Egzemplarz do recenzji podesłał dystrybutor filmu w Polsce, firma 9th Plan. Dziękuję.
Nie znając kontekstu pozafilmowego, po seansach takich obrazów jak Brazil, 12 małp czy Parnassus ciężko wyobrazić sobie, że dla stojącego za nimi twórcy coś mogłoby być niemożliwe. Jawi się on raczej jako potężny magik, artysta bez większego wysiłku przenoszący widza w najdalsze zakamarki swojej niczym nieskrępowanej wyobraźni. Kiedy jednak zejdziemy na ziemię, okaże się, że o ekranizowanie swoich fantazji za każdym razem zmuszony jest walczyć. "Zbyt widowiskowy jak na europejskie standardy, zbyt ekscentryczny jak na Hollywood" - można usłyszeć w Zagubionym w La Manchy, być może jedynym reportażu typu making of, który zamiast ukazywać proces powstawania filmu, rejestruje wszystko to, co złożyło się na jego klęskę. Człowiek, który zabił Don Kichota - niedoszłe opus magnum Terry'ego Gilliama.
Autorzy reportażu, Keith Fulton i Louis Pepe, wzbogacili nagromadzone materiały o rozwiązania kreacyjne, standardowego making ofa czyniąc dokumentem o dramaturgicznej konstrukcji zbliżonej do utworu fabularnego. Najambitniejszemu z ex-członków Latającego Cyrku Monty Pythona i jego ekipie towarzyszą już od etapu preprodukcji. W pierwszej części od obserwacji czytania scenariusza czy zwiedzania kolejnych lokacji ważniejsze są jednak animowane wizualizacje powstałe na bazie rysunków Gilliama, niejako mające oddać charakter przyszłego-niedoszłego filmu. Istotną rolę odgrywa przyjemna, grana na gitarze akustycznej muzyka, która okazuje się leitmotivem dokumentu. Początkowo pełni tylko funkcję ilustracyjną, w trakcie kolejnych przygotowań reżysera i jego ludzi nastrajając pewnym optymizmem. Tonacja, którą nadaje, zmienia się jednak w zależności od kontekstu danych wydarzeń. Kiedy sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy ekipa popada w coraz większy chaos, muzyka zdaje się zagrzewać jeszcze do walki. Ale kiedy jasnym jest, iż projekt prędzej czy później upadnie, radosne dźwięki prowadzą do mocnego kontrastu z obrazem, uwypuklając w ten sposób gorycz zbliżającej się porażki.
Słowa określające Don Kichota jako filmowe odbicie autora Krainy traw padają z ust wybranych członków ekipy już od samego początku produkcji, tyle że pierwotnie brzmią one raczej jako komplement. Wraz z kolejnymi przykrymi niespodziankami, jakie spotykają Gilliama, jego charakterystyczny, szalony, ale jakże sympatyczny śmiech wybrzmiewa coraz rzadziej. Dokument staje się nie tyle rejestracją nieudanej produkcji filmu, co - do pewnego stopnia - portretem złamanego artysty. Najpierw przepełniony entuzjazmem, nawet mimo pierwszych, niemałych już trudności ciągle wierzący w sukces. Następnie wybuchający złością, rzucający "kurwami", a wreszcie zamknięty w sobie. Twórcy dokumentu nie pozwalają sobie na wniknięcie w psychikę jednego z największych wizjonerów współczesnego kina, ale też wcale nie muszą, aby ich dzieło robiło odpowiednie mocne wrażenie. "Myślę, że każdy artysta, twórca, który wierzy w to, co robi, wie, co ma do powiedzenia, a nie może tego zrealizować - bez względu na przyczyny - przeżywa ogromny dramat" - pisała Joanna Wiszniewska-Domańska. - "Dramat niemożliwy do zrozumienia przez innych".
Zagubiony w La Manchy nie przedstawia jedynej próby nakręcenia Człowieka, który zabił Don Kichota, jednego z największych marzeń w życiu Gilliama. Pół roku później reżyser podjął się tego wyzwania raz jeszcze. Jak wiemy dzisiaj, znowuż nie udało mu się. Mija właśnie 10 lat od premiery dokumentu Fultona i Pepe, a on ani myśli się poddawać. Bo przecież co jakiś czas, między realizacjami innych projektów, próbuje dalej, o czym okazjonalnie donoszą kolejne serwisy. Szkoda tylko, że tak samo uparte pozostają też wiatraki.
Jak zwykle bardzo dobrze się czytało. Trzymam kciuki, żeby Gilliamowi wreszcie się udało, bo choć nie wszystkie jego projekty mnie przekonują, to "Człowiek, który zabił Don Kichota" chyba nie może się nie udać, o ile zostanie w końcu zrealizowany.
OdpowiedzUsuń