Jakiś czas temu napisałem kilka tekstów dla Edycji Limitowanej. Niestety, portal ten właśnie przestał istnieć. Co by teksty te nie przepadły, wrzucać je będę tutaj.
Jeśliby
przeciwko najnowszemu filmowi Pete’a Travisa postawić na ringu „Avengers” i
„Mroczny Rycerz powstaje”, pojedynek szybko zacząłby przypominać walki w stylu
Tomasz Adamek vs. Andrzej Gołota. W przeciwieństwie do wspomnianych
największych zeszłorocznych hitów adaptacji komiksu, „Dredd” wyzbyty jest
bowiem typowo hollywoodzkich ograniczeń, a tym samym zamiast głaskać po głowie
- wali prosto w zęby.
„Prawo to ja.”
Wymyślony
w 1977 roku tytułowy bohater, typ Brudnego Harry’ego doprowadzony do ekstremum,
to od dawna już postać dla brytyjskiego komiksu ikoniczna. Niemniej jednak poza
swoją ojczyzną znany jest przede wszystkim za sprawą swojej karykatury, która
pojawiła się w kiczowatym, usilnie przebojowym oraz patetycznym obrazie
Danny’ego Cannona z 1995 roku. Niezmiernie cieszy więc fakt, że nowa filmowa
wizja najtwardszego Sędziego w dystopijnym Mega-City One reprezentuje kino
zgoła odmienne. Oszczędne, zachowujące ducha oryginału i – co z tego wynika –
bezkompromisowe.
Nie
mogło być inaczej, skoro za scenariusz odpowiedzialny jest zadeklarowany
entuzjasta opowieści obrazkowych Alex Garland i skoro swój tekst konsultował on
ze współtwórcą komiksu Johnem Wagnerem. Autor (znakomicie zekranizowanej przez
Davida Cronenberga) „Historii przemocy” ponadto poprawiał napisane przez
Garlanda dialogi, a te następnie trafiały jeszcze pod pióro Karla Urbana. Odtwórcy
roli głównej, który do realizacji przygotowywał się w takim samym stopniu
ćwicząc na siłowni, co pochłaniając w domu sterty komiksów. Rozumiał więc
doskonale, dlaczego – w przeciwieństwie do Sylvestra Stallone’a – nie może w filmie
ani na chwilę ściągnąć hełmu Sędziego. Wszak Dredd to czystej wody personifikacja
prawa, a to, jak mówił niegdyś Wagner, nie ma przecież duszy.
„Nadszedł czas
sądu.”
Inaczej
niż w swoim pierwowzorze, świat post-apokaliptycznej przyszłości bardzo wyraźnie
zakotwiczony jest w naszej rzeczywistości. Zamiast na każdym kroku wysoko
rozwiniętej technologii, z robotami na czele, otrzymujemy wielką betonową
dżunglę. Ta rozpada się na skutek ciągłej eskalacji przemocy, będącej wynikiem
zamieszek (jakże podobnych do tych, które czasem zobaczyć możemy w dziennikach
telewizyjnych) i napędzających je wojen gangów. To właśnie z jednym z nich,
produkującym narkotyk Slo-Mo Klanem Ma-My (świetna Lena Headey), przyjdzie
zmierzyć się naszemu quasi-faszystowskiemu bohaterowi. Policjantowi, sędziemu i
katowi w jednym.
Opowieść
o tytułowej maszynie do zabijania, która w towarzystwie mutanta nazwiskiem
Anderson (Olivia Thirlby) zamknięta zostaje w gigantycznym mega-bloku celem
zmasakrowania przez bandziorów Ma-My, szybko okazuje się niemalże pretekstowa.
„Dredd” jest bowiem w pewnym sensie filmowym odpowiednikiem gry komputerowej,
gdzie zadaniem gracza jest eliminowanie kolejnych przeciwników. Jednakże, choć śmiało
zaszufladkować można go jako kino akcji, to nie sceny (prawdziwie brutalnych) potyczek
są tymi definiującymi opowieść. Z reguły ważniejsze są te, które poprzez
starannie budowane napięcie dopiero do nich przygotowują, z kolei ostateczny
kształt nadaje całości sama atmosfera.
Energiczne
i trochę agresywne, lecz przy tym dosyć monotonne utwory Paula Leonarda-Morgana
wprowadzają w swego rodzaju nerwowy trans, skutecznie wzmacniający dramaturgię.
Z muzyką świetnie współgra strona wizualna, zwłaszcza płynne jazdy kamery. Zdjęcia
Anthony’ego Dona Mantle’a największe wrażenie robią jednak wtedy, kiedy raz na
jakiś czas obrazują efekt działania narkotyku Slo-Mo. Ujęcia te, jak w
scenariuszu opisywał je Garland, „rzeczy, które normalnie wyglądałyby okropnie”
– np. rozrywane przez pociski ciała – „ przeobrażają w coś pięknego”. Mocno zwolnione tempo w połączeniu z
obecnym wówczas przejaskrawieniem kolorów daje bodaj najpiękniejsze sceny
śmierci od czasów baletów przemocy
Sama Peckinpaha.
„Wyrok: śmierć.”
Dzieło
reżysera Travisa i spółki to komiksowy film roku, w przeciwieństwie do
większości pozostałych adaptacji opowieści obrazkowych ani nie trywializujący
materiału źródłowego, ani nie udający czegoś, czym nie jest. To bezpretensjonalna
pulpa będąca swoistym hołdem złożonym nieustępliwości, całkowicie świadoma
swoich możliwości i ograniczeń, puentowana one-linerami, z których dumni byliby
herosi kina akcji lat 80. Jej daleka od
radosności tonacja nie przyciągnęła jednak do kin zbyt wielu odbiorców.
Wreszcie niewątpliwie zaszkodził jej też „Raid” Garetha Evansa, utwór pod
pewnymi względami bardzo podobny, powstały później (jeśli nie liczyć etapu
post-produkcji), lecz mający premierę wcześniej.
Porażka
kasowa „Dredda” smuci tym bardziej, że scenarzysta planował całą trylogię, a
nawet, będąc pod wrażeniem narracyjnych majstersztyków pokroju „Prawa ulicy” i
„Breaking Bad”, następujący jeszcze po niej serial telewizyjny. A nowa wersja
przygód bezlitosnego Sędziego to jeden z tych filmów, po seansie których
natychmiast chciałoby się obejrzeć jego kontynuację. Wszakże to ewidentnie
ledwie wprowadzenie do świata przedstawionego, rozgrzewka przed ukazaniem nam
życia poza Mega-City One, przez dokładnym przedstawieniem funkcjonowania „futurystycznego”
systemu sprawiedliwości, czy przed walką bohatera z prawdziwie trudnymi do
pokonania przeciwnikami (żeby tylko wymienić demonicznych Mrocznych Sędziów, będących odpowiednikami jeźdźców Apokalipsy). Podobno jest jednak jeszcze nadzieja na
możliwość realizacji sequela. Wystarczy, że „Dredd” sprzeda się odpowiednio
dobrze na DVD i Blu-ray…
Ma-Ma pozdrawia. |
Co się stało z Edycją?
OdpowiedzUsuńJa nic nie wiem, ja tu tylko sprzątam.
UsuńBardzo dobry tekst, dziękuję za wrzucenie całości.
OdpowiedzUsuń