środa, 13 kwietnia 2011
Femina (reż. Piotr Szulkin, 1990)
Femina to jeden z najciekawszych, najbardziej oryginalnych filmów nie tylko w filmografii Szulkina, ale i w całym znanym mi kinie polskim ostatnich 30 lat. Ale przy okazji też jedno z największych rozczarowań, jako że od dawna na niego polowałem, zachwycony szulkinowską tetralogią sci-fi, tuż po której został nakręcony. Do tej pory żyłem w przekonaniu, że pewna nieudolność charakteryzująca ostatni jak na razie tytuł Pana Piotra, Ubu króla, wynikała z bardzo długiej, ponad dziesięcioletniej, przerwy w reżyserowaniu filmów pełnometrażowych. Że gdyby udało mu się uzbierać potrzebne na jego realizację fundusze już na początku lat 90., to byłby to obraz w pełni udany. Brakowało mi tylko znajomości Feminy, by całkiem utwierdzić się w tym przekonaniu. A tymczasem film ten okazał się przede wszystkim przypomnieniem nieśmiertelnej tezy mówiącej, że nie oryginalność świadczy o jakości. Bo, jak się okazuje, już w 1990 roku Szulkin trochę wypadł z formy.
Nie znaczy to, że uważam, iż jest to film zły, czy coś w tym stylu. Ani też, że nie wierzę, iż kolejny po nim film mógł być dobry. Ale daleko mu do Golema czy Końca cywilizacji, po seansie których Szulkin trafił na listę moich ulubionych reżyserów. A gdybym to od Feminy zaczął przygodę z jego kinem, to nie wiem czy dotarłbym do wspomnianych tytułów. Fabuła pozornie wskazuje na zaskakująco zwyczajną, jak na tego twórcę, historię. Oto kobieta po trzydziestce, Bogna, żegna się ze swoim mężem na lotnisku, który wybiera się na Zachód, by przez miesiąc popracować. Zostaje sama z synkiem, ale niespodziewanie dowiaduje się o śmierci swojej matki. Wyrusza więc w rodzinne strony, co jest tradycyjnie dobrym powodem do rozliczenia się ze swoją przeszłością oraz zastanowienia się nad przyszłością. Już na starcie niezwykły jest sposób opowiadania historii. Niezwykły, bo garściami czerpiący z poetyki snu. A już po pierwszej scenie słyszymy dźwięk klapsa i reżyserski krzyk "Akcja!". Kiedy wreszcie kolejne sceny coraz bardziej przypominają teatr absurdu, a na ekranie regularnie pojawiać się zaczyna sam Józef Stalin, oczywistym staje się, że Szulkina wcale nie interesuje życie samotnej kobiety. Jej historia jest pretekstowa, nie ona niesie tu treść, lecz wypełniające ją po brzegi alegorie i symbole. Bardzo ambitnie i bardzo ryzykownie.
Femina początkowo jest dziełem intrygującym, zachwycającym stroną audiowizualną oraz narracją (no chyba, że ktoś nie gustuje w poetyce oniryzmu czy surrealizmu). I choć musi minąć trochę czasu, aby jasnym było, że zagubiona Bogna oznacza zagubioną po upadku epoki socjalizmu Polskę, nieśmiało jeszcze wkraczającą w świat kapitalizmu, to im dłużej film trwa, tym jest nie tyle coraz bardziej czytelny, co raczej coraz bardziej męczący. Wydaje mi się, że gdyby bardziej jego "akcję" skondensować, gdyby ograniczyć ten istny nawał symboli i teatralnych kwestii rodem z jakiejś sztuki Eugena Ionesco, to byłby z tego nie tylko bardzo ciekawy, ale i bardzo udany krótki - czy nawet średni - metraż. A tutaj wszystkiego jest trochę za dużo. Także muzyki i ruchów kamery, bo te wydają mi się nazbyt często wchodzić na pierwszy plan. Doprowadza to w końcu do pewnego chaosu, kojarzącego się natychmiast z co bardziej szalonymi obrazami Andrzeja Żuławskiego. O takich rzeczach zwykło się mówić, iż albo zachwycają albo odpychają. A ja znowu jestem gdzieś po środku, niemalże jak bohaterka Feminy. Filmowi brakuje statyki, jakiejś chwili odpoczynku, podczas którego można by odetchnąć spokojnie, by ponownie się w to wszystko zanurzyć. Przeszłość miesza się z teraźniejszością, miejscami nie wiadomo już co jest czym, tak jak było to w kultowym Sanatorium pod Klepsydrą. Ale tutaj zaczyna to dusić, bo Femina jest obrazem zbyt chłodnym, stale widza dystansującym. Jest obrazem bardzo hermetycznym, którego nie sposób chociaż w jakimś stopniu nie docenić, ale i chyba nie sposób do końca zrozumieć. Jest to wypowiedź błądzącego Artysty, czasem na krawędzi Bełkotu, tycząca się rzeczy dla nas Ważnych i Bardzo Ważnych. Może też Zbyt Ważnych. Jak to śpiewał kiedyś pewien zbuntowany zespół - "Twoja ambicja zabija Ciebie".
Etykiety:
Piotr Szulkin,
recenzja,
surrealizm
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
anonimie, podpisz się