sobota, 8 stycznia 2011

Wściekłość (reż. Takeshi Kitano, 2010)


"Powrót Kitano do świata żywych" chciałoby się napisać, tylko przeszkadza w tym fakt, że reżyserskiej aktywności przecież nigdy nie zaniechał. Wypadałoby pewnie napisać, że to po prostu długo oczekiwany powrót do kina gangsterskiego, ale to stwierdzenie też mi nie do końca pasuje. Bo - choć jest jak najbardziej trafne - "powrót Kitano" wiąże się jak dla mnie nie tylko z filmową gangsterką, ale z udanym kinem w ogóle. Nie wiem kiedy dokładnie stwierdził, że z opowieściami o policjantach i yakuzie zrywa, ale chyba każda osoba znająca jego twórczość zgodzi się, że była to decyzja zła. Nie, żeby nie miał na swoim koncie udanych produkcji z tą tematyką niezwiązanych, ale kurcze... Kitano całkowicie rezygnujący z kina, w którym czuł się jak ryba w wodzie, dzięki któremu zdobył rzesze wielbicieli? Ktoś powie, że to postanowienie odważne, kto inny, że przecież nie ma się co ograniczać. I ciężko się z tym nie zgodzić, ale niestety równie ciężko z tym, że tworząc tak nieudolne, bełkotliwe pseudo-komedie jak Takeshis' i Niech żyje reżyser! dokonał artystycznego samobójstwa. Nie, żeby oprócz tych dwóch tytułów nic w ciągu minionej dekady nie nakręcił, ale ja się po prostu bardzo cieszę, że okazał się niesłowny i po równych 10 latach wrócił do korzeni. Bo po latach błądzenia wrócił do pierwszej ligi.



Na pierwszy rzut oka nie ma w opowiadanej tu historii nic oryginalnego - dla zysku jedna gangsterska familia każe podległej sobie drugiej grupie rozprawić się z trzecią. Prowadzi to do kolejnych spisków, manipulacji i wreszcie sporej ilości trupów. Niby typowe yakuza eiga, natychmiast kojarzące się z klasycznymi obrazami Kinji Fukasaku. Nawet sposób opowiadania - seria przeplatających się epizodów skupiających się na kolejnych elementach intrygi - śmierdzi taką fascynacją. Ale w tym momencie dochodzimy do nieśmiertelnego hasła mówiącego, że diabeł tkwi w szczegółach. Raz - fabuła prosta jak drut "porozrzucana" jest jak puzzle, więc by się nie pogubić, widz musi być ciągle w trakcie seansu aktywny (kolejne epizody dopełniają się czasem tylko na zasadzie analogii, nie wszystko jest też wyjaśniane). Dwa - film nie tylko nie posiada głównego bohatera, ale nie posiada też choćby jednej pozytywnej postaci. Wszystkich podzielić możemy w zasadzie na dwie grupy - źli i bardzo źli. Ale to tak naprawdę podział bardzo umowny, bo chodzi wyłącznie o to, że tymi bardziej złymi są ci, którym uda się dłużej pożyć, ci którym uda się szybciej wyciągnąć broń, dzięki czemu przelać będą mogli potem więcej krwi. Wszyscy są tu rasowymi antagonistami. No dobra, jest kilka postaci, które teoretycznie mogły by zasłużyć na uzasadnioną sympatię widza. Ale nie zasługują, bo pokazane są zbyt przedmiotowo. Lub za krótko żyją. Kitano nie pozwala nam, byśmy przedstawiony świat choć trochę polubili.


Nie ma tu ciężaru Brutalnego gliny i Punktu zapalnego, nie ma poezji Sonatine i Hana-bi, nie ma przebojowości Brother. A jednak Wściekłość widzi mi się nie tylko jako coś nowego w gangsterskiej - tudzież quasi-gangsterskiej - twórczości Kitano, ale i jako swego rodzaju podsumowanie wcześniejszych obrazów. Podsumowanie z jednej strony cyniczne (nie ma tu już miejsca na sentymentalizm), z drugiej ewidentnie sprawiające autorowi niemałą frajdę podczas tworzenia. O ile w takim Sonatine pokazywał nam ludzkie, może nawet niewinnie dziecięce, oblicze członków yakuzy, tak tutaj widzimy jedynie kolejne stada zwierząt bezwzględnie walczących o terytorium (choć czasem już chyba nieważne o co). Czemu towarzyszy kupa niekoniecznie uzasadnionej przemocy i dziesiątki często bezsensownych zgonów. Ale to przecież yakuza - armia badass motherfuckers. A wszystko za sprawą najważniejszego z najważniejszych, starego bossa, którego kolejne decyzje wyglądają jak zwyczajne fanaberie znudzonego, do granic możliwości rozpieszczonego gówniarza. Któremu niestety wszystko wolno, więc bawi się podwładnymi jak marionetkami i tylko zaciera ręce na myśl o kolejnych trupach. Kitano mówi wprost, że to jeden wielki absurd, śmieszny i straszny zarazem. Tym samym Wściekłość szybko nabiera charakteru satyry, a miejscami też pastiszu. Rozbraja nie tylko bezsensem przedstawionej wojny i drastycznością kolejnych scen przemocy (kilka z nich naprawdę odrzuca), ale też humorem, głównie czarnym. Kitano zdaje się mieć do swojej twórczości zdrowy dystans - wie, że film to produkt, który należy sprzedać, by tworzyć dalej, więc dorzuca lekkostrawne składniki, których spożywanie i mu samemu bardzo smakuje. Ale wie też jak wpływowe kino być potrafi, a propagować gangsterskiego życia nie zamierza. Więc szydzi z niego, ale przy tym wcale nie udaje, że się nie boi.

2 komentarze:

  1. Nie wiem, czy wiesz, ale jeszcze w tym roku ma się pojawić kontynuacja "Wściekłości". Z tym filmem to trochę jak z "Election" Johnniego To.

    A propos tego wcześniejszego błądzenia Kitano, nie widziałem "Takeshis'" i "Niech żyje reżyser", ale trzecia część tej jego komediowej trylogii - "Achilles i żółw" to naprawdę niezłe, inteligentne kino. Warto dać mu szansę. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie tego jednego nie widziałem. A więc zobaczę;)

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się