wtorek, 29 października 2013

Ostatnio obejrzane vol.1

"Człowiek ze stali" Zack Snyder, 2013
Pamiętam, że kiedy zobaczyłem pierwszy teaser tego filmu, pomyślałem, że może wreszcie doczekamy się porządnej adaptacji przygód Supermana. Nie, żeby teaser zrobił na mnie tak duże wrażenie, ale zapowiadał rzecz garściami czerpiącą z mistrzowskiego komiksu "Na wszystkie pory roku" Jepha Loeba i Tima Sale'a. Na chwilę zapomniałem wtedy, że to, co sprawdza się w opowieściach obrazkowych, niekoniecznie sprawdza się na dużym ekranie, jak również, że reżyserem tego filmu jest przecież Snyder. A jak to na niego przystało, film jest przede wszystkim efekciarską rozpierduchą (wspomniany komiks to utwór bardzo liryczny). Fajnie, że w paru miejscach rzecz całkiem ciekawie odchodzi od kanonu historii o Wielkim S, fajnie też, że do tematu autorzy podeszli jak najbardziej poważnie (dziwią mnie zarzuty o patos, to prawie tak, jakby czepiać się "Aliena", że rozgrywa się w kosmosie). Niefajnie, że od początku projekcji towarzyszą nam dziury scenariuszowe i rozwiązania dziecinnie naiwne. Wcale nie byłoby jednak źle, gdyby nie to, że druga połowa filmu to jeden wielki rozpierdol. Czuć potęgę Supermana i jego przeciwników, ale z każdym kolejnym wybuchem bohaterowie - w pierwszej połowie ledwie naszkicowani, jednak w miarę wyraźni - są coraz dalej za formą. Aż w końcu nie zostaje z nich nic.



"Elizjum" Neill Blomkamp, 2013
Postapokaliptyczny cyberpunk prosto od twórcy znakomitego "Dystryktu 9". Film od strony fabularnej jest mocno old skulowy - czerpie z rozmaitych klasyków S-F, od "Metropolis" przez "Mad Maxa" po "Nemezis". Jest tu trochę pulpy, jest też bardzo dużo kiczu. Gdyby nie to, że to produkcja wysokobudżetowa, to śmiało można by go zaliczyć do kina klasy B. W tym też, oczywiście, jego urok, choć wielu to przeszkadza. Faktycznie rzecz nie dorównuje debiutowi Blomkampa, tyle że reżyser, mimo istotnych podobieństw (cokolwiek spaghetti westernowy bohater, kluczowe tło społeczno-obyczajowe), ewidentnie celował w nieco inne rejony. Tylko nie jestem pewien, czy dlatego, że chciał sobie urozmaicić filmografię, czy dlatego, że chciał zarobić. Ale mniejsza z tym. Ważne, że z banalnie prostej historii udało mu się sporo wycisnąć (niestety nie aż tyle, ile Guillermo del Toro w "Pacific Rim", ale nie mówcie nikomu). Wszystko to za sprawą nieoczekiwanej śmiertelności/słabości bohatera i jego mocno ironicznych losów. To zwykła seria (niekoniecznie przewidywalnych) przypadków czyni go ostatecznie postacią typową. Zdarza się więc wszystko, czego można by się spodziewać, jednak przeważnie z powodów zupełnie innych niż te, których byśmy oczekiwali.


"The Innkeepers" Ti West, 2011
Nie wiem jak jest z pozostałymi filmami Westa (widziałem tylko nijaką, ale rzemieślniczą "Śmiertelną gorączkę 2"), lecz tutaj jawi się on jako Jim Jarmusch kina grozy. Pierwszy akt filmu przypomina zresztą hotelową nowelę z "Mystery Train", tyle że z tłem w postaci opowieści o duchach zamiast audycji radiowej z rock'n'rollem. Obaj twórcy celują też w "filmową nudę" i zabawę konwencją, u obu widać fascynację tradycją kina (acz zgoła odmiennego). West przedstawia nam hotelową recepcjonistkę, która z jednej strony jest typem boidupy, ale z drugiej fascynuje się duchami i usilnie próbuje nawiązać z nimi kontakt. Reżyser buduje napięcie, by je zaraz niszczyć, przeważnie jakimś żartem. Konsekwentnie unika kulminacji, na każdym kroku drażniąc się z przyzwyczajeniami widza. Koncepcja git, ale z wykonaniem już gorzej - retro stylistyka (nazbyt staroświecka muzyka) oraz stale takie samo (a więc monotonne) igranie z regułami gatunku skutecznie neutralizują dramaturgię (której nie pomaga też brak sugestywności zdjęć i montażu). West niewątpliwie kocha opowieści z dreszczykiem. Pytanie tylko, czy jest to miłość odwzajemniona. Pomysły ma fajne, ale talentu na miarę Jarmuscha mu brak.



"Jaszczurka w kobiecej skórze" Lucio Fulci, 1971
Lucio Fulci atakuje. Nie krwią i flakami - choć, oczywiście, bez kilku ostrzejszych scen się nie obyło - a erotyką i surrealizmem. Bohaterką jest burżujka, która gubi się w swoich perwersyjnych snach, głównie poświęconych jej wyuzdanej, wiecznie imprezującej sąsiadce-hipisce. Rozdarta między żądzą a konwenansami morduje ją. We śnie. Tyle że hipiska ginie też w rzeczywistości. W sposób dokładnie taki, w jaki wyśniła to bohaterka. Paranoja, psychodela, psychoanaliza. Mistrzowskie zacieranie granicy między jawą a snem (montaż!). Znakomita muzyka Ennio Morricone, tak jak w spaghetti westernach, pełniącą funkcję narracyjną. W pierwszej połowie filmu da się odczuć wpływy "Wstrętu" Polańskiego i "Piękności dnia" Bunuela, druga połowa to już bardziej typowe giallo. Znaczy się mniej surrealizmu, więcej kryminału. Szkoda, ale i tak jest git. Przede wszystkim ze względu na zdjęcia Luigiego Kuveillera, które to czynią "Jaszczurkę..." bodaj najpiękniejszym filmem Fulciego. Formalnie tak dopieszczonym, że aż chciałoby się powiedzieć: Najlepszy film Daria Argento, którego nie zrobił Dario Argento.



"Płyną tratwy" Władysław Ślesicki, 1962
Dokument poetycki przedstawiający kres lat młodzieńczych i początek tzw. czasów dorosłości pewnego flisaka. Czuje się on w dziczy jak ryba w wodzie, lecz wreszcie przychodzi pora na pracę, w której przyjdzie mu pośrednio niszczyć przyrodę (z czasem jego miejsce zajmie kolejny zafascynowany naturą młodzieniec, czym historia, tradycyjnie, zatoczy koło). Film na pozór może nawet nieciekawy, swoją siłę czerpie z mistrzowskiej, bardzo przemyślanej formy. Reżyser mocno eksponuje dźwięki otoczenia sprawiając, że ma się wrażenie, jakby się przebywało w pełnym zwierząt lesie gdzieś obok bohatera. Tak przyrodę, jak i pracę flisaków Ślesicki rejestruje niezwykle sugestywnie. Za sprawą odpowiednich kątów ustawienia kamery udaje mu się oddać ciężar spadających na ziemię ściętych drzew, jak również spory trud pracy flisaków (w kilku miejscach wydawało mi się, że się zaraz spocę). Film najlepszy jest jednak wtedy, gdy autor stawia na mocno symboliczny kontrapunkt wizualno-dźwiękowy: gdy zdjęcia jedzących czy latających zwierząt zestawia z odgłosami pił czy wpadających do wody kłód. Nieoczekiwanie pojawia się też subtelny wątek miłosny, czym - wespół z brakiem krytycznego podejścia do niejako odchodzącego od przyrody bohatera - autor czyni swoje dzieło dialektycznym. Bardzo ładna rzecz.


PS. To tak naprawdę tylko wybrane z ostatnie obejrzanych. Gdyby ktoś był ciekaw reszty, zapraszam na moje konto na Filmwebie.

5 komentarzy:

  1. Mam bardzo podobne zdanie co do "Człowieka ze stali...", było miło i przyjemno, ale pupki nie urwało. Co do reszty filmów, z przykrością przyznaję, że nie oglądałam, ale zamierzam nadrobić :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie widziałem "Człowieka ze stali", nie znam też komiksu, nawiążę tylko do pierwszych słów Twojej minirecki, które sugerują że poprzednie adaptacje Supermana nie przypadły Ci do gustu. Moim zdaniem wersja Richarda Donnera z 1978 i pierwszy sequel (w reż. Lestera) to bardzo udane widowiska z gatunku filmów o superbohaterach. Jest w nich i patos i humor i niezłe efekty specjalne i rewelacyjni aktorzy. Wiadomo że jest w nich sporo kiczu, ale od takich filmów nie oczekuję realizmu, tylko raczej szaleństwa :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie w nowym MoS twórcy poszli w stronę "realizmu". Ściągnęli trochę S'a z chmur w kierunku ludzi. Zrzucili z niego strój w którym za cholerę nie podkradłby się do niczego i nikogo. Pokazali troszkę powagi w superbohaterze który jest tak naprawdę nieśmiertelny. Taka wersja mi odpowiada. Oczywiście bardzo miło wspominam Christophera Reeva i jego koszące loty na tle nałożonych chmur :)

      Usuń
  3. Dla mnie te filmy są zbyt "niedzielne". Zresztą zastanawiam się, czy to w ogóle możliwe, żeby jakikolwiek film o S. mi się naprawdę spodobał. Postać tak komiksowa, jak to tylko możliwe.

    OdpowiedzUsuń
  4. "MoS" nadspodziewanie dobry, w kinie robił wrażenie, "Elizjum" rozczarowujące, choć wciąż niezłe. "Jaszczurka" do nadrobienia.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się