Z archiwum nieistniejącego już portalu Edycja Limitowana.
Nie
mam wątpliwości, że byłoby inaczej, gdyby tylko nie zakończyła się współpraca
Ferrary z Nicholasem St. Johnem. Wszak tenże scenarzysta napisał ogromną
większość jego najlepszych obrazów, od "Kalibru 45" przez "Króla
Nowego Jorku" po "Pogrzeb". Zresztą stwierdzenie "ogromna
większość" śmiało zamienić można by na "wszystkie (sic!)", skoro
w wyliczance znakomitych utworów nowojorskiego reżysera tylko z kontrowersyjnym
"Złym porucznikiem" St. John nie miał nic wspólnego. Inna sprawa, że
to od napisanego przez niego "Uzależnienia", dramatu wampirycznego,
który jest tyleż inteligentny i nieszablonowy, co pretensjonalny, Ferrara z
artysty w pełni dojrzałego przeobrażać się zaczął w twórcę nierzadko
pozbawionego odpowiedniego wyczucia. Jakby za bardzo zainteresowanego samym
sobą, a za mało swoimi odbiorcami.
A
przecież "4:44. Ostatni dzień na Ziemi", nazywany przez niektórych
klaustrofobiczną wersją głośnej "Melancholii" Von Triera, u swoich
podstaw ma świetne pomysły. Akcja rozgrywa się w ciągu kilkunastu godzin, jakie
pozostały do apokalipsy, będącej efektem błyskawicznego zanikania warstwy
ozonowej. Głównymi bohaterami są kochankowie, podstarzały Cisco (Willem Dafoe)
i młodziutka Skye (Shanyn Leigh, życiowa partnerka reżysera), którzy pogodzeni
już z nieuchronnym końcem zajmują się głównie codziennymi czynnościami i
żegnają poprzez Internet ze swoimi bliskimi. Spokój nie cechuje
wyłącznie ich. W świecie nam przedstawionym nie ma żadnych zamieszek i nagłych
ataków przemocy, bo skoro nawet dokładna godzina zagłady została już obliczona,
to, jak uważa Ferrara, nie mają one żadnego sensu. "Jak spędzić ostatnie
chwile?" - pyta dziennikarz podczas wieńczącego jego ekranowy żywot programu
informacyjnego. - "Dziś bez znaczenia, gdzie mieszkasz i ile masz
pieniędzy. Wszystkich nas czeka to samo i dokładnie w tym samym momencie."
Głosy
dobiegające z odbiorników telewizyjnych towarzyszą bohaterom niemalże na każdym
kroku, częściej nawet od dźwięków ciągle tętniących życiem ulic. Nie tworzą
jednak powodującego mętlik szumu informacyjnego, lecz raczej służą autorowi do
swoistej polemiki ze swoimi postaciami. A także z widzami. Szczególnie widoczne
jest to wówczas, gdy posługuje się wypowiedziami ikonicznych osobistości
pokroju Ala Gore'a czy Dalai Lamy (z którym zresztą Cisco na swój sposób przez
chwilę rozmawia). Co ważniejsze - zwłaszcza, że w kinie ciągle nieczęsto
spotykane - kluczową rolę odgrywa tutaj Internet, z programem Skype na
czele, poprzez który postaci komunikować się będą z bliskimi, których nie zdążą
już odwiedzić. W ten sposób Ferrara nakreśla wielki paradoks: koniec
świata nie może nastąpić inaczej, niż z winy naszego "technologicznego
samobójstwa", ale w chwili zagłady - czy może raczej na chwilę przed nią -
technologia i tak stanowić będzie jedną z naszych najcenniejszych rzeczy.
Ów
paradoks autor uwypukla nam cokolwiek dyskretnie, jednakże w pewnych
fragmentach bardzo już subtelności brakuje. O ile jeszcze dobywające się z
telewizji komunały nie powodują zgrzytania zębami (są przecież jej naturalnym
składnikiem), o tyle z winy pojawiającej się w wybranych dialogach łopatologii
widzowi odebrany zostaje prawo głosu. Postawiony przed nim zostaje wielki znak
"STOP" zakazujący korzystania z własnej wyobraźni. I dialog zamienia
się w monolog. Ta jednowymiarowość pojawia się czasem i pod innymi postaciami.
Wizja kończącego się świata, gdzie nie ma miejsca na jakikolwiek chaos,
ostatecznie jest przecież dziecinnie naiwna, skoro dla fragmentów spokoju
brakuje odpowiedniej równowagi. Na wiarygodności trochę traci i związek dwójki
bohaterów, gdy pewne dramaturgiczne braki reżyser postanawia nadrobić
infantylną wręcz awanturą, z quasi-dokumentalnych obserwacji czyniąc tani i
pretensjonalny melodramat. Na chwilę, bo na chwilę, ale jednak.
Niestety
tak to już z Ferrarą ostatnimi laty bywa, że ze świetnego obserwatora potrafi
nagle zamienić się w zbuntowanego nastolatka, który niekoniecznie wie, kiedy
powinien krzyczeć, a kiedy milczeć. Wprawdzie te wszystkie minusy pojawiają się
tak naprawdę tylko raz na jakiś czas, ale są na tyle wyraziste, iż wybijają
całość ze swojego rytmu, stanowiąc dla widza niespodziewany i niepożądany zimny
prysznic. A tym samym rzucają cień na walory filmy, czego nie jest w stanie
należycie zneutralizować nawet finał opowieści, sam w sobie bardzo ładny i - za
sprawą filozoficznych i religijnych wzorców - mądry. Cóż, nic nie wskazuje na
to, aby ostatnim wielkim dokonaniem nowojorskiego artysty miał być film inny,
niż gangsterski "Pogrzeb". Od którego premiery mija właśnie 17 lat.
Zgadzam się, film wywołuje dośc mieszane uczucia. Niby jest ładny i fajny, ale jednak czegoś w nim brakuje, coś jest nie tak.
OdpowiedzUsuńI do not even know how I ended up here, but I thought this post was
OdpowiedzUsuńgood. I don't know who you are but certainly you're going to a famous blogger if you are not already ;) Cheers!
Here is my web-site :: Vaporizer Pen