piątek, 7 grudnia 2012

Cegła / Kto ją zabił?

Niniejszy tekst w najbliższym czasie opublikowany też zostanie na łamach E-Splotu.


Mający swoją premierę w 2005 roku pełnometrażowy debiut Riana Johnsona to wzorcowy pastisz noir, z którego można by się uczyć scenariopisarstwa i reżyserii. Archetypiczne postaci i motywy czarnego kina (i literatury) zostały uwspółcześnione oraz umiejscowione w środowisku licealnym, co za sprawą ogromnej kreatywności oraz ironii autora dało iście piorunujący efekt. Cegła, w Polsce dystrybuowana pod sztampowym tytułem Kto ją zabił?, odświeża ograne schematy, wykorzystując je w sposób diabelnie przewrotny, a tym samym stale wodzi odbiorcę za nos. Stanowi nie tylko inteligentny hołd złożony tradycji, ale też ożywczy zastrzyk dla gatunku.

Przeniesienie wzorców opowieści noir na grunt realiów życia dzisiejszej młodzieży to zadanie karkołomne, z miejsca narażające autora na niezamierzony komizm, lecz Johnson wyszedł zeń obronną ręką. Od automatycznie przejaskrawionej fabuły dystansuje widza regularnymi dowcipami, ale zarazem angażuje go za sprawą odpowiedniej dramaturgii oraz wcale dużej dawki empatii, z jaką portretuje głównego bohatera. Brendan (w tej roli znakomity jak zwykle Joseph Gordon-Levitt) wizualnie przypomina stereotypowego kujona, w rzeczywistości jest jednak bardzo ciekawą wariacją na temat postaci, którą zwykło nazywać się typem bogartowskim. To jego młodsza - a więc unikająca alkoholu i wyzbyta jeszcze cynizmu - wersja. Inteligentny outsider o wielkim sercu, działający ponad prawem, ale w imię sprawiedliwości.

Prowadząc śledztwo w sprawie zniknięcia, a następnie śmierci swojej byłej dziewczyny - będącej z kolei typem upadłego anioła - oprowadza nas po kolejnych zakamarkach anonimowych przedmieść, opustoszałego i niebezpiecznego labiryntu, stanowiącego odpowiednik klasycznego miasta grzechu. I nie trzeba było huku samochodowych silników czy choćby kropli deszczu, ażeby szybko stało się to jasne, tak jak nie trzeba było odznaki, aby oczywistym było, iż dyrektor miejscowego liceum jest odpowiednikiem komisarza policji. A są jeszcze dwa rodzaje femme fatale, jest ekscentryczny boss i osiłkowi gangsterzy, a nawet istny doktor Watson. Do wyboru, do koloru. W pełni naturalnie lub niemalże karykaturalnie, na zmianę.


Sam wygląd bohatera służy Johnsonowi do wprowadzania w błąd tak innych postaci, jak i samych widzów. Wszak nie wygląda on na kogoś, kto mógłby zrobić krzywdę jednemu z największych mięśniaków w okolicy, tymczasem odważnie prowokuje go i zaraz knockoutuje. Z kolei kiedy wiemy już, iż Brendan sprawny jest także fizycznie, reżyser nagle każe dać mu się pobić. Oczywiście nie bez powodu. Liczne mylne tropy, uzyskiwane głównie poprzez manipulacje bohatera, ale czasem też przez rozwiązania czysto realizatorskie (!), nie pozwalają przewidzieć tego, w którą stronę pójść może opowiadana historia.

Intryga komplikuje się tu na miarę Wielkiego snu Raymonda Chandlera (czy może raczej jego głośnej adaptacji w reżyserii Howarda Hawksa), ale Johnson zdaje się sięgać nawet do samych początków gatunku - do Krwawego żniwa Dashiella Hammetta. W parze z permanentnym posiłkowaniem się tradycją idzie nieco nietypowa konstrukcja scenariusza (ekspozycja i zawiązanie akcji zostały zamienione miejscami, dzięki czemu już na starcie widz częstowany jest niemałą dawką suspensu) oraz wspomniane wcześniej ironiczne żarty, nierzadko wywołujące szeroki uśmiech na twarzy. Chyba najbardziej zaskakującym (i najsubtelniejszym) z nich są przekleństwa, których autor unika jak ognia aż do samego, jakże spokojnego i na swój sposób efektownego zarazem, zakończenia. Gdzie także stonowana wcześniej, jazzująca muzyka zostaje nieoczekiwanie zastąpiona chyba najbardziej hałaśliwym utworem w dorobku Velvet Underground.

Noir żyje i ma się dobrze - chciałoby się więc powiedzieć. Nie dlatego, że ktoś się doń stale odwołuje, a dlatego, że ktoś udowadnia, iż jego najstarsze reguły sprawdzają się i dziś.

1 komentarz:

  1. To już drugi (po Arkham) tekst zachęcający mnie do obejrzenia debiutu twórcy "Loopera". To musi być splot tzw. coehlowskich Znaków Wszechświata, wyraźny sygnał, że muszę obejrzeć jedno i drugie, tym bardziej, że zakończenie podobno jpnyr avr cbyrtn an bxyrcnalz gjvśpvr m ebmqjbwravrz wnźav obungren, xgóel cb żzhqalz śyrqmgjvr bqxeljn, żr fnz hxngehcvł hxbpunaą. Teraz więc już na pewno obejrzę, choć normalnie na widok polskiego tytułu przeszłabym na drugą stronę ulicy.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się