piątek, 20 lipca 2012

Batman: Sanctum

Jeszcze 6 dni do premiery "Mroczny Rycerz powstaje" (oby wiadoma strzelanina na nią nie wpłynęła). Poniższy tekst pierwotnie opublikowany został na łamach Kolorowych Zeszytów.


Recenzja sentymentalna. Mając jakieś 10 lat w ramach wymiany dostałem ten komiks od kolegi z klasy. Nie pamiętam już co otrzymał on ode mnie, ale pamiętam, że bardzo mu na tym zależało. Proponując mi Sanctum obiecywał, że nie będę zawiedziony, bo to coś, co przebija wszystko. Wydało mi się to jednak dosyć podejrzane - skoro tak bardzo to chwali, to czemu tak chętnie się tego pozbywa? Postanowiłem zaryzykować, ale po pierwszej lekturze nie miałem wątpliwości, że się zwyczajnie sfrajerowałem. "Co za śmierdziel z tego Tomka" - powtarzałem plując sobie w brodę. - "Co to ma w ogóle być? To jest jakieś dziwne." Poczułem więc ogromną ulgę, gdy jakiś czas później zostawiłem Sanctum w pewnym antykwariacie. Minął miesiąc, kiedy ponownie się tam zjawiłem. Wpadałem tam regularnie po kolejne porcje zniszczonych komiksów, które kupić można było za jakieś grosze. Przeglądając dziesiątki kolejnych tytułów, przez godzinę zastanawiając się, które z nich sobie teraz sprawić - czym tradycyjnie doprowadzałem stale towarzyszącą mi w takich wyprawach mamusię do wściekłości - trafiłem na mój egzemplarz Sanctum, charakteryzujący się oderwaną tylną okładką. Nie wiedzieć czemu postanowiłem go odkupić, ale po następnym miesiącu znowu go tam zostawiłem. Jednak już przy kolejnej wyprawie ponowne odzyskanie go było moim priorytetem. Nie wiem jak to się stało, że kilka lat później straciłem go na dobre. Przecież to był mój ulubiony komiks o Batmanie.

Osią fabuły jest wizyta naszego ukochanego bohatera na pewnym starym cmentarzu, gdzie trafia podczas pościgu za obłąkanym przestępcą. W trakcie bójki z nim, przypadkiem go morduje, co prowadzi do dosyć nieoczekiwanych konsekwencji . Oto chwilę później krypta, na której stoi on zszokowany własną zbrodnią, rozpada się. Mroczny Rycerz ląduje kilka metrów pod ziemią, a następnie w rzeczywistości koszmaru sennego, gdzie przyjdzie mu zmierzyć się z pewnym konsekwentnie wysysającym z niego resztki życia upiorem.

Od początku do końca Sanctum znacznie różni się od większości nietoperkowych opowieści wydanych przez nieśmiertelne TM-Semic w latach 90. Nierzadko były to bowiem niekoniecznie wyrafinowane moralitety. Nie, żeby i wśród nich nie było nic wartego przeczytania (a zdarzały się i prawdziwe perły), ale tym, co z większością z nich mi się dziś kojarzy, jest przede wszystkim kicz i łopatologia. Zresztą drugą połowę tego właśnie zeszytu stanowi opowieść tego typu, mianowicie Amerykański brzydal, całkowite przeciwieństwo dzieła Mignoli i Rasplera.


Sanctum to psychodeliczna ballada o zbrodni, w wielu miejscach przypominająca rasowy horror. Nic w tym dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę pozakomiksowy kontekst - była to ostatnia robota Mignoli przed spłodzeniem pierwszej opowieści o Hellboyu. I właściwie posiada większość cech serii o Piekielnym Chłopcu - groteska, oniryzm, okultyzm, wreszcie groza przywodząca na myśl dokonania H.P. Lovecrafta czy też E.A. Poe. Brakuje tylko pewnej dawki przebojowości (aczkolwiek za nią akurat tutaj nie tęsknię) oraz charakterystycznych ciętych ripost wypowiadanych przez głównego bohatera. Ale bez problemu Batmana można by wymienić na Hellboya, tak jak jego przeciwnika na zmartwychwstałego Rasputina. To pierwsza przygoda Piekielnego, tylko jeszcze bez samego Piekielnego. 

Jak to niestety zwykle bywa, komiks ten dziś nie sprawia mi już takiej frajdy, jak kiedyś, kiedy to w oczy nie rzucała się naiwność kilku fabularnych rozwiązań, czy strasznie dosadne dialogi. Scenariusz Mignola napisał z niejakim Danem Rasplerem i winę za te potknięcia pozwolę sobie zrzucić właśnie na niego. Bo przecież niewątpliwie to, co tu najbardziej "hellboyowe" - a co jest właśnie najlepsze - to zasługa słynnego Mike'a. Do tego to Raspler podpisany jest jako autor wszystkich dialogów; a niektóre z nich w kilku miejscach skutecznie psują kapitalny nastrój opowieści. "A miało być tak pięknie" - chciałoby się napisać, gdyby nie to, że ostatecznie minusy te nie przysłaniają niemałych walorów komiksu. Moim zdaniem jest to jedna z najbardziej wartościowych pozycji ze świata Mrocznego Rycerza wypuszczonych na nasz rynek w ubiegłym wieku.

Zawsze zdecydowanie najważniejsze są dla mnie scenariusze opowieści obrazkowych, ale tu za największy atut uważam oprawę wizualną. Nie jest to jeszcze szczyt możliwości Mignoli - ten przyjdzie gdzieś w okolicach Wilków ze Świętego Augusta - ale natychmiast widać, jak bardzo utalentowanym rysownikiem jest. I niezwykle charakterystycznym, rzecz jasna. Jego Batman przypomina miejscami demona, a rzeczywistość, w jakiej się znalazł - piekło. Autor kapitalnie operuje cieniami, niczym magik mający nad nimi całkowitą władzę. Tła kolejnych kadrów robią zawsze duże wrażenie, zarówno te pełne szczegółów, jak i te całkiem oszczędne, ograniczające się do niezbędnego minimum; swoją drogą zawsze imponowało mi u Mignoli to specyficzne wyczucie. Postaci wyglądają groteskowo, a czasem makabrycznie, dzięki czemu Sanctum jeszcze bardziej zbliża się do horroru. Ale zaraz, przecież to właściwie jest horror. Klasyczny, by nie powiedzieć archaiczny, bo - jak wyżej wspominałem - sięgający po twórczość pierwszych literatów grozy. A więc dzisiaj niekoniecznie straszny, ale tak to już z tego typu grozą bywa. Ważne, że zadziwia, niepokoi i jest w stanie zauroczyć. Oraz że wrzucony w nią został właśnie Batman. Pasuje przecież jak ulał. Nawet, jeśli nie jest Hellboyem.


2 komentarze:

  1. No i mam to na co czekałem ;) Do mnie ten numer trafił zaraz po premierze a czerwono-czarna okładka od razu przykuła moją uwagę. Samo Sanctum tak mi się podobało, że nawet nie pamiętam tej drugiej historyjki. Pamiętam też, że miałem bardzo dziwne deja vu jak pierwszy raz patrzyłem na obrazki Mignoli. Oświecenie przyszło dopiero później, gdy kapnąłem się, że ten gość kiedyś już u nas zadebiutował – była taka okładka Batka z Riddlerem i jakimś zielonym demonem. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. A tak, Mignola wcześniej w Batmanie zajmował się samymi okładkami. Świetne są.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się