środa, 8 lutego 2012

Miłość w cieniu przemocy

Niniejszy tekst opublikowany również został na łamach E-Splotu.


Mające swoją premierę w 2004 roku Wesele było mocnym wejściem Wojciecha Smarzowskiego w świat rodzimego kina. O tak dopracowanym debiucie wielu może tylko pomarzyć. Reżyser aż pięć lat kazał czekać publiczności na swój drugi film, ale warto było. Wszak Domem złym udowodnił, iż wśród współczesnych polskich filmowców nie ma sobie równych. A przecież konkurencję miał wówczas wcale nie słabą. Mijają następne trzy lata i wreszcie kinową premierę ma jego kolejny obraz. Jeśli swoją ocenę tegoż filmu miałbym zawrzeć w jednym tylko zdaniu, to brzmiałoby ono następująco: Róża to film roku, nieważne którego.

Jak wiadomo, jest to pierwsze dzieło Smarzowskiego oparte na cudzym scenariuszu, co tłumaczy podstawowe różnice między tym a poprzednimi jego dokonaniami. Nie ma tu już śladów satyrycznej czy quasi-satyrycznej groteski, jest czystej wody realizm i naturalizm. Ciągle pojawiają się fragmenty humorystyczne, ale towarzyszy im liryka, zaś całość jest, mimo to, wyjątkowo nieprzyjemna. Czasem tak bardzo, jak to tylko możliwe. Autorem scenariusza jest Michał Szczerbic, twórca jakże odmiennych wcześniej fabuł - Prawa ojca i niesławnego Wiedźmina. Zdaje się jednak, że to właśnie doświadczenie z kinem gatunkowym przyczyniło się, przynajmniej częściowo, do tak wysokiego poziomu scenariusza Róży. Bo choć ciężką nazwać ją filmem tego sortu, to właśnie elementy gatunku - przede wszystkim westernu - tworzą jej dramaturgiczny trzon. I pod tym kątem jest to najprawdziwszy majstersztyk.

Trzeba jednak zaznaczyć (czy może raczej przypomnieć), że Smarzowski jest twórcą na tyle osobnym i specyficznym, iż jego "charakter pisma" jest tu z miejsca rozpoznawalny. Niczym Wojciech Jerzy Has pożarł on cudzy tekst i przemielił go przez własną wrażliwość. Inna sprawa, że niezmiernie istotne w filmie tło historyczno-polityczne, to przecież jeden z jego ulubionych elementów filmowych opowieści. W trakcie realizacji niewątpliwie czuł się więc, wedle powiedzenia, jak w domu.

Róża to rzecz pod wieloma względami zaskakująco prosta, ale właśnie w tym tkwi jej siła. To właśnie oszczędność gry aktorskiej Marcina Dorocińskiego i Agaty Kuleszy czyni ich tak wiarygodnymi w swoich rolach. Rodzącego się między nimi uczucia nie ilustrują sceny wzniosłe, lecz stonowane. Oboje to już nie ludzie, a chodzące wraki. Po licznych traumatycznych przeżyciach oczekują zwykłej stabilizacji. Aby w powojennej, przepełnionej chaosem rzeczywistości móc się odnaleźć potrzebują wzajemnego wsparcia. Nie ma tu wielkich namiętności, ich związek buduje głównie proza życia codziennego. Chcą po prostu żyć godnie, co jednak będzie im coraz bardziej utrudniane. Ona jest Mazurką, niedawną "protegowaną" Hitlera, obecnie "ruską dziwką". On jest ex-akowcem, który nie zamierza współpracować z nową władzą.


Róża stoi niejako w opozycji do niemalże całego dzisiejszego polskiego kina historycznego. Nie ma w niej typowego dlań patosu i łopatologii, wreszcie obcy jest jej charakter martyrologiczny (choć niewątpliwie w rękach innego reżysera mogłoby być zupełnie na odwrót). To rzecz bardzo surowa, na wskroś polska, a tym samym świadomie hermetyczna (niedziwne więc, iż to W ciemności Agnieszki Holland - film dobry, ale zdecydowanie słabszy - wystawiony został do walki o Oscara), wreszcie na tle produkcji konkurencyjnych wręcz skromna, mimo dużej ilości tak zwanej akcji. Przy tym nie ma tu miejsca na jakiekolwiek kompromisy.

Niezbyt skomplikowana, ale niezwykle wiarygodna historia opowiedziana została w sposób możliwie najprostszy. A przynajmniej w wypadku zdecydowanej większości scen. Dialogi przeważnie ograniczone zostały niemalże do minimum - nigdy na tyle, aby w jakikolwiek sposób zneutralizować realizm. Wspaniała, minimalistyczna wręcz muzyka autorstwa Mikołaja Trzaski (inspirowana zresztą piękną ścieżką dźwiękową napisaną przez Krzysztofa Komedę do quasi-westernu Prawo i pięść Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego) pojawia się tylko okazjonalnie, zawsze jednak świetnie - bo nigdy nachalnie - ilustrując dane fragmenty. Powstała w ten sposób cisza regularnie i za każdym razem bardzo umiejętnie wykorzystywana jest jako narzędzie dramaturgiczne.

W przeciwieństwie do wspomnianego filmu Agnieszki Holland - gdzie wszyscy hitlerowcy i wszyscy pracujący dla nich Ukraińcy przypominali bardziej upiory z kina grozy, niż ludzi z krwi i kości - ciężko skrytykować Różę za jakiekolwiek uproszczenia i przerysowania, bo Szczerbic zadbał o stałą równowagę między kolejnymi elementami scenariusza. Nie narodowość czy ideologia decyduje o tym, czy dana postać jest, banalnie rzecz ujmując, zła lub dobra. Gwałcą, rabują i mordują Niemcy, Rosjanie i Polacy, bez wyjątku. Jednocześnie wśród każdej z nacji znajdziemy osobnika, który wyciągnie rękę do osoby potrzebującej.

To prawdopodobnie jeden z najmocniejszych filmów w historii polskiego kina. Jednocześnie ciężko jednak oskarżyć reżysera o epatowanie przemocą. Bo to, co sprawia, iż jest to dzieło potrafiące tak nieprzyjemnie wcisnąć widza w fotel, to nie widok tryskającej krwi i ucinanych kończyn - choć materiał byłby dlań wdzięczny - lecz potężna sugestywność zdjęć Piotra Sobocińskiego Jr, a następnie montażu Pawła Laskowskiego. Smarzowski stale czuwa, aby nie widz nie ujrzał za dużo. Doskonale zdaje sobie sprawę, że to wyobraźnia odbiorcy jest tym, co może sprawić, iż przedstawione sytuacje staną się wręcz "namacalne". Przede wszystkim zaś przemoc jest dzięki temu prawdziwa - nie kusząca, lecz odpychająca.

Fragmenty niepokojące i brutalne stale sąsiadują z fragmentami spokojnymi, czasem humorystycznymi, czasem bardzo lirycznymi. Nie powoduje to żadnego dysonansu, wprost przeciwnie - kolejne odmienne sceny za każdym razem konsekwentnie wzmacniają się. To dzięki chwilom, w których dominuje strach i agresja, te bardziej wyciszone mają taką siłę rażenia. I na odwrót. Efektem tego film piękny i straszny zarazem, poruszający i wstrząsający, wreszcie oferujący widzowi najprawdziwsze katharsis, z którego dumni byliby starożytni Grecy. Róża wwierca się odbiorcy w czaszkę i już nigdy nie zamierza jej opuścić. "Sztuka jest aktem przemocy" - zwykł mawiać pewien duński reżyser. Dzieło Smarzowskiego, twórcy wyjątkowo samoświadomego, jest tego doskonałym przykładem. Wielkie kino.

9 komentarzy:

  1. Chcąc nawiązać do Twojego tekstu kochany Marcinie i jednocześnie wpisać się w estetykę tego filmu napiszę.
    Zaprawdę, Smarzowski pożarł ten dobry scenariusz, po czym go wyrzygał razem ze swoimi wnętrznościami i jeszcze przy okazji urwało mu nogę.
    Dla mnie "Wojtek" poszedł o dwa kroki za daleko w tym filmie, obniżając jego wartość merytoryczną, historyczną i w ogóle jakąkolwiek. Dla mnie to taka hybryda Tańcząc w ciemnościach i Hostela czy innego gówna, niesmaczny szantaż emocjonalny. Nawet mi było szkoda tych 15zł za seans, bo w sumie nic bym nie stracił, gdybym tego filmu nie widział. Jeśli Smarzowski będzie się dalej brnął w swoją "zajebistość", niespotykaną estetykę i ekspresję, to w jego następnym filmie zobaczymy uciorane w błocie małe kotki, oczywiście chude jak szkapy, którym ktoś odrywa łapki, wszystko oczywiście na tle palącego się przedszkola pełnego dzieci. Potem będzie 5min sceny o Polsce, że niby to ma ze sobą jakiś związek i ta sama scena tylko, że z pieskami.
    Piszesz, że nie ma dysonansu między tymi scenami...dla mnie on był tak ewidentny, że aż momentami zabawny. Nie lubię jak ktoś tak mnie robi w banbuko...
    Nie poleciłbym tego filmu nikomu, bo i po co? Co traci ktoś, kto nie widział Róży? Traci nieprzyjemny seans, z którego nie dowie się niczego nowego, niczego interesującego. Jedyne co mi się podobało w tym filmie to kilka scen, w których zawiązuje się uczucie, między Różą i Tadeuszem, bo to jest spojrzenie na miłość, jakiego w kinie brakuje.

    Twój przyjaciel
    Szymon

    OdpowiedzUsuń
  2. A zwiastun był wyjątkowo zachęcający swoją drogą. Już myślałem, że będziemy mieć takie nasze polskie "Nędzne Psy" ;[

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tego, co piszesz o tych wymiocinach, wynika że scenariusz zawierał taki oto, na przykład, opis sceny "Bohater wbija siekierę w ciało przeciwnika. Kolejnych szczegółów mordu nie widać, gdyż przysłonięte są tym i tamtym", zaś reżyser postanowił jednak wszystko pokazać. Tymczasem, jeśli przyjrzysz się wspomnianemu fragmentowi, to nie dostrzeżesz tam żadnych flaków, żadnego ujęcia ukazującego jak ostrze siekiery wbija się w łeb, tors czy rękę postaci granej przez Lubosa. Bo właśnie reżyser nie chciał tego pokazać. Jak myślisz, dlaczego?

    "Hostel" mamy więc za sobą. Ale i posądzanie dzieła o trierowski szantaż, mój drogi przyjacielu, okazuje się równie nietrafione. Bo na czym słynna sztuczka kontrowersyjnego Duńczyka polega? Na konstruowaniu pozytywnych postaci, które - kiedy widz już zdąży się do nich odpowiednio przyzwyczaić (co najmniej przyzwyczaić) - następnie sadystycznie torturuje. Coraz bardziej, coraz częściej. A teraz przypomnijmy sobie pierwszą scenę "Róży". Mocna, odpychająca? Owszem. A co z leżącym na stosie trupów bohaterem? A no w zasadzie nic. Smutny widok, ale nic więcej. Bo przecież go nie znamy. "Róża" straszy od samego początku. Bohaterowie już na starcie są cieniami ludzi. Poznajemy ich stopniowo coraz lepiej, ale ich piekło nie zaczyna się w trakcie trwania filmu, ono trwało już dużo wcześniej. O czym od początku doskonale wiemy. To przeciwieństwo tego, o co Smarzowskiego w tym miejscu oskarżasz.

    Co do tej pięciominutowej sceny o Polsce - sugerujesz, że wydarzenia, jakie miały miejsce w 1945 na Mazurach, to jedynie pretekst? A także - skoro mowa już o całym stylu Smarzowskiego - że "Wesele" i "Dom zły" to filmy o chlaniu wódki i okazjonalnej zbrodni bez większego związku z polskimi realiami?

    Obawiam się jednak, iż niejeden widz może co nieco z filmu wynieść. Poczynając od okresu historycznego, o jakim film opowiada (w tym momencie oczekuję wyliczanki tych wszystkich polskich filmów, które już poruszały tę tematykę), po "miłość w cieniu przemocy" przeobrażającą się w "przemoc w cieniu miłości".

    Kwestie typu dysonans czy jego brak pozwolę sobie, jeśli Ty pozwolisz, pominąć.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dom zły i Wesele to świetne filmy, bo tam są zachowane proporcje między tym co oczojebne, a tym co sensowne.
    O Hostelu ani o Treirze nie pisałem w aż tak ścisłym sensie. Chodzi mi o wartość tego filmu, o to, że Wojtek chce zrobić na mnie wrażenie w najprostszy i jednocześnie najbardziej wredny sposób. Film nie ma wartości dramaturgicznej. Najlepszym opisem całego przedsięwzięcia są słowa grupki studentek, które siedziały przede mną w kinie i tak o to komentowały film po wyjściu na krakowski rynek. "NOoo mocny był, ale mocny, ja pierdole, jaki mocny"
    Dla mnie "mocny" to "słabe" określenie, jeśli chodzi o dobry film, a Róża naprawdę wyglądała tak, jakby Smarzowskiemu zależało, żeby ludzie wychodząc z kina mówili, że widzieli "O kurwa zajebiście mocny film", a nie, że widzieli "Dobry, gorzki, acz sensowny, na wskroś polski, traumatyczny, ale oczyszczający" jak to było w przypadku Wesela i Domu złego.
    W tym Róża jest dla mnie podobna do Hostela. Po Hostelu moi koledzy też mówili, jaki to on nie był mocny.
    Teraz mi się nasunęło skojarzenie z Visitorem Q, ale nie bierz tego dosłownie, proszę Cię. Pamiętam tylko, że Visitor to świetny dramat, trwający 70min czy ileś tam i zaczynający się 20minutową sceną seksu ojca z córką. Po co? A no żeby było mocno, kontrowersyjnie i "zajebiście". To samo w Róży, scenariusz jest dobry, temat moim zdaniem trafiony, symbolika też mi odpowiada, tyle że 80% filmu to kiszka, sztuczna, niepotrzebna zajebistość, scena tortur Tadeusza trwa 10min, scena rozmowy na ławce pół minuty. I pies oczywiście musiał mieć urwaną nogę, no bo jakby inaczej. I jeszcze potem musiał zginąć, a oczywiście. I niech Ci będzie żal pieska Szymonie, bo taki ładny piesek, i taki biedny, bez łapki. (Trier) Po co to? Przecież to jest taniocha...

    OdpowiedzUsuń
  5. Przepraszam, za brzydkie wyrazy;[ ale jak już Ci mówiłem, zdenerwowany jestem tym filmem ;[

    OdpowiedzUsuń
  6. To w końcu dobry ten scenariusz czy nie? Piszesz, że tak, ale za to 80% filmu to kiszka, bo mocne, bo kontrowersyjne. Znaczy się scenariusz wg Ciebie nie zawierał mocnych, brutalnych fragmentów? Piszesz, że prostota reżyserii to minus, ale cechująca się taką samą prostotą fabuła jest plusem?

    Sugerujesz, że wspomniana przez Ciebie grupa studentek po seansie "Wesela" lub "Domu złego" mówiła "Dobry, gorzki, acz sensowny, na wskroś polski, traumatyczny, ale oczyszczający"? Co ma jakość danego filmu do przypadkowych widzów?

    Nie rozumiem też zarzutu o "zajebistość" - to pojęcie przeczące wspomnianej prostocie.

    Jednym z nielicznych wyjątków są tu te tortury, acz to ze względu na wykorzystanie montażu dramaturgicznego. Tyle że ani nie trwało to 10 minut, ani nie było nawet sceną, lecz sekwencją zgęszczoną, której zadaniem jest ukazanie upływu długiego czasu poprzez częste sięganie po podobne (na zasadzie motywu przewodniego) rozwiązania fabularne.

    Pies miał urwaną łapę, bo chwilę wcześniej stracił ją na wojnie:) Taniocha to by była, gdyby psina ta szwędała się poszukując posiłku i nagle trafiła na gościa, który jej go oferuje, ale po to tylko, aby pozbawić go za chwilę drugiej łapy.

    Miike to osobna kategoria, a "Visitor Q" nie jest dramatem. Wybacz, nie mogłem się powstrzymać!

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie przeczytałem tej książki, w której pisze co jest tanie a co nie, wybacz. Ani też nie wiem co to sekwencja zgęszczona. Gdybym wiedział, pewnie by mi się to podobało. A z grupą studentek się w tym wypadku utożsamiam. Ale akurat nie pisałem o tym jaka jest zależność między ich wypowiedzią, a jakością filmu, tylko o tym, że trafiły w sedno, bo Wojtek pewnie by pękł z dumy, gdyby słyszał ich komentarz, bo film wygląda tak, jakby właśnie na takich komentarzach mu zależało. Visitor to niezła kreskówka, racja, ale co to ma do rzeczy? Czepiaj się tego, że nie przeczytałem tyle co ty. Jak dla mnie, to filmy są dla ludzi.

    OdpowiedzUsuń
  8. Chętnie poleciłbym Ci taką książkę, ale niestety nie spotkałem się z nią jeszcze. Pisałem to przecież w odniesieniu do trierowskich szantaży.

    Pisząc o sekwencji zgęszczonej nie miałem zamiaru urazić Cię przekazem w stylu "nie znasz się na teorii, frajerze, nie cwaniakuj". Chodziło mi tylko o to, że nie była to po prostu scena, którą Smarzowski sobie rozciągnął na siłę w czasie żeby szokować, lecz ciąg mini-scen rozgrywających się na przełomie wielu miesięcy. Okres, który bohater przeżył tak, a nie inaczej. Tak, jak to właśnie z tego typu buntownikami wówczas postępowano.
    Moim skromnym, gdyby reżyser chciał osiągnąć to, o czym piszesz, to poświęciłby przynajmniej ze 20 minut na takie tortury. A nawet, teoretycznie, miałby do tego święte prawo, skoro przyszło mu zarejestrować tak długi okres czasu. Tyle że wówczas przekroczyłby pewnie tę granicę, o którą się tak spieramy.

    OdpowiedzUsuń
  9. "nie znasz się na teorii, frajerze, nie cwaniakuj" Dokładnie taki ton mają Twoje odpowiedzi, może z wyjątkiem ostatniej, bo się opamiętałeś i sam teraz odwracasz kota;[

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się