś dodac, że niebezpieczny.

    OdpowiedzUsuń
  9. Czemu się Bava nie podobał? Powód jest banalny - nudziłem się na tym filmie i nawet zaskakujące zakończenie nie zrobiło na mnie wrażenia, cieszyłem się tylko, że to już koniec :) Od kina sensacyjnego oczekuję akcji i spektakularnych wyczynów bohaterów, a tych w "Rabid Dogs" zabrakło (może z wyjątkiem końcówki). Dlatego jestem trochę zaskoczony tym, że zarzucasz filmowi "Il Boss", że za mało w nim akcji, za dużo dialogów, bo według mnie taka charakterystyka bardziej pasuje do "Rabid Dogs", natomiast "Il Boss" wciągnął mnie równie mocno co słynna mafijna dylogia "Ojciec chrzestny".
    Podobnie jak Tobie mnie również u Di Leo podoba się to, że każdy z tych trzech filmów jest inny.
    A widziałeś "Kontrabandę" Fulciego?

    OdpowiedzUsuń
  10. A ja sobie ostrzę zęby na ,, Bestię z bronią w Ręku'' ( La Belva Col Mitra )Sergia Grieco z 1977 - fragment tego filmu mignął w ,,Jackie Brown''. Tu się konkretna jazda szykuje, ciekawe, czy Helmut Berger przebije w złajdaczeniu Tomasa Miliana z ,, Almost Human''Umberto L.

    OdpowiedzUsuń
  11. Mariusz, "Psy" Bavy to, nazwijmy to, sensacja klaustrofobiczna. Zamknięta przestrzeń nie pozwala na spektakularne akcje. Taka koncepcja, no.
    "Kontrabandy" jeszcze nie widziałem, ale czeka na dysku od paru dni. Podobnie jak "Almost Human". No ale najpierw jednak zaliczę "Big Racket".

    I byłbym zapomniał - "KEOMA" KONIECZNE! Jak dla mnie czołówka (tj. top 10) spag-westu.

    Simply, podrzuć jeszcze tytuły jakichś zajebistych polizio z Millianem.

    OdpowiedzUsuń
  12. Właśnie miałem wklejać link do trailera "Eurocrime". Nie wiesz może czy ten dokument zaczął już swój żywot? Miał wyjść już w 2009. A tak to dzięki za wskazanie kilku tytułów. Chciałem zabrać się za ten gatunek, ale kompletnie nie miałem pojęcia od czego zacząć - sam Castellari ma jakieś 40 tytułów w filmografii, weź się przez to przekopuj :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Zdaje się, że ma obecnie żywot festiwalowy (lub w najbliższym czasie mieć będzie). Do neta jeszcze nie wyciekł, a przynajmniej mi nie udało się go wygrzebać.

    OdpowiedzUsuń
  14. Chcesz na prawdę dobry euro crime? Odpuśc Włochów i zapodaj ,,Sitting Target'' Douglasa Hickoxa z Oliverem Reedem i Ianem McShane'em z 1972. To jest absolutny high light, klasa Di Leo, jak nie lepiej.
    Z Milianem, to bezdyskusyjnie ,, Almost Human'' ( Milian vs Silva ), ewentualnie ,,Roma a Mano Armata, też Lenziego (Milian vs Merli ) . W obydwóch nasz sympatyczny Guantanamero gra bandziorów, ale w tym pierwszym zalicza rolę życia i podnosi level bycia skurwysynem do gwiazd.
    Grywał jeszcze w jakichś pasta- spin-offach ,, Serpico'' typu ,, Cop in Blue Jeans'' ale nie wiem, co to warte.

    OdpowiedzUsuń
  15. "Keoma" już zaliczony. Jak na schyłkowy okres spag westu to nawet niezły, obfitujący w religijną symbolikę i w paru momentach cudowne zdjęcia. Jednak wydaje mi się, że z tymi scenami w zwolnionym tempie to przesadzili. Rozczarowała mnie także muzyka, bracia de Angelis stworzyli kilka świetnych soundtracków (np. cykl "Wielka Stopa i zbiry" z Budem Spencerem albo "Czarny korsarz" Sollimy), ale ich muzyka z westernów średnio mi się podoba, zaś w "Keomie" została jeszcze przyćmiona przez koszmarny wokal. I chociaż nie przypominam sobie abym widział więcej niż 15 spag westów to jednak "Keomy" nie zaliczę do top 10. W pierwszej dziesiątce są u mnie: cztery filmy Leone, trzy Corbucciego, dwa Sollimy i jeden Fulciego, natomiast western Castellariego dopiero na 11. miejscu ;) Lata 60. rządzą.

    OdpowiedzUsuń
  16. Oczywiście, że nie odpuszczę Włochów, ale samo nazwisko Reeda bardzo zachęca. Ogólnie planuję się przyjrzeć brytyjskim sensacyjniakom, bo z klasyki znam tylko "Get Carter".

    Muzyka w "Keomie" miejscami fatalna, z tym że jak dla mnie nie tyle od strony wokaliz, co okropnie łopatologicznych, banalnych tekstów. Ale i z nią to jest, na moje oko!, kawał zajebistego kina, będącego nieformalnym podsumowaniem nieomal całego gatunku. Tak to zapamiętałem. No i formalnie to cudeńko, dla mnie tam żadnej przesady nie było (jeśli nie liczyć tej typowo spag-westowej, ale tą to chyba wszyscy lubimy). Ale nie mów, że nawet wielki finał nie zrobił na tobie wrażenia? Toż to dramaturgiczny majstersztyk, te dźwięki, krzyk kobiety, polowanie. Miazga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się - nawet nie tyle sam finał, ale i poprzedzające go sceny, kończące się ukrzyżowaniem bohatera zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Film bardzo dobry, zasługujący na 7/10 (odjąłem kilka punktów za ten kicz wynikający z nadużywania slow motion oraz ten nieszczęsny soundtrack).

      Usuń

anonimie, podpisz się