niedziela, 8 maja 2011

Wywiad z Markiem Piestrakiem

pod Dhaulagiri (fot. z archiwum reżysera)
Wrzucam wywiad, jaki miałem okazję ponad miesiąc temu przeprowadzić dla magazynu "Grabarz Polski" z przesympatycznym twórcą Testu pilota Pirxa, Wilczycy czy Klątwy Doliny Węży. Gwoli ścisłości, przeprowadzony został drogą internetową, stąd taki trochę sztywny jego charakter. Inne formy wywiadu były dla mnie niedostępne, ale podobno nie jest źle.

Dlaczego zapragnął Pan tworzyć kino? Czym ogólnie jest dla Pana sztuka filmowa?
Odpowiedź może być dla czytelnika trochę rozczarowująca, ale jest prawdziwa. Już jako dziecko byłem kinomaniakiem. W domu, gdzie mieszkałem, w Gdyni, mieszkał także kierownik kina "Fala" na Grabówku. I właśnie on, Pan Czerniejewski, wpuszczał mnie na wszystkie filmy, które chciałem zobaczyć. Nawet te dozwolone od lat 14-tu, na które jako dziesięciolatka żaden bileter w innym kinie by mnie nie wpuścił. Wtedy właśnie zapragnąłem zostać reżyserem filmowym.

Jakie były Pana największe filmowe inspiracje? Jacy twórcy i jakie tytuły wywarły największy wpływ na Pana twórczość?
Tu muszę wrócić do poprzedniego pytania. Właśnie wtedy, w okresie pierwszej fascynacji filmem, zobaczyłem takie filmy jak Niewidzialny detektyw, Ożeniłem się z czarownicą, Gilda, Miasto bezprawia czy Korsarze północy. Te wszystkie filmy, tak różne, wywarły na pewno wpływ na moją wyobraźnię. Ale już kilka lat później, w liceum, przeszedłem przez poważną szkołę Dyskusyjnych Klubów Filmowych. Tam mogłem zobaczyć całą klasykę horroru, głównie niemieckiego z lat 20. Poznałem też filmy o Drakuli, francuską Czerwoną oberżę, Grobowiec Ligei, Kruka, no i wreszcie pierwszy film sci-fi, jaki widziałem, czyli angielską Zemstę z kosmosu. Myślę, że właśnie te filmy - oglądane w wieku, kiedy kształtuje się osobowość przyszłego reżysera - zadecydowały o tym, jakie filmy będę realizował.

Wszystkie pańskie filmy, to adaptacje literatury. Czy książki były tak samo ważną inspiracją, jak kino? Jaki ma Pan stosunek do prozy E. A. Poe czy H. P. Lovecrafta?
Przez całe życie dużo czytałem. Edgara Allana Poe poznałem bardzo wcześnie, ale Lovecraft był niedostępny przez długie lata. Jego pierwsze opowiadania, które drukował tygodnik "Przekrój", ukazały się chyba w latach 70. ubiegłego wieku. Zafascynowały mnie tak bardzo, że poświęciłem wiele trudu, aby sprowadzić 2 zbiory jego opowiadań z USA. Do dzisiaj do nich zaglądam.

Dlaczego tak bardzo lubi Pan filmy gatunkowe? Czy osobiście stawia je Pan wyżej od tzw. poważnego kina?
Wie Pan... to trudne pytanie. Bardzo lubię kino gatunkowe i, jak wiadomo, właśnie takie filmy staram się kręcić. Ale nie stawiam ich wyżej. Ambitne kino zadaje widzowi poważne pytania, stara się objaśniać świat, przedstawiać problemy społeczne czy też interpretować historię. A kino gatunkowe to przecież rozrywka. Niewątpliwie potrzebna i lubiana, oglądana na całym świecie i nagradzana nawet Oscarami. Ale w Europie krytyka i część widowni, głównie ta wykształcona i studencka, bardziej ceni to, jak Pan określił, poważne kino.

W swoim czasie był Pan ewenementem, gdyż sięgał Pan po gatunki, kiedy dominowało Kino Moralnego Niepokoju. Ale czy nie ciągnęło Pana nigdy w stronę takiego kina? Jaki ma Pan do niego stosunek?
Ja w pewnym sensie nawet współtworzyłem Kino Moralnego Niepokoju. Byłem przecież II reżyserem w debiucie Krzysztofa Kieślowskiego Blizna, a współpracowałem także z Antonim Krauze przy jego słynnej Mecie. Jako młody reżyser próbowałem zainteresować decydentów różnymi scenariuszami, ale tak się złożyło, że do produkcji kierowane były moje propozycje właśnie z kina gatunkowego. Kino Moralnego Niepokoju bardzo szanowałem i do dzisiaj uważam, że wniosło wiele nowego. Był to ożywczy prąd na tle ówczesnego filmu polskiego.

Czy wie Pan, jaki był stosunek twórców tego kina do Pana? Stawiali Pana na równi ze sobą czy może wywyższali się ze względu na bardziej rozrywkowy charakter pańskich obrazów?
W większości byli to moi koledzy i przyjaciele ze Szkoły Filmowej. Z niektórymi współpracowałem. Nigdy z ich strony nie odczułem, że zajmuję się jakimś gorszym rodzajem kina niż oni.

Jak się Pan czuje pomiędzy innymi twórcami polskiego kina mniej czy bardziej fantastycznego, takimi jak Piotr Szulkin, Andrzej Żuławski czy Jacek Koprowicz? 
Bardzo cenię sobie ich filmy. Bardzo różniły się od siebie, ale każdy z nich był mistrzem w swoim rodzaju twórczości. Wydaje mi się, że najbliższe mnie jest Medium Koprowicza.

Podobno Kieślowski powiedział kiedyś Koprowiczowi, że w Polsce nie da się zrobić Hollywood. Co Pan o tym uważa?
Nie znam tej wypowiedzi.

Jaki swój film lubi Pan najbardziej i dlaczego?
Test pilota Pirxa i Śledztwo. Przy produkcji Testu... miałem warunki najbardziej przypominające profesjonalne kino science fiction. Z operatorem Januszem Pawłowskim przecieraliśmy zupełnie nowe szlaki. Zresztą film zdobył Grand Prix "Złoty Asteroid" na najbardziej prestiżowym festiwalu kina sci-fi w Trieście. Amerykańska recenzja w branżowym piśmie "Variety" była najlepszą, jaką kiedykolwiek miałem.

A który najmniej i dlaczego?
Łzę Księcia Ciemności. Kręciłem ją w Tallinie, kiedy rozpadało się ZSRR, więc produkcja była wstrzymywana ze względów finansowych. Zdjęcia trickowe miał nam wykonać Dział Zdjęć Specjalnych Lenfilm w Leningradzie, ale nie wykonał ani jednego ujęcia, które mógłbym wykorzystać w montażu. Jak się potem dowiedziałem, bardzo wtedy cenna taśma Eastman została zdefraudowana. Ze względów finansowych musieliśmy też zrezygnować ze znanego polskiego kompozytora, który już zaczął pracę nad muzyką do filmu.

Pańskie pierwsze filmy kinowe odnosiły ogromne sukcesy komercyjne. Czy dużo Pan na nich zarabiał? Jak się Panu wydaje, dlaczego pańskie ostatnie filmy nie odnosiły już sukcesów?
Zarabiałem tyle, ile wynosiło wynagrodzenie reżysera o określonej kategorii zawodowej. Producentem wykonawczym był Zespół Filmowy, ale zyski z rozpowszechniania i eksportu trafiały do odpowiedzialnych za to instytucji państwowych, a w efekcie końcowym - do budżetu państwa. Były też tantiemy dla reżysera zależne od ilości widzów w kinach. Pierwsze porządne pieniądze zarobiłem na Wilczycy. Ale pamiętajmy, że właśnie zaczynała się inflacja, która niestety pochłonęła znaczną część otrzymanych tantiem.
Ostatnim moim filmem byłe Odlotowe wakacje, skierowana do dzieci historia fantastyczna o małej czarownicy. Film był moim zdaniem bardzo źle rozpowszechniany i prawie wcale niereklamowany. Dlatego nie miał licznej widowni.

Z tego, co wyczytałem, do 1980 roku kręcił Pan dużo filmów dokumentalnych, które często nagradzane były na kolejnych festiwalach. Teraz jednak ciężko znaleźć o nich jakiekolwiek informacje. Jakie tematy Pan w nich poruszał? Co było powodem odejścia od kina dokumentalnego?
Filmy dokumentalne kręciłem głównie dla Studia 2 TVP, kierowanego przez Mariusza Waltera. Były to filmy przedstawiające sytuacje, z którymi styka się człowiek w ekstremalnych warunkach - pracy czy szeroko rozumianego sportu. Jednym z tematów tych filmów była praca rybaków dalekomorskich na atlantyckich łowiskach. Jeden ze zrealizowanych wtedy obrazów, Mistrz świata, otrzymał prestiżową nagrodę FIPRESCI na Festiwalu Filmowym w Oberhausen. Kilka poważnych nagród na międzynarodowych festiwalach zdobyły też moje filmy zrealizowane podczas polsko-amerykańskiej wyprawy w Himalaje, na 7. szczyt świata w Dhaulagiri. Nakręciłem też film Auto Cross o pierwszych w Polsce międzynarodowych zawodach samochodów na torze crossowym. Tak naprawdę nigdy na stałe nie odszedłem od kina dokumentalnego. Wiele lat później zrealizowałem jeszcze Zawodowca, film poświęcony Leonowi Niemczykowi, oraz Elewację o słynnym polskim rzeźbiarzu Joczu, żyjącym i tworzącym w Paryżu.

Co Pana skłoniło do zekranizowania Śledztwa oraz Rozprawy Stanisława Lema? Czy planował Pan przenieść jeszcze inne jego dzieła na ekran?
Śledztwo zafascynowało mnie już przy pierwszej lekturze. Takiej książki nie było wcześniej w polskiej literaturze. To był prawdziwy, współczesny horror. Było dla mnie oczywiste, że muszę adaptować ją na ekran. Pojechałem więc do Krakowa, do Stanisława Lema. Przekonałem go, żeby zgodził się, żebym napisał scenariusz i wyreżyserował film według tej powieści. Po pokazie filmu Lem był bardzo zadowolony. Uważał, że wiernie przekazałem na ekranie jego powieść. Wtedy właśnie zaproponował mi, żebym spróbował napisać scenariusz o pilocie Pirxie.

Podobno bardzo długo czekał Pan na dekoracje i scenografię do Testu pilota Pirxa, bo kolejne propozycje ich twórców odrzucał Pan jako tandetne. Czy był Pan zadowolony z ostatecznych efektów ich pracy?
To prawda. Dekoracje wnętrz statku kosmicznego były budowane w Kijowie. Pierwsze projekty ukraińskiego scenografa wprawiły mnie w stan depresji. Były nie do przyjęcia. Mój operator porównał je do wnętrz cerkiewnych. Wtedy z pomocą przyszli moi estońscy przyjaciele z Tallin Filmu. Kierownik produkcji Karl Levoll w błyskawicznym tempie skontaktował mnie z z bardzo znanym projektantem form przemysłowych, Panem Peekiem. Poleciałem do Tallina i bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język. Wkrótce powstały znakomite projekty dekoracji wnętrz statku kosmicznego, które do dzisiaj nie zestarzały się.

Co Pana skłoniło do nakręcenia Powrotu Wilczycy? Czy uważa Pan, że jest to obraz lepszy od słynnej części pierwszej?
Ponieważ Wilczyca odniosła ogromny sukces w Polsce (2 miliony widzów), a także stała się przebojem ekranowym w Czechosłowacji i z powodzeniem wyświetlana była w wielu krajach, pomyślałem, że warto by nakręcić jakąś kontynuację. Były jednak trudności z napisaniem scenariusza. Po wielu próbach i różnych wersjach, z których nie byłem do końca zadowolony, powstał w końcu scenariusz Powrotu Wilczycy. Mimo znakomitych recenzji, np. w tygodniku "Film", uważam, że Wilczyca jest lepszym filmem. Chociaż wielu krytyków, np. w Bułgarii, Gruzji czy na Ukrainie, uważa Powrót Wilczycy za doskonały przykład tzw. artystycznego horroru. Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Odessie, film był nominowany do Grand Prix.

w czasie zdjęć do Klątwy..., Wietnam (fot. z archiwum reżysera)

W Klątwie Doliny Węży wiele rzeczy nie wyszło, może nawet wszystko. Ale paradoksalnie spełnia swoją rolę, jako nietuzinkowa rozrywka. Moim zdaniem jest to kuriozum, które bawi i intryguje właśnie dlatego, że tyle rzeczy się tam nie udało. Czy mimo tylu przeszkód, jakie spotkały Pana w trakcie realizacji, był Pan zadowolony z ostatecznego efektu pracy? Czy zaskoczył Pana tak duży sukces komercyjny filmu?
Sukces komercyjny Klątwy mnie nie zaskoczył. Spodziewałem się, że film będzie się podobał, zwłaszcza młodzieżowej widowni. Oczywiście zgadzam się z Panem, że wiele rzeczy się nie udało, zwłaszcza w tzw. zdjęciach kombinowanych. Musi Pan zdawać sobie sprawę, że przed prawie ćwierć wiekiem w siermiężnych warunkach realizacji tego filmu, w których mierzyliśmy "siły na zamiary", nie mógł powstać film tak dobry, jak np. Poszukiwacze zaginionej Arki. To, co teraz powiem nie jest usprawiedliwieniem, bo każdy może zapytać "po co robiliście ten film wiedząc, że nie dorównacie produkcjom z Hollywood?". Ale dobrze by było zdać sobie sprawę z tego, że np. na nakręcenie sceny z Ewą Sałacką na mostku wiszącym nad przepaścią mieliśmy 3 godziny, bez żadnej asekuracji. Podobną w zamierzeniu scenę z Poszukiwaczy zaginionej Arki kręcono w sumie 2 tygodnie - w plenerze, w studio i na makietach mostu.

Poznając pańską twórczość film po filmie, odniosłem wrażenie, że coraz mniej interesowało Pana łączenie górnolotnych treści z kinem gatunkowym, a coraz bardziej czysta rozrywka i widowiskowość.
Myślę, że jednak cały czas chciałbym, żeby w moich filmach było coś więcej niż tylko czysta rozrywka. Żeby można było się zastanowić czy wzruszyć, a nie tylko przestraszyć czy zaciekawić. A że nie zawsze się to udaje, no cóż, może nie umiem zdobyć czy też napisać odpowiednich scenariuszy?

Ma Pan opinię czołowego twórcy kina klasy B. Czy zgadza się Pan z tym czy może uważa za niesprawiedliwą szufladkę? Czym wg Pana jest kino klasy B?
Stanowczo uważam, że takie zaszufladkowanie, istniejące zresztą tylko w Polsce, jest niesprawiedliwe. W filmach klasy B grają z reguły nieznani i słabi aktorzy, a u mnie zawsze grali najlepsi aktorzy polscy i zagraniczni. Grały wielkie gwiazdy kina rosyjskiego, jak zdobywca Oscara W. Iwaszow czy Sasza Kajdanowski, bohater słynnego Stalkera. Muzykę komponowali zawsze słynni kompozytorzy, jak np. jeden z największych kompozytorów muzyki współczesnej Arvo Part przy współudziale Eugeniusza Rudnika do Testu pilota Pirxa, czy Sven Grunberg do Klątwy Doliny Węży. Scenografia, wnętrza i kostiumy też były autorstwa najlepszych twórców. Nie znam filmów klasy B, które by miały taką scenografię, jak Wilczyca.

Pana filmografia najczęściej kojarzy się z grozą. Co takiego jest w takim kinie, że tak Pana do niego ciągnie?
Myślę, że człowiek we współczesnym, na ogół bardzo unormowanym i nudnym, świecie lubi być straszony, siedząc wygodnie w fotelu kinowym i wiedząc, że tak naprawdę nic mu nie zagraża. Może poza chorobą czy bezrobociem. Czuć na karku tchnienie czegoś nieznanego i do końca nieokreślonego, to jest przeżycie, które czasem zjeży włosy na głowie i pozwoli na spędzenie dwóch godzin w innym świecie niż ten, w którym przebywamy na co dzień.

Z filmu na film było u Pana coraz więcej akcentów erotycznych - od fragmentu ukazującego namiętny pocałunek dwóch kobiet w Śledztwie, przez taniec striptizerek w Teście pilota Pirxa, po pełne lubieżności Wilczycę, Powrót Wilczycy i wreszcie Łzę Księcia Ciemności. Innymi słowy, pańskie filmy były stopniowo coraz śmielsze. Z czego to wynikało? Czy z czasem bardziej interesował Pana temat seksualności?
To nie było żadne celowe zamierzenie. Seksualność jest jednym z aspektów życia człowieka i towarzyszy mu przez cały okres przebywania na tym świecie. Jeśli jakaś scena, w której występują akcenty erotyczne wynika z akcji filmu i nie jest sztucznym dodatkiem, to nie unikam jej. Natomiast jestem jak najdalszy od epatowania nadmiernym erotyzmem i eksponowaniem nagości tam, gdzie nie jest potrzebna.

Łza Księcia Ciemności sprawia wrażenie pastiszu filmu gatunkowego. Czy celowo Pan pewne elementy tak przerysował? Animowana czołówka wydaje mi się do całości bardzo pasować, bo podkreśla umowność filmu. Czy faktycznie miała to być taka zabawa kinem z przymrużeniem oka?
Początkowo miał być filmem najzupełniej serio, ale olbrzymie trudności przy jego kręceniu - wynikająca z rozpadu systemu komunistycznego w Estonii i Rosji, a także przemian gospodarczych w Polsce - spowodowały, że udało mi się zrealizować może 50% tego, co zamierzałem. Jak już wspomniałem, sporą część filmu miały stanowić tzw. zdjęcia specjalne, które nie zostały zrobione, ewentualnie zostały wykonane tak źle, że nie mogłem ich wykorzystać. Tak jak Pan trafnie zauważył, animowana czołówka została zrobiona po to, aby całość wziąć w nawias. Podkreślić, że jest to zabawa z kinem grozy.

Dlaczego między Łzą Księcia Ciemności a Odlotowymi wakacjami nic Pan nie nakręcił? Czym się Pan wówczas zajmował?
W tym czasie napisałem kilka scenariuszy, m.in. Wampir na motywach powieści W. Reymonta. Pracowałem także jako II reżyser przy Akwarium Antoniego Krauze, Komedii małżeńskiej Romana Załuskiego czy Wyspie na ulicy Ptasiej Sorena Kragh-Jacobsena.

Odlotowe wakacje to niespodziewany zwrot w stronę kina dla dzieci. Skąd taka zmiana?
Tęskniłem już za powrotem na plan, jako reżyser, a ten scenariusz, chociaż dla dzieci, pozostawał w kręgu moich zainteresowań. Przecież bohaterki tego filmu, to latające na miotłach czarownice. Dzieją się różne fantastyczne wydarzenia i jest to w końcu taki trochę film grozy, a trochę fantasy dla dzieci z ekologicznym przesłaniem.

Jak Pan wspomina naukę w łódzkiej szkole filmowej, a jak Pan wspomina powrót do niej po latach, jako wykładowca?
Czas spędzony w łódzkiej szkole filmowej, to jeden z najwspanialszych okresów w moim życiu. Mieć takich wykładowców, jak profesorowie J. Toeplitz, J. Bossak, J. Wohl, A. Bohdziewicz, K. Karabasz, J. Mierzejewski czy A. Wajda, to szczęście i wielka przygoda intelektualna dla młodego człowieka. Równocześnie studiowałem ze wspaniałymi kolegami, z których wyrośli potem wielcy kina światowego, jak Krzysztof Kieślowski czy hollywoodzki operator Sławomir Idziak. Nie wykładałem niestety w łódzkiej szkole filmowej, chociaż kilkakrotnie zapraszał mnie do niej nieżyjący już rektor prof. Henryk Kluba.

Jak Pan wspomina okres nauczania we Wrocławskiej Szkole Filmowej? Co było powodem odejścia?
Do Szkoły Wrocławskiej zaprosił mnie jej dyrektor, Pan Janusz Pukaluk. Okres ten wspominam z przyjemnością. Atmosfera była naprawdę twórcza, a warunki zdobywania praktycznej wiedzy filmowej studenci mieli bardzo dobre. Musiałem odejść, ponieważ nie mogłem pogodzić dojazdów na zajęcia do Wrocławia z pracą w Warszawie przy realizacji serialu Samo życie.

Jak duża jest szansa na powstanie planowanych przez Pana Małych zwycięzców? Czy od sukcesu tego filmu zależy to, czy Pan nakręci Pomarlicę? Co takiego jest w tej powieści, że chce ją Pan zekranizować? Ile ma wspólnego z Wilczycą?
Mam nadzieje, że szansę są i to duże. Wkrótce okaże się czy uda się producentowi dopiąć budżet filmu. Zawsze sukces ułatwia pracę nad następnym filmem. Krótka powieść Gierałtowskiego Pomarlica jest materiałem na świetny horror. Ma w sobie klimat i atmosferę Wilczycy. Poza tym dotyczy naszej historii: stosunków polsko-rosyjskich, walki wywiadów i agentury.

Czy oprócz tych dwóch tytułów ma Pan jeszcze jakieś plany? Słyszałem plotkę, nie wiem ile w niej prawdy, że ma Pan pomysł na jakiś obraz w stylu Mad Maxa?
Oczywiście planów mam dużo. O Pomarlicy i Wampirze już wspominałem, pracuję też nad scenariuszem serialu sci-fi pt. Ostatnia broń Hitlera.

Co Pan sądzi o współczesnym kinie polskim? Czy są jakieś tytuły, które by Pan śmiało polecił?
Nie jestem krytykiem. Patrzę na film trochę przez pryzmat swoich wyobrażeń i tego, co lubię. Są filmy ostatnio zrealizowane, które bardzo cenię, np. Różyczka Kidawy-Błońskiego czy Joanna Falka.

Czy widział Pan nieliczne polskie horrory ostatnich lat, jak Legenda czy Pora mroku? Jeśli tak, to co Pan o nich sądzi?
Niestety nie widziałem. Nie wiem nawet czy były w kinach.

Jak Pan uważa, dlaczego w Polsce tak rzadko kręci się kino fantastyczne? Czy zgadza się Pan z twierdzeniem, że tworzenie takich filmów u nas skazane jest na porażkę? Czy warto próbować?
Nic nie jest z góry skazane na porażkę, ale sama wiara we własne siły nie wystarczy. Próbować zawsze warto, ale u podstaw zawsze musi leżeć dobry scenariusz. A żeby wyprodukować dobry film tego typu, trzeba także dużych pieniędzy. Bez tych dwóch czynników decydujących o powstaniu filmu żadna próba nie może się udać.

na praktyce u Polańskiego na planie Dziecka Rosemary (fot. z archiwum reżysera)

Jako doświadczona osoba, co by Pan powiedział młodym ludziom, którzy chcą tworzyć kino? Czy warto w to wchodzić?
Nigdy nie było łatwo wejść do zawodu. Za moich czasów przyszły reżyser musiał kilka lat terminować jako asystent reżysera, potem II reżyser i wreszcie mógł ubiegać się o debiut, realizując najpierw krótki film fabularny dla TVP. Pytanie "czy warto w to wchodzić?" jest niewłaściwie postawione. Jeśli ktoś myśli, że zawód filmowca przyniesie mu duże pieniądze i sukcesy, to nie warto. Ale jeśli ktoś naprawdę kocha kino i marzy o pracy przy powstawaniu filmu, to warto pokonać wszelkie trudności.

4 komentarze:

anonimie, podpisz się