Jeszcze 8 dni do premiery "Mroczny Rycerz powstaje". Poniżej recenzja autorstwa Krzysztofa Ryszarda Wojciechowskiego (dzięki za udostępnienie!), pierwotnie opublikowana na łamach Kolorowych Zeszytów.
Porównania z Zabójczym Żartem Alana Moore'a są nieuniknione, ale mogą działać tylko na niekorzyść komiksu Briana Azzarello. No cóż, nie jest on twórcą tej klasy, zresztą, jak sam mówi, zdawał sobie sprawę z tego, że nie dla niego zaglądanie do głowy Jokera. I tu chyba tkwi główny problem. Scenarzysta ma niezwykle dobrą rękę do kreowania atmosfery i znakomicie opisuje echo zbrodni rozchodzące się po arteriach metropolii, ale nie czuje do Jokera tego, co czuje do samego Gotham. Nie potrafi - jak wspomniałem, nawet nie próbuje - się z nim utożsamić i zrozumieć. Wbrew temu, co wydawca pisze na okładce, nie znajdziemy tu podróży wgłąb umysłu jednego z najsłynniejszych łotrów w historii komiksu. Autor nie chce nawet wytłumaczyć, dlaczego u diabła Jokera wypuszczono nagle z Arkham... Może i tak miało być, ale to nie jest komiks posługujący się tak dużą umownością, by nie było to istotne, wręcz przeciwnie - to zbyt realistyczny twór, by można go było wcisnąć czytelnikowi jako alegoryczną bajkę o wiecznej walce dobra ze złem - a to ostatecznie próbuje Azzarello zrobić.
Spłycenie tematu, a zarazem próba wiarygodnego odrysowania świata przestępczego Gotham, nie współgra ze sobą. Nie czyni to oczywiście z Jokera złego komiksu, czy z Azzarello złego pisarza - to w końcu dzięki jego znakomitej narracji czyta się go jednym haustem i w trakcie lektury raczej nie zastanawiamy się nad tym rozdźwiękiem. Wszystko dlatego, że scenarzysta ustawił się w wygodnej, niezobowiązującej pozycji i obserwuje wszystko z pewnego dystansu.
Założenie było takie, że opisuje akcję oczami prostego mafijnego żołnierza będącego blisko Jokera - to pomaga w uwiarygodnieniu tej historii i uzasadnia trzymanie się z daleka od niełatwych do ugryzienia spraw. Wiemy tyle, ile on wie - a on z obawy o własny tyłek woli nie wnikać w szczegóły. A szkoda, bo gdy nasz bohater ukradkiem spostrzega Jokera łkającego u stóp Harley Quinn, nie sposób nie odnieść wrażenia, że mogło z tego wyjść coś na kształt Złego Porucznika Abla Ferrary... Tyle że wtedy najprawdopodobniej nie byłby to komiks skierowany do masowego czytelnika, który może i oczekiwał demitologizacji tej postaci - ale na pewno nie takiej. W zamian dostajemy kompletnie bezcelowy karnawał przemocy, który Joker funduje miastu. W trakcie tej eskapady, bohater, będący narratorem i łącznikiem z przestępczym światem Gotham, zmienia stosunek nie tylko do swojego szefa, ale i przewartościowuje swoje życie. Niestety, nie ma tu zbyt dobrze skonstruowanej dramaturgii, bo nie jesteśmy w stanie się nikomu dokładnie przyjrzeć, nad kimś się pochylić, komuś współczuć, z kimś utożsamić. Nawet gdy nasz narrator zaczyna czuć do Jokera odrazę - my nie czujemy różnicy i po tym, co nam zaserwowano, nie widzimy już nic niezwykłego w jego czynach.
Przechodząc
do warstwy graficznej muszę zaznaczyć, że po pobieżnym przekartkowaniu
byłem nastawiony do niej dość sceptycznie. O tym, że to kawał
przyzwoitego rzemiosła, przekonałem się dopiero w trakcie czytania. Po
lekturze uświadomiłem sobie, że z pracami Lee Bermejo stykam się już
drugi raz. Gdy czytałem Lex Luthor: Man of Steel, jego rysunki nie
zrobiły na mnie aż takiego wrażenia, ale po lekturze Jokera muszę
powiedzieć, że jego styl idealnie pasuje do mrocznych, mainstreamowych
komiksów dla dorosłych. Patrzę i myślę: "Vertigo". Jasne, że pozycje z
tej stajni nie zawsze mają ilustracje najwyższych lotów, ale rysunki
Bermejo są naprawdę dobre, a przy tym idealnie wpisują się w ramy tej
linii wydawniczej. W trakcie lektury pomyślałem sobie, że świetnie
sprawdziłby się jako rysownik Hellblazera. Jak się okazało, nie tylko ja
to dostrzegłem, bo czytając listę publikacji sygnowanych jego
nazwiskiem natrafiłem między innymi na dwa zeszyty przygód Johna
Constantine.
W
czasie pracy nad tym tekstem dużo myślałem na temat związków Azzarello z
uniwersum Batmana. Zastanawia mnie, czemu nie stworzy o Gotham
impresji, swoistego komiksowego Koyaanisqatsi, czegoś na kształt
Joyce'owej wycieczki po Dublinie - pomysł wdzięczny, a sądząc po
lekkości stylu i ewidentnym talencie do tego typu opowieści, jestem
pewien, że wyszłoby mu to znakomicie. Powód jest pewnie prozaiczny i ma
na sobie wydrukowane podobizny martwych prezydentów...
Krzysztof Ryszard Wojciechowski
Krzysztof Ryszard Wojciechowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
anonimie, podpisz się