środa, 3 lipca 2013

Dredd (Pete Travis, 2012)

Jakiś czas temu napisałem kilka tekstów dla Edycji Limitowanej. Niestety, portal ten właśnie przestał istnieć. Co by teksty te nie przepadły, wrzucać je będę tutaj.



Jeśliby przeciwko najnowszemu filmowi Pete’a Travisa postawić na ringu „Avengers” i „Mroczny Rycerz powstaje”, pojedynek szybko zacząłby przypominać walki w stylu Tomasz Adamek vs. Andrzej Gołota. W przeciwieństwie do wspomnianych największych zeszłorocznych hitów adaptacji komiksu, „Dredd” wyzbyty jest bowiem typowo hollywoodzkich ograniczeń, a tym samym zamiast głaskać po głowie - wali prosto w zęby.

„Prawo to ja.”

Wymyślony w 1977 roku tytułowy bohater, typ Brudnego Harry’ego doprowadzony do ekstremum, to od dawna już postać dla brytyjskiego komiksu ikoniczna. Niemniej jednak poza swoją ojczyzną znany jest przede wszystkim za sprawą swojej karykatury, która pojawiła się w kiczowatym, usilnie przebojowym oraz patetycznym obrazie Danny’ego Cannona z 1995 roku. Niezmiernie cieszy więc fakt, że nowa filmowa wizja najtwardszego Sędziego w dystopijnym Mega-City One reprezentuje kino zgoła odmienne. Oszczędne, zachowujące ducha oryginału i – co z tego wynika – bezkompromisowe.

Nie mogło być inaczej, skoro za scenariusz odpowiedzialny jest zadeklarowany entuzjasta opowieści obrazkowych Alex Garland i skoro swój tekst konsultował on ze współtwórcą komiksu Johnem Wagnerem. Autor (znakomicie zekranizowanej przez Davida Cronenberga) „Historii przemocy” ponadto poprawiał napisane przez Garlanda dialogi, a te następnie trafiały jeszcze pod pióro Karla Urbana. Odtwórcy roli głównej, który do realizacji przygotowywał się w takim samym stopniu ćwicząc na siłowni, co pochłaniając w domu sterty komiksów. Rozumiał więc doskonale, dlaczego – w przeciwieństwie do Sylvestra Stallone’a – nie może w filmie ani na chwilę ściągnąć hełmu Sędziego. Wszak Dredd to czystej wody personifikacja prawa, a to, jak mówił niegdyś Wagner, nie ma przecież duszy.

„Nadszedł czas sądu.”

Inaczej niż w swoim pierwowzorze, świat post-apokaliptycznej przyszłości bardzo wyraźnie zakotwiczony jest w naszej rzeczywistości. Zamiast na każdym kroku wysoko rozwiniętej technologii, z robotami na czele, otrzymujemy wielką betonową dżunglę. Ta rozpada się na skutek ciągłej eskalacji przemocy, będącej wynikiem zamieszek (jakże podobnych do tych, które czasem zobaczyć możemy w dziennikach telewizyjnych) i napędzających je wojen gangów. To właśnie z jednym z nich, produkującym narkotyk Slo-Mo Klanem Ma-My (świetna Lena Headey), przyjdzie zmierzyć się naszemu quasi-faszystowskiemu bohaterowi. Policjantowi, sędziemu i katowi w jednym.

Opowieść o tytułowej maszynie do zabijania, która w towarzystwie mutanta nazwiskiem Anderson (Olivia Thirlby) zamknięta zostaje w gigantycznym mega-bloku celem zmasakrowania przez bandziorów Ma-My, szybko okazuje się niemalże pretekstowa. „Dredd” jest bowiem w pewnym sensie filmowym odpowiednikiem gry komputerowej, gdzie zadaniem gracza jest eliminowanie kolejnych przeciwników. Jednakże, choć śmiało zaszufladkować można go jako kino akcji, to nie sceny (prawdziwie brutalnych) potyczek są tymi definiującymi opowieść. Z reguły ważniejsze są te, które poprzez starannie budowane napięcie dopiero do nich przygotowują, z kolei ostateczny kształt nadaje całości sama atmosfera.

Energiczne i trochę agresywne, lecz przy tym dosyć monotonne utwory Paula Leonarda-Morgana wprowadzają w swego rodzaju nerwowy trans, skutecznie wzmacniający dramaturgię. Z muzyką świetnie współgra strona wizualna, zwłaszcza płynne jazdy kamery. Zdjęcia Anthony’ego Dona Mantle’a największe wrażenie robią jednak wtedy, kiedy raz na jakiś czas obrazują efekt działania narkotyku Slo-Mo. Ujęcia te, jak w scenariuszu opisywał je Garland, „rzeczy, które normalnie wyglądałyby okropnie” – np. rozrywane przez pociski ciała – „ przeobrażają w coś pięknego”. Mocno zwolnione tempo w połączeniu z obecnym wówczas przejaskrawieniem kolorów daje bodaj najpiękniejsze sceny śmierci od czasów baletów przemocy Sama Peckinpaha.

„Wyrok: śmierć.”

Dzieło reżysera Travisa i spółki to komiksowy film roku, w przeciwieństwie do większości pozostałych adaptacji opowieści obrazkowych ani nie trywializujący materiału źródłowego, ani nie udający czegoś, czym nie jest. To bezpretensjonalna pulpa będąca swoistym hołdem złożonym nieustępliwości, całkowicie świadoma swoich możliwości i ograniczeń, puentowana one-linerami, z których dumni byliby herosi kina akcji lat 80. Jej daleka od radosności tonacja nie przyciągnęła jednak do kin zbyt wielu odbiorców. Wreszcie niewątpliwie zaszkodził jej też „Raid” Garetha Evansa, utwór pod pewnymi względami bardzo podobny, powstały później (jeśli nie liczyć etapu post-produkcji), lecz mający premierę wcześniej.

Porażka kasowa „Dredda” smuci tym bardziej, że scenarzysta planował całą trylogię, a nawet, będąc pod wrażeniem narracyjnych majstersztyków pokroju „Prawa ulicy” i „Breaking Bad”, następujący jeszcze po niej serial telewizyjny. A nowa wersja przygód bezlitosnego Sędziego to jeden z tych filmów, po seansie których natychmiast chciałoby się obejrzeć jego kontynuację. Wszakże to ewidentnie ledwie wprowadzenie do świata przedstawionego, rozgrzewka przed ukazaniem nam życia poza Mega-City One, przez dokładnym przedstawieniem funkcjonowania „futurystycznego” systemu sprawiedliwości, czy przed walką bohatera z prawdziwie trudnymi do pokonania przeciwnikami (żeby tylko wymienić demonicznych Mrocznych Sędziów, będących odpowiednikami jeźdźców Apokalipsy). Podobno jest jednak jeszcze nadzieja na możliwość realizacji sequela. Wystarczy, że „Dredd” sprzeda się odpowiednio dobrze na DVD i Blu-ray…

Ma-Ma pozdrawia.

3 komentarze:

anonimie, podpisz się