wtorek, 27 listopada 2012

Gatunek po włosku #2: Spaghetti western


I kolejnych pięć włoskich wizji Dzikiego Zachodu, w tym cztery powszechnie uważane za jedne z tych absolutnie najważniejszych. Mam nadzieję, że będzie smakować.



The Big Gundown reż. Sergio Sollima, 1966

(jak widać, boję się przetłumaczyć tytuł na polski)

Pierwszy western "trzeciego Sergia" to jeden z większych sukcesów komercyjnych spag-westu, przez wielu postrzegany też jako jedno z największych osiągnięć gatunku (nierzadko stawiane tuż za utworami Leone).

Opowieść o nieformalnym łowcy nagród ścigającym meksykańskiego bandytę, poszukiwanego za gwałt i mord dokonany na 12-latce, początkowo jawi się jako nieco epigońska względem Dobrego, złego i brzydkiego, jeśli nie liczyć wyraźnych, wydawałoby się, wpływów westernu jankeskiego. W rzeczywistości jednak scenarzyści, tj. Sollima oraz kolejny Sergio - Donati (współautor Za kilka dolarów więcej, a później następnych klasyków: Twarzą w twarz, Pewnego razu na Dzikim Zachodzie oraz Garści dynamitu), podejmują pewną grę z widownią.

Bawią się oni bowiem z nami w kotka i myszkę, dokładnie tak, jak uciekający Cuchillo (świetny Tomas Milian) z praworządnym Corbettem (równie świetny Lee Van Cleef, wiadomo). Ten pierwszy okazuje się zresztą całkowicie nowym typem bohatera spag-westu - to reprezentujący meksykańską klasę robotniczą pocieszny spryciarz, będący mistrzem nie rewolweru, lecz noża. Ten drugi zaś ulega niespotykanej wcześniej w gatunku przemianie - kolejne trudności w schwytaniu Cuchillo czynią go egoistycznym i agresywnym.

Niektórzy to właśnie znakomitemu The Big Gundown, charakteryzującemu się wyraźnym tłem społeczno-obyczajowym i odpowiednimi podtekstami, przypisują zapoczątkowanie mody na western polityczny, choć ta nastąpiła tak naprawdę po premierze Kuli dla generała Damianiego. Sam Sollima podkreślał, iż - mimo wymowy ideologicznej - nie postrzega swojego dzieła jako utworu politycznego, co jednak łatwo zrozumieć dopiero po seansie jego następnego westernu, mistrzowskiego Twarzą w twarz, w którym rozwinął jedne z kluczowych motywów swojej pierwszej wizyty na Dzikim Zachodzie.

Wspaniała muzyka Morricone: http://www.youtube.com/watch?v=m6IJKSsJVds

Jeden z ulubionych spaghetti Tarantino (nr 11 w jego top 20).


Kula dla generała reż. Damiano Damiani, 1966

Pierwszy włoski western zapatowski. Jego niekoniecznie spodziewany sukces kasowy zapoczątkował modę na westerny polityczne, które to okazały się jednymi z najistotniejszych na mapie włoskiego Dzikiego Zachodu. Inna sprawa, że sam reżyser aż po dziś dzień dystansuje się od tego zacnego gatunku. Twierdzi on, iż skoro Kula... rozgrywa się wyłącznie w Meksyku, podejmuje tematykę tamtejszej rewolucji i brak w niej np. tradycyjnych pojedynków, to nie można jej w ten sposób szufladkować. Jego zdaniem to po prostu film polityczny, będący też okazjonalną satyrą na western. Ciężko się z nim całkiem zgodzić, ale mniejsza z tym.

Ta opowieść o grupie meksykańskich bandytów, którzy w towarzystwie pewnego tajemniczego Jankesa masakrują i grabią kolejnych przedstawicieli władzy, przez dłuższy czas jawi się jako pozycja wyjątkowo niemoralna. Na pierwszy rzut oka rewolucja to tutaj jedynie pretekst do wyżycia się i wzbogacenia. Jeśli nie liczyć postaci Santo, fanatyka religijnego brawurowo zagranego przez Klausa Kinskiego, bohaterom brak jakiejkolwiek atrakcyjności, a więc ciężko ich lubić tak, jak lubiło się choćby brutalnego Django.

Kulę... można by nazwać pierwszym wyraźnym zwiastunem westernu spod znaku Dzikiej bandy Peckinpaha, choć do pewnego momentu bliżej jej do Krwawego południka McCarthy'ego. Film nie jest przy tym jednak "jawną apologią gwałtu i przemocy", którą to początkowo wydaje się być. Albowiem Damiani do swoich - z reguły prostackich, a wręcz głupich - bohaterów podchodzi z dużym dystansem i nierzadko wręcz zabrania im kibicować. Decyduje się na emocjonalny chłód, który wprawdzie negatywnie wpływa na dramaturgię opowieści i same postaci - wszak długo nie pozwala się nam do nich zbliżyć - ale w ten sposób ułatwia obiektywną ocenę przedstawionych wydarzeń. No, jeśli tylko przymkniemy oko na mocno socjalistyczną wymowę filmu.

Bardzo fajny zwiastun (aczkolwiek fabuła opisana jest w nim zgoła inaczej, niż powinna była być): http://www.youtube.com/watch?v=c2SqoU6CmqU


 Śmierć jeździ konno reż. Giulio Petroni, 1967

Jeden z największych sukcesów kasowych spag-westu, nie tylko w Europie (znaczy się we Włoszech, Francji i Hiszpanii), ale też w USA. Petroni miał więc mocne wejście w świat Dzikiego Zachodu, aczkolwiek z jego kolejnych czterech westernów już tylko jeden - znakomity Tepepa (1968) - spotkał się z przychylnością publiczności. Choć już nie tak dużą. Sama Śmierć... wystarczyła jednak, aby dziś postrzegany był on jako jeden z najważniejszych twórców gatunku.


Rzecz zaczyna się bardzo mrocznie i brutalnie, z miejsca przywodząc na myśl kino grozy, ale już od drugiej sekwencji cechuje się lżejszą (acz bynajmniej nie lekką) tonacją. Opowiada o młodym rewolwerowcu (nierówna, ale ostatecznie dobra kreacja Johna Phillipa Lawa) i podstarzałym ex-bandycie (rewelacyjny Lee Van Cleef), których łączy chęć dokonania vendetty na grupie niegdysiejszych zbrodniarzy, a obecnie szanowanych osobistościach. Teoretycznie jest to więc kino zemsty, tyle że ważniejsza od jej dokonania okazuje się rodząca się między bohaterami przyjaźń. A nawet coś więcej. Relacja nauczyciel-uczeń zmienia się bowiem w relację ojciec-syn.

Cała konstrukcja opowieści została żywcem wyjęta z Za kilka dolarów więcej, ale cóż, scenarzystą filmu był jeden ze współautorów leonowskiej fabuły - Luciano Viscenzoni (swoje 3 grosze dorzucił też do Dobrego, złego i brzydkiego, a później m.in. do Najemnika oraz Garści dolarów). Scenariusz był jeszcze jednak długo przerabiany, także już podczas realizacji i nawet przez samych głównych aktorów (to podobno dzięki nim tak dużo tu one-linerów). Podobieństw do Leone jest więcej - reżyser wzorował się na nim wizualnie, a w jednej sekwencji sparafrazował słynny pierwszy pojedynek z Za garść dolarów.

Niektórym niewątpliwie brakować będzie typowego dla spag-westu ekscentryzmu, ale może za rekompensatę uznają niespotykaną wtedy jeszcze w gatunku melancholię (na nią przyjdzie czas dopiero w twilight westerns) oraz prawdziwie poruszające zakończenie.

Wspaniała muzyka Morricone (którą Śmierć... - co jest jednym z jej większych walorów - wypełniona jest po brzegi): http://www.youtube.com/watch?v=JoWSeak9Z0I

Jeden z ulubionych spaghetti Tarantino (nr 8 w jego top 20).






Najemnik reż. Sergio Corbucci, 1968

Grany przez Franco Nero Sergiusz Kowalski, pseudonim - gdyby ktoś miał wątpliwości odnośnie jego narodowości - "Polak", to sympatyczny i skrajnie chciwy zarazem "poszukiwacz przygód", charakteryzujący się zabójczą skutecznością oraz tym, że zapałki odpalać lubi o wszelkie możliwe powierzchnie. Od dekoltu prostytutki po podeszwę buta wisielca, pod którym akura

t sobie stoi. Zostaje wynajęty przez pewnych burżujskich braci do przetransportowania złota przez ogarnięty rewolucją Meksyk, ale gdy okazuje się to zwyczajnie niemożliwe, zatrudnia się jako strateg (i nie tylko) w bandzie nieco nieporadnych rewolucjonistów pod przywództwem pociesznego Paco (jedyny, niestety, występ Tony'ego Musante w spaghetti westernie). Tymczasem jego śladem podąża psychopatyczny "gangster" Curly (świetny Jack Palance) i jego żądni rozlewu krwi ludzie.

Przebojowy "Najemnik" to pierwszy zapatowski western Corbucciego, przez niektórych - nie przeze mnie - postrzegany też jako jego ostatni udany film spag-westu. Miejscami kapitalny od strony technicznej, przebija nawet (pod tym kątem) zrealizowane chwilę wcześniej arcydzieło "Człowiek zwany Ciszą". Wyższy niż wcześniej budżet wyłącznie posłużył się kontrowersyjnemu twórcy, choć trzeba zaznaczyć, że to, co w filmie tym najlepsze - a więc montaż i pewne zabiegi reżyserskie - większej ilości mamony akurat wcale nie wymagały.


Ta kolejna już w karierze Corbucciego alegoria polityczna to też pierwszy jego film cechujący się lekką tonacją, aczkolwiek liczne sceny humorystyczne stale sąsiadują z brutalnymi aktami przemocy, a niektórym wydarzeniom towarzyszy bardzo gorzka wymowa. Rzecz zahacza o western rewizjonistyczny, ale jego ostatnie 10-15 minut wiele zmienia. "Najemnik", film niejako odzwierciedlający ówczesną sytuację społeczno-polityczną we Włoszech, miał bowiem zagrzewać do walki. Wolałbym jednak, aby było inaczej, bo z punktu widzenia samej dramaturgii okazuje się to całości bardzo szkodzić. Nawał punktów zwrotnych w ostatnich scenach powoduje zwyczajny przesyt, z kolei charakter wynikających z nich wydarzeń jest już jednoznacznie optymistyczny, co niejako rzuca cień na wywołaną wcześniej "mieszankę emocjonalną". Gdyby nie to swoiste post scriptum, sprawiające wrażenie dodanego na siłę, "Najemnik" byłby filmem wybitnym.


Piękna muzyka Morricone. Szczególne wrażenie robi w finałowym pojedynku, będącym zresztą jednym z najlepszych westernowych pojedynków w historii: http://www.youtube.com/watch?v=8PykHgkq8-Q (to po nim opowieść powinna była się zakończyć).


Jeden z ulubionych spaghetti Tarantino (nr 4 w jego top 20).







Czterech jeźdźców Apokalipsy reż. Lucio Fulci, 1975

W połowie lat 70. włoski western już dogorywał. Z jednej strony publiczność była nim zmęczona i nie potrafiła w dalszym ciągu traktować go poważnie, z drugiej zaś wyrosła mu na własnym podwórku wcale mocna konkurencja: przeżywające właśnie swoje najlepsze lata kino poliziotteschi oraz stale rosnące w siłę giallo.

Wówczas, po 9 latach przerwy,

do gatunku powrócił sporo zawdzięczający mu Fulci. I w zasadzie spłacił dług. Powstałymi na motywach opowiadań Francisa Bretta Harte'a Czterema jeźdźcami..., jednym z najoryginalniejszych i najbardziej niepokojących spag-westów, zapoczątkował on ostatni rozdział w historii włoskiego Dzikiego Zachodu - sentymentalne i/lub melancholijne, ilustrowane hipisiarskimi balladami twilight spaghetti.

Wbrew pozorom tytułowymi bohaterami nie są żadni bezlitośni rewolwerowcy, lecz niegroźne wyrzutki społeczne. To hazardzista o burżujskich manierach, nastoletnia, ciężarna prostytutka, alkoholik będący już wrakiem człowieka oraz czarnoskóry wariat, utrzymujący, iż ma kontakt z duchami. Poznają się w celi szeryfa, w której to umieszczenie ich okazuje się dlań zbawienne - podczas spędzonej tam nocy na ulicach miasta rozegra się bowiem czystej wody ludobójstwo. Rankiem wyruszą razem w podróż, celem znalezienia sobie nowego domu. Po drodze przyłączy się do nich bandyta imieniem Chaco (niesamowita kreacja Tomasa Milliana). Początkowo pomocny, szybko okaże się nieobliczalnym psychopatą.


Czterej jeźdźcy... to psychodeliczne kino drogi, poświęcone przyjaźni, miłości, przemocy, wreszcie kresowi Dzikiego Zachodu (nie, o ekspansji kolei mowy nie ma). W wielu miejscach zaskakująco dużo tu ciepła i empatii, ale w opozycji doń stoją sceny prawdziwie nieprzyjemne. Niezbyt liczne, ale poprzez swoją brutalność (wspomniana masakra), sugestywność (gwałt na otumanionej narkotykiem kobiecie) lub osobliwość (nekrofagia) bardzo silnie działające na odbiorcę. Wespół z okazjonalnymi elementami onirycznymi (kapitalna sekwencja w miasteczku widmie) opowiadaną historię czynią snem o Dzikim Zachodzie.


Niestety nie obyło się bez minusów. Historia ozdabiana jest nie zawsze pasującą muzyką, opowiadana jest nieco zbyt leniwie, a do tego jeszcze znacznie hamuje ją sekwencja rozgrywająca się w podupadłym miasteczku górniczym, zbyt długa i niemalże wyzbyta dramaturgii. Nie tylko odstaje od wcześniejszych fragmentów, ale też osłabia oczekiwany finał. Po którym z kolei następuje prawdopodobnie jedno z najbardziej kuriozalnych zakończeń spaghetti westernu.


Ciężko więc o brak mieszanych uczuć po seansie, ale równie ciężko nie doceniać odwagi Fulciego, talentu Milliana i kreatywności scenarzysty Ennio De Conciniego.

11 komentarzy:

  1. Ja ostatnio zaliczyłem wizytę na Dzikim Zachodzie Sergia Sollimy, obejrzałem chwalony przez fanów gatunku "The Big Gundown" (ponoć polski tytuł to "Colorado"). No i zapewne nie będę oryginalny jeśli powiem, że to świetny western w niczym nie ustępujący zarówno najlepszym spaghetti westernom jak i słynnym klasykom z USA. Domyślałem się wprawdzie, że Cuchillo nie jest gwałcicielem i mordercą, więc podejrzewałem jak to się może skończyć, ale dobra westernowa akcja, świetne role Van Cleefa i Miliana, przewaga scen plenerowych nad kameralnymi, kilka zaskakujących momentów i oczywiście muzyka Morricone sprawiły, że oglądało się przyjemnie i bez znudzenia.

    Pozostałych czterech jeszcze nie widziałem, ale postaram się powoli nadrabiać zaległości. I mam nadzieję, że w momencie premiery nowego filmu Tarantino moja znajomość włoskiego westernu będzie większa. Bo skoro wiele z tych filmów należy do najlepszych filmów Tarantino to pewnie niektóre pomysły z tych utworów przemycił do swojego "Django Unchained".

    OdpowiedzUsuń
  2. No to teraz koniecznie jeszcze "Twarzą w twarz"! Jak dla mnie jeszcze lepsze.

    Zgaduję, że podczas seansu "Django Unchained" fani spaghetti będą mieli problemy ze śledzeniem samej fabuły;] Oby!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ano obejrzałem "Twarzą w twarz" i przyznaję rację. Fabularnie jest lepiej i trudniej przewidzieć jak się skończy. No i ciekawie pokazana jest przemiana dwóch bohaterów.

    OdpowiedzUsuń
  4. ,, The Big Gundown'' nie jest tłumaczeniem oryginalnego ,, La Resa Dei Conti''. Z tego, co się orientuję, włoski tytuł znaczy mniej więcej tyle, co ,, Wyrównany Rachunek''.
    Dla mnie ,, Kula dla Generała'' to najlepszy zapata western ze wszystkich tego typu , prawdziwy signum temporis lat 60-tych. Zrobiony przez bandę lewaków ( rezyser, scenarzysta i główny aktor ), maoistowski i bardzo antyamerykanski hymn na cześc polityki leseferyzmu dla krajów Trzeciego Świata (nawet Teologia Wyzwolenia ma tu swego kapłana ). Do tego ten obłedny karnawał, gdzie radośc życia i euforia zabijania stanowią nierozerwalną jednośc. El Chuncho ( Volonte ) jest anarchistycznym bandziorem, który w tym chaosie czuje się idealnie spełniony, dla niego rewolucja mogłaby trwac wiecznośc. Pewnie nie każdy chce się z takim bohaterem identyfikowac, podobnie, jak z Nino ( Castel ) - ten jest z kolei lodowato zdystansowany , a do tego wygląda, jak Duduś Fąferski. Ale nazwac ich głupimi, to gruba przesada. Obaj świadomie podążają ścieżkami, które jakże trafnie dla siebie wybrali.

    OdpowiedzUsuń
  5. Uogólniłem ("z reguły"), pisząc o całej grupie. W życiu nie nazwałbym Nino (świetne nawiązanie do amerykańskiej agentury) postacią głupią. Nie napisałbym tak też o Santo, ale z Chuncho to już nieco inaczej wygląda. Bo z jednej strony to gość samoświadomy, ale z drugiej bywa dziecinnie naiwny i bezmyślny (przyjęcie Nino do grupy). A pozostali? No cóż :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Powiedziałbym, że nie tyle bezmyślny, co pozbawiony doświadczenia w określonej materii. Dla niego Nino objawił się, jako taki gośc, jak on sam : ścigany przez prawo, który pomógł bandzie przy akcji z pociągiem, bo w jej szeregach bedzie bezpieczny, a i nagrabic da się więcej. Nino okazał się bezcennym nabytkiem wprowadzając elementy takyki do działań bandy, stosującej głównie metodę ,, na rympał''. Dzięki temu wszyscy się wzbogacili, zatem logiczne, że Gringo zdobył pełne zaufanie myślącego prostymi kategoriami szefa.
    Chuncho nie miał podstaw, żeby w swej muchachowskiej łepetynie wykminic, ze mu Jankesi ,, Szakala'' podesłali. Nie miał takiej wiedzy.
    Ten film, jako jeden z bardzo nielicznych SW szedł w Polsce w kinach, pt. ,, Gringo''.

    OdpowiedzUsuń
  7. "film niejako odzwierciedlający ówczesną sytuację społeczno-polityczną we Włoszech, miał bowiem zagrzewać do walki"

    możesz podać przykłady analogii?

    OdpowiedzUsuń
  8. Mogę tylko ogólnikowo. Rozchodzi się o to, że w drugiej połowie lat 60. włoska klasa robotnicza zbuntowała się przeciwko kapitalizmowi, chętni do rewolty byli też studenci o wiadomych poglądach. I kraj zalała fala strajków. Corbucci, jak na reżysera stojącego po lewej stronie mocy przystało, kibicował im. Meksyk to symbol.
    Tu nawet wypadałoby się cofnąć o kilka lat - bohaterowie spag-westu byli postaciami wymarzonymi dla włoskich odbiorców, skoro odzwierciedlali ich rosnące nieufność i pogardę wobec władzy/prawa.

    OdpowiedzUsuń
  9. Dzięki za odpowiedź!

    Jestem mocno prawicowy(czytaj: wolność osobista, gospodarcza, własność prywatna, rządy prawa, religia chrześcijańska i obiektywne pojęcie prawdy, natomiast nie utożsamiam się z żadną partią) i zapata westerny zawsze odbierałem jako prawicowe. Dziś żaden lewak nie podpisałby się nie tylko pod Corbuccim, ale i El Chuncho. Pamiętasz, jak wskazał na starego Mexicano i powiedział: "On jest takim samym człowiekiem jak ja i Ty". Dla dzisiejszych lewaków ze Starbucksa to nie do przyjęcia. Wszak wg żądania zboczeńców potępiają nawet tych, co noszą skarpety na sandałach - i taki lewacki pedał nie zgodzi się, że jest takim samym człowiekiem jak chłop słuchający Radia Maryja.

    Co więcej, już na początku filmu, przed napisami mamy informację, że "rewolucjoniści" byli zwykłymi bandytami, potem realistyczna scena STRZELANIA W TYŁ GŁOWY - skąd my to znamy... Poznajemy Chuncho, gdy w bestialski sposób krzyżuje dzielnego i szlachetnego oficera na torach, zmuszając pociąg do zatrzymania się. Wspaniały oficer, w obliczu niemożności uwolnienia go, wydaje nieudolnemu dowódcy oddziału jadącego pociągiem rozkaz przejechania siebie, by mogli jechać dalej. I tak na początku filmu żegnamy jedyną pozytywną postać. Oczywiście mordują "sołtysa"(kompletny brak znajomości meksykańskich realiów) ale poza zdaniem "Bo jesteśmy biedni" nie usprawiedliwia się tego, wreszcie gdy Chuncho rozwala Gringo i daje mu odjechać(martwemu) do U.S. - wystarczy Stany zamienić na Moskwę czy Brukselę, które gnębią nas dziś tak jak USA Meksykanów w filmie.

    Również w sprawie religii jest lepiej niż w np. Tepepie - jedyny ksiądz w filmie walczy w bandzie Chuncho, gra go genialnie Klaus Kinski.

    Wracając do Corbucciego,to choćby Django jest pełen katolickiej symboliki:
    - Django wkracza do miasteczka ciągnąc trumnę z Krzyżem, scena, w której ratuje Marię po raz pierwszy przypomina tę z Biblii(kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień)
    - brat John czy jak się szpieg Jacksona zwał jest protestantem, a wygląda jak Żyd
    -Jackson parodiuje religię(jak naziści, komuniści i homofaszyści) a jego kolorem jest czerwony, rozwalanie Meksykanów przyPOmina egzekucje urządzane przez Ernesto Che na Kubie czy w Boliwii
    -Hugo to komunista dla którego nie ma żadnych świętości(po bolszewicku chce okraść Django)
    - Django zostaje "ukrzyżowany" przez połamanie dłoni, w ostatnim pojedynku Jackson strzela do Krzyża - czyni rzecz najgorszą - i wówczas Django wbrew swoim ranom odzyskuje władzę w dłoniach i zabija go.
    -w Vamos a matar Basco kończy swoją drogę żeniąc się w kościele, nie urzędzie
    w Il mercenario Paco - komunista i bandyta w jednym jest przedstawiony jako idiota i klaun

    co o tym sądzisz?

    OdpowiedzUsuń
  10. Sorry, że dopiero teraz odpisuję i z góry uprzedzam, że - jakby co! - w najbliższym czasie to się raczej nie zmieni.

    Nie wydaje mi się istotne, kto by się dzisiaj pod tymi filmami/twórcami podpisał. Kontekst kluczowa rzecz. Inna sprawa, że nie można generalizować - Corbucci był lewakiem, który np. nie cierpiał hipisów (polecam zacne "Gli Specialisti"), który pomiędzy westernami zrealizował anty-komunistyczny thriller "Bersaglio mobile" (jeszcze go nie widziałem, ale wierzę Alexowi Coxowi na słowo).

    "Kula dla generała" zaczyna się od informacji, że kraj niszczyły grupy bandytów. Rewolucja jest dla bohaterów jedynie pretekstem do jednego wielkiego rozpierdolu. Mord, gwałt, rabunek - sama zabawa. Ale, po pierwsze, bohaterowie zostają potem skontrastowani z prawdziwymi rewolucjonistami (egoistyczne zachcianki vs. idee), po drugie, następuje mocna przemiana El Chuncho. Przestaje być zwykłym bandytą. Co nie zmienia faktu, że to bardzo trzeźwy i smutny film, pokazujący, że po obu stronach barykady były takie same gnoje.
    Btw wątek przyjaźni z Nino/Gringo ma sens (jest prawdziwie przekonujący) tylko wtedy, kiedy postrzegać go będziemy jako wątek MIŁOSNY.

    Santo nie jest tam jedynym duchownym, jest za to jedynym duchownym walczącym. Jest nawet scena, gdzie zabija innego księdza.

    Postać Paco swoje korzenie ma w "The Big Gundown". Prosty, nieporadny chłop, a zabawny, bo i zabawne postaci to jeden ze spag-westowych standardów. Najpierw pojawiały się wprawdzie tylko (jeśli nie liczyć utworów bardziej komediowych) na drugim planie, ale jednym z popularniejszych szablonów stało się (głównie w tytułach zapatowskich) uczynienie głównymi bohaterami dwóch postaci o przeciwstawnych sobie charakterach, co - uogólniajac - z jednej strony prowadziło do ich rozwoju (postaci uczyły się od siebie), z drugiej służyło czynieniu filmów bardziej przebojowymi (zabawniejszymi). To drugie nie miało oczywiscie miejsca w "Kuli", ale w "Il Mercenario" jak najbardziej. Niemniej to akurat wypadek szczególny; jest tam ten znakomity cynizm Corbucciego (moje ulubione hasło: "Lepiej być żywym clownem niż martwym rewolucjonistą") i brakuje tylko kropki nad i w postaci pesymistycznego zakończenia. Takie też miało pierwotnie być, ale powstała tylko optymistyczna wersja. Zagrzewająca do boju.

    Ślubu w "Companeros" nie pamiętam, ale mój problem z tym filmem polega na tym, że ile razy bym go nie widział, zawsze błyskawicznie o nim zapominam. Usypia mnie.

    Religijnej symboliki sporo w spag-westach, choć czasem to był "fetysz" nieniosący głębszych treści. "Django" to film tyleż anty-rasistowski, co anty-klerykalny (postać brata Johna postrzegam jako duchownego na usługach klasy wyższej, takiego, co by go w hiszpańskiej wojnie domowej anarchiści czy komuniści zmasakrowali; sam Jackson to wyzyskiwacz i elegancik, przywodzi na myśl krwiożerczego kapitalistę).

    Czemu Jackson parodiuje religię? Masz na myśli nawiązania do Ku Klux Klanu?

    Nie zapominajmy, że Django jest równie chętny na wyrolowanie Hugo.

    To wybijanie Meksykanów podobno zaczerpnięte zostało z Brazylii, gdzie w latach 50. biali w ten sposób ćwiczyli na tamtejszych Indianach. Nie wiem, może Che też tak robił, ale nie sądzę, by Corbucci był anty - w póxniejszym "Sonny i Jedzie" drugiego z tytułowych bohaterów stylizował właśnie na Che. Inna sprawa, że Jed to też straszny skurwiel był (bandytyzm ponad wszystko), lecz nie była dlań żadnej przeciwwagi.

    OdpowiedzUsuń
  11. "Btw wątek przyjaźni z Nino/Gringo ma sens (jest prawdziwie przekonujący) tylko wtedy, kiedy postrzegać go będziemy jako wątek MIŁOSNY."

    Że co???? PEDAŁY? I dlaczego uważasz, że "tylko wtedy"?

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się