poniedziałek, 8 lipca 2013
Obława (Marcin Krzyształowicz, 2012)
Pierwsze filmy Marcina Krzyształowicza, inspirowany spaghetti westernami "Eukaliptus" oraz tajemniczy "Koniec wakacji", przeszły praktycznie bez echa. I zapewne właśnie w związku z tym musiało minąć aż 9 lat od premiery tego drugiego, aby reżyser wrócił do świata kina. Wrócił za to w wielkim stylu.
Rewizjonistyczna "Obława" początkowo opowiadana jest linearnie, ale i wtedy intryguje. Wszak już na starcie obfituje w wyróżniające ją z tłumu składniki: bezwzględnego bohatera w postaci AK-owskiego kata, wynikającą z tego ambiwalencję moralną, mocno eksponowane naturalne dźwięki otoczenia, które nierzadko zastępują muzykę, spokojny oraz - za sprawą surowości, niedopowiedzeń i niepokojącej atmosfery - zarazem drapieżny charakter opowiadania. A gdzieś po 15 minutach projekcji, kiedy to wspomniany wyżej kapral "Wydra" po wyprawie po kolejną ofiarę wraca do swojego obozowiska, aby towarzyszy broni zastać martwymi - historia ulega swoistemu rozpadowi. Znakomicie grany przez Marcina Dorocińskiego antybohater spogląda w niebo, do naszych uszu dobiega muzyka brzmiąca jak zapętlone skrzeczenie ptaków i nagle środek lasu, w którym się znajdujemy, staje się środkiem labiryntu.
Poprzez rozpoczynający się wówczas slalom czasu teraźniejszego z przeszłym Krzyształowicz swój film czyni intelektualną układanką. Rozbija opowieść na dziesiątki części, stale zmieniając chronologię wydarzeń, a kolejne sceny to uzupełnia o nowe, wcale istotne szczegóły, to ukazuje je z innej niż wcześniej perspektywy. Przewodników po tymże labiryncie jest bowiem łącznie czterech; oprócz "Wydry" są to młoda i zagubiona sanitariuszka "Pestka", zadufany kolaborant Kondolewicz oraz jego gardząca nim żona. Reżyser dokładnie portretuje postaci za sprawą nieustannego wzbogacania ich wzajemnych relacji o kolejne niuanse, jednocześnie mnożąc mylne tropy. Bawi się kontekstem, stopniowo modyfikując charaktery bohaterów i zmieniając wymowę wydarzeń. Tym samym uwypukla to, jak bardzo ocena danej sytuacji zależna jest od punktu widzenia, czym z kolei potwierdza słowa Fryderyka Nietzsche: "Fakty nie istnieją, są tylko interpretacje".
"Obława", unikając też schematyzmu, patosu i propagowania jakichkolwiek ideologii, stoi więc w opozycji do przeważającej większości polskich produkcji wojennych. Tutaj partyzantów kolaboranci sprzedają w kościele, hitlerowcy to nie tylko agresorzy, ale też jednostki bojące się przemocy, a na AK-owców o wyraźnie pozytywnych cechach przypadają też tacy, którzy zdają się być zwykłymi bandytami. Gdzieś pomiędzy nimi umiejscowiony zostaje "Wydra", który przecież gdyby nie wyprowadzka z Górnego Śląska w swoich latach szczenięcych, to na wojnie walczyłby zapewne po stronie III Rzeszy. Ciekawie koresponduje on z głównym bohaterem wybitnej "Róży" Wojciecha Smarzowskiego, postacią równie bezkompromisową, ale romantyczną, będącą zresztą swojską wariacją na temat archetypu szeryfa. "Wydra" jawi się jako jego cyniczny i brutalniejszy kuzyn znany z posądzanych o niemoralność westernów włoskich.
Czerpiąc z wzorców martwego dziś gatunku - do których zaliczyć by też trzeba choćby miejsca będące odpowiednikami klasycznego miasteczka widma - oba te filmy Polskę lat 40. XX wieku prezentują jako swoisty Dziki Zachód. Czy może po prostu Dziki Wschód. Należałoby jednak zaznaczyć, że poprzez wykorzystanie także innych składników oraz dzięki zgoła odmiennym charakterom pisma ich autorów - nie powielają się, lecz zgrabnie uzupełniają. O ile więc "Róża" wojnę przedstawia głównie jako gwałt na kraju (na ziemi, na człowieku), czyniąc ją źródłem nieustannego strachu, o tyle "Obława" przedstawia ją głównie jako rozpad kraju (społeczeństwa, instytucji, relacji międzyludzkich), czyniąc ją źródłem nieustannych frustracji.
Zagadkowość, pewna doza egzystencjalizmu i pesymistyczna tonacja dzieła Krzyształowicza przywodzą też na myśl film noir, zaś makabryczność pewnych jego fragmentów oraz kluczowa rola dźwięku - kino grozy. Wszak podczas sceny, w której "Wydra" odkrywa, że towarzyszący mu wcześniej partyzanci zostali wymordowani, napięcie buduje szum wiatru, skrzypienie drzwi i wreszcie bzyczenie much unoszących się nad stosem zwłok; rozmowę o potrzebie zabicia współmałżonka ilustruje dźwięk wydawany przez płonące w piecu drewno, a scenę masturbacji - krople wody kapiące na zlew. Dźwięk to potęga, zdaje się przemawiać do nas reżyser. Trudno nie przyznać mu racji. Trudno też nie przyznać jej tym, którzy "Obławę" określają mianem czarnego westernu, nawet jeśli - w związku z różnorodnością jej kolejnych elementów - jednoznaczne zaszufladkowanie jej nie jest tak naprawdę możliwe.
Biorąc pod uwagę to, że - w związku ze swoją długoletnią nieobecnością w świecie kina - Krzyształowicz podczas realizacji swojego trzeciego filmu czuł się tak, jakby ponownie debiutował, śmiało stwierdzić można, iż doczekaliśmy się kolejnego odważnego i odpowiednio utalentowanego reżysera. Nie silącego się na prowokacje, jednakże szczerego i, jak się zdaje, bezkompromisowego. "Tu jest wojna" - mówi w jego opowieści (rewelacyjnie zagrany przez Macieja Stuhra) Kondolewicz. - "Się odpowiednio zakręcisz, można wyjść na swoje".
Etykiety:
Marcin Krzyształowicz
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ten ,,Eukaliptus'', to było ścierwo kretyńskie, jakich mało.
OdpowiedzUsuńDobrze, że się facet ogarnął. ,,Obława'' to bardzo zdyscyplinowany i pewną ręka wyreżyserowany film, o przemyslanej, będącej ciekawym wyzwaniem strukturze. a i nie pozbawiony czarnego, jak diabli humoru - po zjedzeniu muchomora sromotnikowego zdychasz zaiste w niewyobrażalnych męczarniach, tylko natychmiastowy przeszczep wątroby cię ratuje.
Autentyczny zachwyt budzą zdjęcia plenerowe Arkadiusza Tomiaka ( okolice Rytra ) - ta puszcza bukowa od razu mi się z ,, Diabłem'' Żuławskiego skojarzyła.
Zabrakło mi tylko ostrej rozpierduchy na koniec.
A ja akurat jestem bardzo ciekawy tego Eukaliptusa. Jakoś nie mogłem go nigdzie znaleść. Z tego co widziałem w zajawkach to Eukaliptus to pastisz jak Marcin napisał. Akurat pod względem chronologii premier Obława jest też odpowiedzią na Różę Smarzowskiego. Łączy te filmy podejście do tematu, niekonwencjonalne, nieszablonowe, jednocześnie prawdziwe.
OdpowiedzUsuńNasłuchałem się nie jednej krytyki, jakoby takie kino miało niszczyć polskie morale:)
Moim zdaniem ,, Eukaliptus'' to buracki niewypał na całej linii, a jako pastisz - którym faktycznie w założeniach miał byc - jest strzałem nawet nie w stopę, a centralnie w łeb. Ciężko uwierzyc, że obydwa te filmy zrobił ten sam człowiek. Z resztą, kiedyś obejrzysz, to sam ocenisz.
OdpowiedzUsuńA to morale to chyba cienkie musi byc, skoro tak się boją, żeby nie upadło, bo ktoś film nakręcił.
Już ze trzy lata poluję na tego "Eukaliptusa" i dupa zbita. Ale czytałem wywiad z reżyserem z czasów premiery debiutu i jeśli porównać do któregoś ze współczesnych wywiadów - niebo a ziemia.
OdpowiedzUsuńSimply, a gdzie Ty widziałeś Eukaliptusa?
OdpowiedzUsuńW kinie, w Krakowie w 2002. Przez chwilę był na ekranach i zniknął, jak wiele polskich filmów.
UsuńMarcin, istotnie:) http://www.filmweb.pl/news/Wywiad+z+tw%C3%B3rcami+filmu+%22Eukaliptus%22,+pierwszego+w+Polsce+westernu+obscenicznego-15384
OdpowiedzUsuńNo, taki "artysta po szkole".
OdpowiedzUsuńZ perspektywy czasu oceniam ten film trochę wyżej, niż bezpośrednio po seansie. Za pierwszym razem rozbawiła (rozdrażniła) mnie szczególnie scena końcowa: do połowy rozebrany "Wydra" siedzi nad wykopanym grobem dla swoich kompanów. Słychać sygnał ruszającej obławy, a nasz bohater zapaliwszy papierosa czeka... Ponadto ogólnie, główny bohater najmniej mnie przekonał. Maciek Był świetny (nie wiem dlaczego porównują tą rolę z jego zachowawczym występem w "Pokłosiu"), Sonia Bohosiewicz stylizowana na femme fatale - ponętna (gdzie nigdy wcześniej o tej aktorce bym tak nie napisał) a przy nich Dorociński, na ich tle nazbyt przerysowany.
OdpowiedzUsuń