czwartek, 19 września 2013

4:44. Ostatni dzień na Ziemi (Abel Ferrara, 2011)

Z archiwum nieistniejącego już portalu Edycja Limitowana.


Abel Ferrara dawno już nie nakręcił dzieła, za sprawą którego ciągle można by go określać mianem mistrza amerykańskiego kina niezależnego. Nie pamiętając o tym, jak to jest uczyć się na własnych błędach, od lat nie jest on w stanie wykorzystać tkwiącego w swoich kolejnych historiach potencjału.

Nie mam wątpliwości, że byłoby inaczej, gdyby tylko nie zakończyła się współpraca Ferrary z Nicholasem St. Johnem. Wszak tenże scenarzysta napisał  ogromną większość jego najlepszych obrazów, od "Kalibru 45" przez "Króla Nowego Jorku" po "Pogrzeb". Zresztą stwierdzenie "ogromna większość" śmiało zamienić można by na "wszystkie (sic!)", skoro w wyliczance znakomitych utworów nowojorskiego reżysera tylko z kontrowersyjnym "Złym porucznikiem" St. John nie miał nic wspólnego. Inna sprawa, że to od napisanego przez niego "Uzależnienia", dramatu wampirycznego, który jest tyleż inteligentny i nieszablonowy, co pretensjonalny, Ferrara z artysty w pełni dojrzałego przeobrażać się zaczął w twórcę nierzadko pozbawionego odpowiedniego wyczucia. Jakby za bardzo zainteresowanego samym sobą, a za mało swoimi odbiorcami.


A przecież "4:44. Ostatni dzień na Ziemi", nazywany przez niektórych klaustrofobiczną wersją głośnej "Melancholii" Von Triera, u swoich podstaw ma świetne pomysły. Akcja rozgrywa się w ciągu kilkunastu godzin, jakie pozostały do apokalipsy, będącej efektem błyskawicznego zanikania warstwy ozonowej. Głównymi bohaterami są kochankowie, podstarzały Cisco (Willem Dafoe) i młodziutka Skye (Shanyn Leigh, życiowa partnerka reżysera), którzy pogodzeni już z nieuchronnym końcem zajmują się głównie codziennymi czynnościami i żegnają poprzez Internet ze swoimi bliskimi. Spokój nie cechuje wyłącznie ich. W świecie nam przedstawionym nie ma żadnych zamieszek i nagłych ataków przemocy, bo skoro nawet dokładna godzina zagłady została już obliczona, to, jak uważa Ferrara, nie mają one żadnego sensu. "Jak spędzić ostatnie chwile?" - pyta dziennikarz podczas wieńczącego jego ekranowy żywot programu informacyjnego. - "Dziś bez znaczenia, gdzie mieszkasz i ile masz pieniędzy. Wszystkich nas czeka to samo i dokładnie w tym samym momencie."

Głosy dobiegające z odbiorników telewizyjnych towarzyszą bohaterom niemalże na każdym kroku, częściej nawet od dźwięków ciągle tętniących życiem ulic. Nie tworzą jednak powodującego mętlik szumu informacyjnego, lecz raczej służą autorowi do swoistej polemiki ze swoimi postaciami. A także z widzami. Szczególnie widoczne jest to wówczas, gdy posługuje się wypowiedziami ikonicznych osobistości pokroju Ala Gore'a czy Dalai Lamy (z którym zresztą Cisco na swój sposób przez chwilę rozmawia). Co ważniejsze - zwłaszcza, że w kinie ciągle nieczęsto spotykane - kluczową rolę odgrywa tutaj Internet, z programem Skype na czele, poprzez który postaci komunikować się będą z bliskimi, których nie zdążą już odwiedzić. W ten sposób Ferrara nakreśla wielki paradoks: koniec świata nie może nastąpić inaczej, niż z winy naszego "technologicznego samobójstwa", ale w chwili zagłady - czy może raczej na chwilę przed nią - technologia i tak stanowić będzie jedną z naszych najcenniejszych rzeczy.

Ów paradoks autor uwypukla nam cokolwiek dyskretnie, jednakże w pewnych fragmentach bardzo już subtelności brakuje. O ile jeszcze dobywające się z telewizji komunały nie powodują zgrzytania zębami (są przecież jej naturalnym składnikiem), o tyle z winy pojawiającej się w wybranych dialogach łopatologii widzowi odebrany zostaje prawo głosu. Postawiony przed nim zostaje wielki znak "STOP" zakazujący korzystania z własnej wyobraźni. I dialog zamienia się w monolog. Ta jednowymiarowość pojawia się czasem i pod innymi postaciami. Wizja kończącego się świata, gdzie nie ma miejsca na jakikolwiek chaos, ostatecznie jest przecież dziecinnie naiwna, skoro dla fragmentów spokoju brakuje odpowiedniej równowagi. Na wiarygodności trochę traci i związek dwójki bohaterów, gdy pewne dramaturgiczne braki reżyser postanawia nadrobić infantylną wręcz awanturą, z quasi-dokumentalnych obserwacji czyniąc tani i pretensjonalny melodramat. Na chwilę, bo na chwilę, ale jednak.

Niestety tak to już z Ferrarą ostatnimi laty bywa, że ze świetnego obserwatora potrafi nagle zamienić się w zbuntowanego nastolatka, który niekoniecznie wie, kiedy powinien krzyczeć, a kiedy milczeć. Wprawdzie te wszystkie minusy pojawiają się tak naprawdę tylko raz na jakiś czas, ale są na tyle wyraziste, iż wybijają całość ze swojego rytmu, stanowiąc dla widza niespodziewany i niepożądany zimny prysznic. A tym samym rzucają cień na walory filmy, czego nie jest w stanie należycie zneutralizować nawet finał opowieści, sam w sobie bardzo ładny i - za sprawą filozoficznych i religijnych wzorców - mądry. Cóż, nic nie wskazuje na to, aby ostatnim wielkim dokonaniem nowojorskiego artysty miał być film inny, niż gangsterski "Pogrzeb". Od którego premiery mija właśnie 17 lat.

2 komentarze:

  1. Zgadzam się, film wywołuje dośc mieszane uczucia. Niby jest ładny i fajny, ale jednak czegoś w nim brakuje, coś jest nie tak.

    OdpowiedzUsuń
  2. I do not even know how I ended up here, but I thought this post was
    good. I don't know who you are but certainly you're going to a famous blogger if you are not already ;) Cheers!


    Here is my web-site :: Vaporizer Pen

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się