Tekst jednocześnie opublikowany został na łamach Zeszytów Komiksowych.
Postmodernizm rzadko kiedy bywa prawdziwie interesujący, ponieważ przeważająca większość utworów go reprezentujących nie ma do zaoferowania niczego ponad żonglerkę rozmaitych stylistyk i parafraz. Żonglerkę, dodajmy, z reguły jałową, będącą nie środkiem, lecz celem samym w sobie. Na tym wysypisku śmieci, jak zwykło się postmodernę określać, czasem rosną jednak kwiaty. Jednym z nich jest australijski "Przybysz".
Jego autor, Shaun Tan, filtruje przez swoją bajkopisarską wyobraźnię zlepek zasłyszanych i przeczytanych wspomnień o emigracji, głównie tej z pierwszej połowy XX wieku. Prostą, zakotwiczoną w neorealizmie opowieść o poszukiwaniu zarobku zderza z surrealizmem, okazjonalnie sięgając po inne poetyki. Kolejne ukazywane nam miejsca są więc fantasmagoryczne, co służy nie tyle uatrakcyjnianiu losów bezimiennego bohatera i napotkanych przez niego postaci, co metaforyzowaniu rzeczywistości. Metafory mają charakter informacyjny. Unoszący się nad rodzinnym miastem tytułowego bohatera gigantyczny potwór nie jest dosłownym zagrożeniem dla mieszkańców, a jego macki ich nie atakują. Kreatura stanowi raczej symbol zbiorowego przygnębienia, jakie odczuwać muszą ludzie mieszkający w miejscu opustoszałym, nijakim i do bólu szarym, gdzie na horyzoncie nie widać żadnych perspektyw.
Tan całkowicie rezygnuje z narracji słownej i dialogów. Stawia na obraz i dzięki znakomitemu wyczuciu medium sprawia, że jest on wyjątkowo sugestywny, a opowieść już na starcie łapie za serce. Trzeba jednak zaznaczyć, iż jest to efekt posiłkowania się rozwiązaniami typowymi dla X Muzy, a nie bogatą tradycją komiksu. Niczym reżyser, operator i montażysta w jednej osobie - autor bardzo starannie dobiera rozmiary kadrów i obiekty lub części obiektów, które mają się w nich znaleźć. Dba, abyśmy zwracali na nie uwagę w odpowiedniej kolejności i abyśmy zdali sobie sprawę z różnych - w zależności od sytuacji - odcinków czasu akcji, jakie dzielą kolejne "ujęcia".
Komponując plansze i kadry rysownik zgrabnie łączy ze sobą plany wielkie i dalekie, często od szczegółu powoli przechodząc do ogółu (zanim ukaże nam bohatera i jego żonę, przyjrzymy się z bliska wypełniającym ich mieszkanie przedmiotom, które powiedzą nam co nieco o życiu codziennym rodziny). Przede wszystkim okazuje się zaś mistrzem opowiadania detalem. Najbardziej przekonująco i pomysłowo przedstawia upływ czasu (jak choćby wówczas, gdy pokazuje jedynie nogi żołnierzy i zmieniające się tło, z pełnego optymizmu marszu przechodząc wprost do wojennego koszmaru) za pomocą kadrów fragmentarycznych, odsłaniających niewiele. Innym razem poprzez detale opowieść czyni intymną i poruszającą (dłonie bohatera, jego żony i córeczki rozdzielone zostają wraz z odjazdem pociągu, którym mężczyzna podróżować będzie "ku przyszłości").
Nie trzeba żadnych słów, obrazy mówią same za siebie. Zwłaszcza, że australijski artysta posługuje się rysunkiem fotorealistycznym, portretując postacie nie tylko bardzo wiarygodnie, ale i z dużą dozą empatii. Nie zmieni się to wcale, kiedy wraz z przybyciem bohatera do nowego dlań, anonimowego kraju kolejne obrazy przepełnione zostaną bajkowymi zwierzętami i surrealistycznymi wizjami. Miejsce, gdzie kolejne grupy imigrantów wita swoista reinterpretacja Statui Wolności (dwa ogromne pomniki przedstawiające witających się podróżników), cechuje się multikulturową mieszanką przekładającą się na wszystko to, co je wypełnia. Tutaj budynki wywodzące się z architektury arabskiej sąsiadują z ogromnymi wigwamami, a niebo wypełniają statki rodem z opowieści steampunkowych. Wbrew pozorom o żadnym dysonansie mowy nie ma, również wtedy, gdy ilustracje abstrakcyjne przecinane są obserwacjami tętniących życiem ulic, żywcem wyjętych z filmów dokumentalnych o charakterze społeczno-obyczajowym.
"Jestem wciąż skłonny uważać surrealistów (...) za stuprocentowych wariatów" - miał podobno rzecz Zygmunt Freud po spotkaniu z Salvadorem Dalim. O Tanie raczej by już tego nie powiedział, skoro wszystkie jego wizje znajdują uzasadnienie. Nowa ojczyzna Przybysza jest światem kompletnym, którego kolejne elementy, choć mające odmienne korzenie, są już ze sobą nierozerwalnie związane w wyniku procesu ciągłej asymilacji różnorodnych kultur. Zjawiska osobliwe stanowią tam - tak, jak potwór unoszący się nad rodzinnym miastem bohatera - czysto symboliczne dopełnienie świata przedstawionego. Na pozór obce sobie elementy reprezentują kolejne zamieszkujące metropolię nacje. Poza tym przecież wszystko, co nam nieznane, może wydawać się dziwne i niezrozumiałe, a jeśli z kraju podupadłego czy niszczonego tyranią przeprowadzimy się do miejsca nowoczesnego, teoretycznie pełnego możliwości - czuć się będziemy jak w bajce. Tak właśnie jest w przypadku głównego bohatera, przy czym jego wyobcowanie daje Tanowi kolejny powód do fantazjowania.
Poprzez losy Przybysza i życzliwych mu ludzi, których w międzyczasie poznaje (a których przeszłość - poprzez posiłkujące się różnymi estetykami retrospekcje - i my poznajemy) australijski artysta składa hołd emigrantom. Jednostkom, które - jak zdaje się to przedstawiać - zbuntowały się przeciwko otaczającej ich, cechującej się marazmem czy strachem rzeczywistości i odważyły się na wyprawę w nieznane, tak dla dobra siebie, jak i swoich bliskich. Spora liczba kadrów stylizowana jest na stare, mniej czy bardziej zniszczone fotografie, co zresztą stanowi kolejne wytłumaczenie surrealistycznego charakteru historii. Wszak sto lat temu, w okresie, na który Przybysz jest po części stylizowany, podróżnicy wracający z wielkich, nieznanych ich ziomkom krajów zwykli mocno podkolorowywać swoje wspomnienia. Klamra w postaci galerii zdjęć paszportowych wielu niepokazanych nam w opowieści imigrantów, sprawia że Przybysz jawi się jako zbiór tego rodzaju wspomnień. O świecie lepszym, o świecie nieznanym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
anonimie, podpisz się