niedziela, 21 października 2012

Pierwszy odcinek drugiego sezonu American Horror Story


"Wszystkie potwory są ludźmi."

O ile w pierwszym sezonie bardzo nerwowy montaż był uzasadniony - wszak granica między jawą a rzeczywistością koszmaru sennego regularnie była zacierana - tak tym razem odniosłem wrażenie, iż mamy do czynienia z klasycznym przerostem formy nad treścią. Po cholerę tyle cięć?

Jeśli chodzi o sam scenariusz, to z kolei motyw rozgrywany współcześnie średnio kleił się z wątkiem głównym. Sprawiał wrażenie zrobionego na siłę. Po to tylko, ażeby serial miał możliwie najwięcej wspólnego ze swoją pierwszą odsłoną (inna sprawa, że końcówka już mi się podobała, a to za sprawą, oczywiście, pana Bloody Face'a).

Tyle, jeśli chodzi o minusy. Bo ogólnie rzecz biorąc jestem bardzo zadowolony. Główny wątek zdaje się stanowić interesującą wariację na temat old schoolowych historii w stylu znakomitej Wyspy tajemnic Martina Scorsese (tudzież Dennisa Lehane'a). Najbardziej podoba mi się tu jednak delikatna zmiana "ugatunkowienia" serialu. Pierwszy sezon był operą mydlaną doprowadzoną do ekstremum za sprawą reguł kina grozy (oraz poetyki oniryzmu), tymczasem tutaj autorzy prezentują horror z bardzo istotnymi elementami science fiction. Bardzo tradycyjnego (pulpowego) science fiction, tyczącego się UFO i eksperymentów genetycznych, posługującego się archetypem szalonego naukowca. Jeszcze tylko tematyka ewentualnej zagłady nuklearnej i American Horror Story całkiem przeniesie nas w czasie do kina lat 50. Nie, żebym jej oczekiwał. Prezentowane tu starcie nauki z religią* w pełni mnie satysfakcjonuje. Zwłaszcza, iż po obu stronach barykady mamy tak samo czarne charaktery.

Pomysł na opowiedzenie całkowicie innej historii, tym razem bez kiczu u swoich podstaw i rozgrywanej przede wszystkim w czasie dawno minionym, okazał się strzałem w dziesiątkę. To zastrzyk ożywczej energii, przy okazji przywracający blask klasycznym pulpom. A przynajmniej jak na razie. Bo przecież pierwsza odsłona serii nie wykorzystywała swojego potencjału w pełni, a już od połowy konsekwentnie zjadała własny ogon. Coś mi się jednak zdaje, że nie po to twórcy wprowadzili tyle zmian, aby popełniać te same błędy (nawet, jeśli powszechnie akceptowane przez publiczność).

Nie mogę się doczekać kolejnych odcinków.

* I niekoniecznie już odważne, ale ciągle odpowiednio zadziorne łączenie religii z wiadomego rodzaju fizycznością. Jak to mawiał Luis Bunuel, seks bez religii jest jak jajko bez soli.

1 komentarz:

  1. Jeszcze nie widziałem (czekam aż się skończy i obejrzę całość, może się uda), ale dobrze wiedzieć, że jest dobrze :)

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się