wtorek, 26 kwietnia 2011

Yattaman (reż. Takashi Miike, 2009)


Szczęka na podłodze. Dawno nie widziałem filmu tak tandetnego, kiczowatego i durnego, a jednocześnie tak pozytywnego. Od początku do końca oglądałem go z wytrzeszczonymi oczami nie wierząc w to, co widzę. Miike powiedział kiedyś o Paulu Verhoevenie po seansie Żołnierzy kosmosu coś w stylu: "Podziwiam tego gościa i ten film. Jakim cudem ktoś w ogóle pozwolił mu to nakręcić? Kto mu dał pieniądze na coś takiego?". I to samo ja myślę teraz o Miike i Yattamanie. No tyle, że tutaj mamy do czynienia z adaptacją kultowego anime, więc "ryzyko" uzbierania potrzebnych funduszy było duże. Nie żaden Tetsuo, nie żaden Visitor Q, ale właśnie Yattaman skłania do zadania pytania: czy Japończycy mają w sobie coś jeszcze z psychicznej równowagi? A jeśli nie, to dlaczego mnie to nie martwi?

Jest sobie tajemniczy artefakt w kształcie trupiej czaszki, który ma magiczną moc. Został rozdzielony na cztery części, każda dobrze schowana w innym zakątku świata. Jest sobie demoniczny łotr imieniem Dokurobei, któremu marzy się władza nad światem, a którą ułatwić ma mu oczywiście posiadanie owego artefaktu. Więc zatrudnia trójkę pomniejszych złoczyńców - działających jako Drombo - co by mu kolejne części odnaleźli. Ale na szczęście dla ludzkości na horyzoncie pojawia się szlachetny duet wojowników o nazwie Yattaman. Obie ekipy mają do dyspozycji masę przeróżnych (głupich i głupszych) narzędzi zbrodni, ale najważniejsze pozostają gigantyczne mechy. O szczegółach można by napisać dużo więcej, ale pewnie i tak wszyscy to anime kojarzą. Niczym w Power Rangers, podstawą każdego odcinka był ciągle taki sam schemat i co ciekawe, w filmie zostało to odtworzone. Trzyaktowy scenariusz zbudowany jest bowiem tak, iż przypomina trzy połączone ze sobą różne odcinki + finał wyglądający jak zakończenie serialu. Nie pamiętam już szczegółów anime (a boję się go sobie odświeżać), ale zdaje się, że film szalonego Takashiego, to bardzo wierna adaptacja. Tutaj jest nawet negacja czegoś takiego, jak czas rzeczywisty. Bo nie wiem jak inaczej odbierać sceny pojedynków, kiedy między kolejnymi ciosami mija kilka minut, bo protagoniści zajęci są np.rozmową. Więc antagoniści nie przeszkadzają, tzn. na ekranie ich nie widać. Bo po co? Przecież za chwilę będą mieli swoje pięć minut i też sobie pogadają. Tudzież poudają seks lub odlecą w krainę fantazji, marząc o życiu na wsi (sic!).


Mech strzelający pociskami z sutków, to mój absolutny ulubieniec. Inne strzelają z mechanicznych penisów. Ale to bardzo złe mechy. Dobry jest tylko gigantyczny pies, chociaż ciągle dostaje po dupie. Ale i jemu nieobce są seksualne pociągi ("piękna" scena, w której wybucha po stosunku odbytym z przeciwnikiem). Tak jest, to bardzo lubieżna bajeczka. Masa tu prostackiego humoru, który sam w sobie za bardzo nie bawi. Ale jest tego taki nawał, że ciężko o to, by banan z buźki zszedł. No nie da rady, chociaż zaśmiać się na głos dosyć ciężko. Yattaman to jedno wielkie kuriozum. Słodkie jak garść landrynek wrzuconych na siłę do gęby małej dziewczynki. Skośnookiej oczywiście. W szkolnym mundurku i z Czarodziejką z Księżyca wytatuowaną na plecach. Tylko uważaj, ona zaraz zacznie wymiotować. Miike ma ogromne doświadczenie w mieszaniu ze sobą składników, które teoretycznie do stania się całością absolutnie się nie nadają. I, jak to przeważnie bywa, sztuka ta udaje mu się (warto pewnie wspomnieć, że pojawiają się sceny musicalowe czy animowane). Tylko, że ja nie wiem czy to jest dobre. To kompletny nonsens, estetyczny gwałt na takim widzu, jak ja. Ale w pewnym sensie jest przyjemnie. Ciężko napisać, że to gówno pokroju Power Rangers, choć potencjał na taką szufladkę ogromny. Na pewno jest to dużo lepsze, niż wydaje się być. Choćby dlatego, że ciągle zaskakuje, a choć zawstydza widza, że to w ogóle ogląda, to ani chwilę nie nudzi. I chyba tym akcentem wypadałoby tekst zakończyć. Nie wiem czy to można komuś polecić, nie wiem czy to można komuś odradzić. To chyba esencja kuriozum. Albo coś.


Powyższy tekst został także opublikowany na stronie Klubu Miłośników Filmu. O tutaj.

2 komentarze:

  1. Told Ya.

    Tak. To wierna adaptacja. Sprawdziłem sobie po projekcji dwa odcinki serialu i różnic nie uświadczyłem. W tym właśnie leży dla mnie największy urok filmu. W konsekwencji, z jaką został zrealizowany, znaczy.


    Jako ciekawostkę podam, że film zarobił w Japonii niezłą kasę, bo koło 30 milionów dolarów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Już anime było bezdennie głupie, ale w formie rysunkowej strawne. Na to po prostu brak słów. Cycki opadają.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się