środa, 14 stycznia 2015

2014

Alleluia

Zeszły rok zaczął się u mnie do bólu zwyczajnie, aby okazać się okresem definiowanym w pewnym sensie zabawnymi "punktami zwrotnymi". W następstwie pierwszego z nich - zepsucia się laptopa przed wyjazdem za granicę - przez cztery długie miesiące prawie nie wiedziałem, co to znaczy obejrzeć sobie film. No i musiałem przestać pisać swoją książkę o spaghetti westernie. A tyle, co zacząłem ją pisać od nowa. W każdym razie, powstałych wówczas zaległości oczywiście nie nadrobiłem, a myślę, że rok 2014 był naprawdę zajebisty w świecie X Muzy. Nie przypominam sobie, abym we wcześniejszych latach miał przyjemność tak często trafiać na co najmniej dobre i z różnych powodów bardzo ciekawe nowe produkcje. Przede wszystkim wreszcie wypłynęło trochę tytułów, na które bardzo czekałem i które stanowią prawie połowę moich największych zeszłorocznych faworytów. Na sto banków byłoby ich jeszcze więcej, ale niestety dokument o wszystko mówiącym tytule Eurocrime! The Italian Cop and Gangster Films That Ruled the '70s Mike'a Malloya póki co dorwać można tylko w USA, bluesowe, poświęcone "problemowi indiańskiemu", Rhymes For Young Ghouls Jeffa Barnaby'ego póki co dorwać można tylko w USA i Kanadzie, inspirowane pulpową włoszczyzną The Duke of Burgundy Petera Stricklanda jeszcze nie doczekało się swojej poza-festiwalowej premiery, a stanowiący komercyjne oblicze mistrza "alternatywnego horroru" Fabrice'a Du Welza Colt 45 ciągle nie wyszedł poza Francję. Rzecz jasna, nie ma tego złego - pierwsi mocni kandydaci na ulubione filmy roku 2015 już są.

ŚNIADANIA I PODWIECZORKI...

 ... są posiłkami niebywale istotnymi. Nie można ich lekceważyć, o nie. Wszak od nich zależy to, jak nam będzie mijać dzień w oczekiwaniu na dania główne. Na ten przykład dziś na obiad planuję pożreć tuńczyka w sosie chilli carne z ryżem i pomidorami, lecz aby mieć wcześniej odpowiednio dobry humor (będący rezultatem ugłaskania mojego żołądka), a następnie siłę na niespieszne przyrządzenie rzeczonego żarcia i uczynienie go bezpiecznym dla rozmiarów mojego brzucha, zjadłem właśnie pożywne, syte i przepyszne śniadanie w postaci jajecznicy na szynce i czerwonej cebuli oraz świeżutkich bułek z serem żółtym i pomidorami. Potem zaś, na drugie śniadanie, odpalę sobie chyba jogurt truskawkowy z bananami i mandarynkami. Świetna sprawa, bardzo polecam, a poniżej moje filmowe odpowiedniki posiłków roku minionego, co to dla mojego żołądka niekoniecznie wcale duże, a jednak prawdziwie smaczne i zdrowe. Kolejność nieistotna.

Michael Kohlhaas reż. Arnaud des Pallieres
 Myślę, że film bardzo niedoceniony, w czym jednak nie ma nic dziwnego biorąc pod uwagę jego specyfikę. Jest bardzo surowy, oszczędny i na swój sposób wywrotowy - reguły klasycznej dramaturgii zostały w nim olane, gdyż przedstawiona nam opowieść definiowana jest tym, czego w niej nie widać. Niedopowiedzianymi scenami, rozgrywającymi się gdzieś poza kadrem i uniwersalizującymi autentyczną historię pewnego buntownika. Anty-efekciarski (zapomnijcie o scenach akcji) traktat o sprawiedliwości. Kolejna świetna rola Mikkelsena.



Nebraska reż. Alexander Payne
Bardzo ładne, głęboko humanistyczne, kino drogi, pełne trafnych obserwacji relacji międzyludzkich, a wreszcie dobitnie przypominające, że tzw. zwykłe życie - to dalekie od opowieści o Indianie Jonesie - też może być pełne przygód. Ba! Są one na wyciągnięcie ręki. Zawsze i wszędzie.



Duże złe wilki reż. Aharon Keshales i Navot Papushado




Co jest grane, Davis? reż. braciszkowie Coen



Tylko kochankowie przeżyją reż. Jim Jarmusch
Dziwnie przyjemne filmidło, podczas oglądania którego czułem się trochę tak, jakbym lewitował nad łóżkiem. Na co zapewne niemały wpływ miało to, że oglądałem go skacowany nad ranem, jeszcze trochę senny, ale już bez bólu głowy. Ale mniejsza z tym. Przede wszystkim bardzo się cieszę, że Jarmusch wrócił do porządnej formy, ponieważ jego wcześniejszy obraz to jakiś grafomański bełkot. Dziwię się, że tu z kolei wiele osób widzi głównie egzystencjalne smutki. Rzecz niemal na każdym kroku ocieka ironią. Film grozy bez grozy, bo wampiry preferują krew w formie lodów na patyku. Mniam.



Jodorowsky's Dune reż. Frank Pavich
Naprawdę cieszę się z tego tytułu, a w trakcie seansu tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że życzyłbym sobie i wszystkim kino-narkomanom, aby takich dokumentów powstawało znacznie więcej. Dziesiątkom różnej maści artystów nie udało się zrealizować setek filmów, a gdzieś w alternatywnej rzeczywistości to właśnie one stanowią kanon X Muzy. Kto wie, czy Diuna nie byłaby opus magnum Jodorowsky'ego? Na pewno byłoby to coś prawdziwie kosmicznego, same tylko materiały zebrane przez Pavicha (i nie tylko) sprawiają, że gały wylatują z orbit. Nomen omen.



Taniec rzeczywistości reż. Alejandro Jodorowsky
Muszę przyznać, że nigdy nie byłem fanem Jodorowsky'ego, ale z wielką przyjemnością piszę, że jego pierwszy od lat film śmiało zaliczyć można do powrotów jak najbardziej udanych. Rzecz wcale romantyczna i sentymentalna, u swojej podstawy mająca zadziwiającą syntezę kilka różnych sztuk. Oto bowiem do czynienia mamy z teatrem absurdu, który umówił się na randkę do kina z operą. Ciągle sporo tu typowego dla twórcy El Topo przejaskrawienia i szaleństwa, ale nie ma już cechującej jego najgłośniejsze dzieła hermetyczności, wynikającej z nazbyt erudycyjnego opowiadania symbolami. Jest opowieść, bardzo osobista, oryginalna i przede wszystkim ładna. I jest być może pierwsza w historii kina scena, w której babeczka podwija kieckę, aby pokazać, co ma między nogami i nasikać na pewnego pana i nie ma w tym nic obrzydliwego. Bardzo sympatyczny paradoks. Ewentualnie to ja jestem już tak zwyrodniały, ale co zrobić.



Mystery Road reż. Ivan Sen
Neo-noir z Australii. Senne, przypalone słońcem i pokryte kurzem, rozgrywające się na pustkowiach oraz w pewnym miasteczku-widmie. Przepięknie nakręcone (nie tyle zdjęcia, co same kolory; zdaje się, że tak samo jak operatora należy chwalić osobę odpowiedzialną za korekcję barwną na etapie post-produkcji), do bólu realistyczne i tym samym nieefektowne, z kluczowym tłem społecznym dotyczącym obecnej sytuacji ludności aborygeńskiej. Garść luźnych skojarzeń: od westernowej prozy Cormaca McCarthy'ego, ze szczególnym uwzględnieniem To nie jest kraj dla starych ludzi, przez The Rover Davida Michoda, po gospelowe Small Town Murder Songs Eda Gassa-Donelly'ego. Dla cierpliwych, a tak się fajnie składa, że czasami udaje mi się być jednym z nich.



Przeznaczenie reż. Michael & Peter Spierig
I znowu Australia, tym razem w postaci filozoficznej wykładni ubranej w kostium cokolwiek pulpowego S-F o podróżach w czasie. Bardzo zaskakujące. Dość powiedzieć, że niedługo po otwierającej film scenie akcji otrzymujemy długą sekwencję, w której barman wysłuchuje opowieści pewnej klientki o smutnym dzieciństwie (i nie tylko). A w tle leci np. The Stooges. I w ogóle jest zajebiście, ale wbrew pozorom daleko tu do tzw. zwyczajnej historii. W pewnym momencie robi się z tego taki mindfuck, że czaszka pęka i naprawdę ciężko ją potem skleić. Ja się nie gniewam.



Calvary reż. John Michael McDonagh
Opis fabuły na boskim Filmwebie brzmi następująco: "Dobroduszny ksiądz musi stoczyć walkę z siłami zła, które zbliżają się do niego po tym, jak zagrożono mu podczas spowiedzi". Osoba, która spłodziła to zdanie albo była naćpana, albo pochodzi z alternatywnej rzeczywistości, albo może gdzieś z przyszłości, w której ten dialektyczny, podszyty ironią i czarnym humorem, traktat o chrześcijaństwie jako czystej, uwolnionej z okowów kościoła, idei doczekał się uber-czadowego remake'u w Hollywood. Tak czy siak, Krzysztof Zanussi nie poleca.



Frank reż. Lenny Abrahamson
Nie znam się na czymś, co określa się mianem "typowego kina z Sundance". Może gdybym się znał, to bym kręcił nosem, ale na moje ignoranckie szczęście tak nie jest, dzięki czemu niedawny seans Franka wspominam bardzo miło. Piekielnie to zabawne, tyle absurdu i tragikomedii zapuszkowanych w grupce muzycznych popaprańców, plus ostra i mądra krytyka typowego dla naszych czasów internetowego rozrostu egotyzmu. Karykatura Jima Morrisona i szczypta depresji gratis. No i kolejna świetna rola Fassbendera (co za mimika).



Godzilla reż. Gareth Edwards
Był sobie kiedyś chłopiec, który całym sercem kochał "króla potworów". Za każdym razem, kiedy kończył się telewizyjny seans kolejnej części przygód japońskiego monstrum, chłopiec ów wymyślał sobie ich kontynuacje, przy okazji głowiąc się nad tym, jakby to było, gdyby Godzilla istniała naprawdę, a on wraz ze swoją rodziną znajdował się gdzieś w jej pobliżu. Chłopiec dorósł i został reżyserem (scenarzystą, operatorem, montażystą...). Za marne grosze nakręcił świetne Monsters, którym zaimponował filmowej branży i w końcu doczekał się możliwości spełnienia marzenia z dzieciństwa. Nakręcił własną Godzillę, którą odpowiedział na zadane sobie przed laty pytania. Obraz tyleż populistyczny, co odważny, bo osobny. "Autorski". Po pierwsze, koleś wie, jaką potęgę stanowić może w filmie dźwięk (i dzięki temu podczas projekcji za sprawą samych dochodzących z ekranu odgłosów przeniesieni zostajemy w inny świat). Po drugie, doskonale zdaje sobie sprawę, że wysoki budżet gówno jest wart, jeśli oleje się wyobraźnię (dramaturgię, potencjalne metaforyczność opowieści i sugestywność). Po trzecie, w dupie ma rzesze fanów Godzilli na całym świecie. Swój film nakręcił dla siebie. Oraz dla Godzilli. Jeśli miałbym nadać temuż cacku podtytuł, brzmiałby on: "Koronacja na KRÓLA POTWORÓW".



Manhattan (sezon pierwszy) Sam Shaw
Zwykle tak to jest z tymi serialami, że potrzebują kilku odcinków, aby się porządnie rozkręcić. Ten zaś uderza z pełną siłą już na starcie. Bo choć nieszczególnie znany, jest w czołówce, a serialowa czołówka to przedłużenie kina. Rzecz dotyczy życia grupy naukowców (ich rodzin oraz pilnujących ich żołnierzy), którzy na początku czwartej dekady ubiegłego stulecia zgodzili się na zamknięcie w prowizorycznym amerykańskim miasteczku na środku pustyni, aby zająć się stworzeniem bomby atomowej. I co my z tego otrzymujemy? Miniaturę państwa totalitarnego, ze stałą inwigilacją, polityczną indoktrynacją (sic!) i wszechobecną cenzurą. Masę kapitalnie napisanych i kapitalnie zagranych, bardzo różniących się od siebie, postaci (od nastoletniej buntowniczki żądnej seksu, przez podobnie młodego żołnierza-katolika nie mogącego pogodzić się z tym, że odebrał komuś życie, po wybitnego naukowca, który próbując stworzyć "broń wszystkich broni" popada w manię i niechcący niszczy swoich najbliższych). Błyskotliwe dialogi i dowcipy, staroświecka muzyka, głównie jazzowa, i elegancja niemalże na miarę Mad Men, tyle że garnitury zwykle przykrywa tu choćby minimalna warstwa pustynnego pyłu. Miłość, przyjaźń, niezdrowa rywalizacja, strach, alkohol, narkotyki, nauka, widmo atomowej zagłady i fajne, wygrywane wcale naturalnie, ukłony w stronę literatury. Jak to ujął jeden z mieszkańców tego groteskowego miasteczka, "Kafka powinien oskarżyć Armię Amerykańską o plagiat".



DANIA GŁÓWNE

Niezależnie od tego, jak bardzo by mi smakowała jajecznica na szynce i czerwonej cebuli, nic nie zastąpi porządnego obiadu. I kolacji. W tym miejscu muszę przyznać, że u mnie kolacja to ostatnimi czasy drugi obiad. W zeszłym roku szczególnie upodobałem sobie dosyć regularne wizyty w pewnej hurtowni spożywczej, z której zwykłem wychodzić z wielkim bananem na gębie za sprawą niesionej pod pachą paczki z pięcioma kilogramami piersi z kurczaka. Tak, jem je jak pojebany. Nie jestem jednak smakoszowym samobójcą. Stąd zdarzają się schabowe, rzeczony na początku tuńczyk czy spaghetti, które robię ponad godzinę, ale które, rzecz oczywista, nie ma sobie równych. Poniżej najsmaczniejsze kotlety i tuńczyki roku minionego. Kolejność prawie nieistotna.

Brudny szmal reż. Michael R. Roskam
(Polscy dystrybutorzy skrzywdzili ten film nadając mu tak tanio brzmiący tytuł, ale na szczęście i tak nie przebili ludzi Gutka i ich Valhalli: Mrocznego wojownika.) Lubię Dennisa Lehane'a, choć nie czytałem żadnej z jego książek. Póki co wystarczy mi moja miłość do genialnego Prawa ulicy, którego był stałym współscenarzystą, oraz niemała sympatia do dwóch z wcześniejszych ekranizacji jego prozy: Rzeki tajemnic, czyli bodaj przedostatniego naprawdę udanego filmu Clinta Eastwooda, i Wyspy tajemnic, czyli najlepszego ze współczesnych filmów Martina Scorsese. Ten ostatni twórca przychodził mi też do głowy podczas seansu The Drop. Gdyby Roskam chciał się mniej podobać (co nie jest zarzutem, bo i tak wszystko tu cacy) i postawił na surowość, wyszedłby mu bliski krewny znakomitych Ulic nędzy. A tak wyszedł mu daleki krewny. Szkoda przy tym, że zrezygnował z oryginalnego tytułu opowiadania Lehane'a, bo ten - Animal Rescue - jest cudownie symboliczny. To nie jest opowieść o człowieku, który znalazł pitbulla na śmietniku. To opowieść o człowieku, który sam został znaleziony na śmietniku. Permanentna samotność jako kara za grzechy. Miłość, czyli wyjście z piekła.



Strażnicy Galaktyki reż. James Gunn
Miałem spore obawy przed tym filmem i długo wzbraniałem się przed seansem. Byłem pewien, że Gunn zostanie zasymilowany przez hollywoodzką machinę (zwiastuny nie zapowiadały nic dobrego), tymczasem on, tak jak Gareth Edwards, zrobił hollywoodzki film autorski. Aż mnie coś teraz boli, że w niego nie wierzyłem. Wszak to koleś, który zaczynał od campowych osobliwości dla wytwórni Troma, a później popełnił choćby Super, komedię czarną jak smoła i zarazem bezlitosną satyrę na kino superhero. Znaczy się typ z jajami. I Strażnicy są kolejnym na to dowodem. Gigantyczny patos zamienia się zaraz w równej wielkości żart (sarkastyczny, ironiczny, czarny, absurdalny, chamski - do wyboru, do koloru), a komiksowi bohaterowie, w przeciwieństwie do tych z sieczki znanej jako Avengers, doskonale ze sobą współgrają i żyją własnym życiem. Najbardziej wyluzowany i najzabawniejszy film roku, bardzo zgrabnie wplatający cokolwiek makabryczne i szalone pomysły w konwencję bajki z okolic starych Gwiezdnych wojen (czy może raczej samurajskiej przygodówki Ukryta forteca Akiry Kurosawy...). Nie bawiłem się tak dobrze od czasu projekcji Pacific Rim. Dlatego też obejrzałem to już trzy razy. We are Groot, baby.



Maszyna reż. Caradog W. James
Bez dwóch zdań najlepszy debiut roku i jeden z najlepszych debiutów we współczesnym kinie gatunkowym w ogóle. Trochę się bałem seansu, bo to S-F o budżecie niewysokim (w sensie: bałem się psujących fabułę technicznych niedoróbek), ale człowiek osobliwym imieniem Caradog ma łeb na karku i większość akcji zamknął w pewnym skąpanym w ciemnościach tajnym kompleksie. A najważniejszy jest kapitalnie napisany scenariusz, który na kilometry śmierdzi miłością do klasyki gatunku, od Łowcy androidów, przez Terminatora, po Ghost in the Shell. W związku z tym, że wpływy tychże obrazów widoczne są gołym okiem, autorowi zarzuca się czasem epigonizm. Moim zdaniem niesłusznie, wzorce te zostały kreatywnie przekształcone w coś, co należałoby raczej nazwać ich godnym kontynuatorem. Zresztą główną siłą filmu jest to, że James największy nacisk położył na empatię i choć Maszyna to pulpa pełną gębą - a pulpę zwykło się kojarzyć z przerysowaniem, by nie powiedzieć, że po prostu z kiczem - opowiada przede wszystkim o miłości. Takiej naprawdę fajnej, czystej miłości, o jakiej większość z nas może tylko pomarzyć. Robi to znakomicie (poruszająco), w czym zasługa nie tyle sprawnej reżyserii i dopracowanej dramaturgii, co fantastycznej gry aktorskiej Caity Lotz, która wcieliła się w rolę tytułowego królika doświadczalnego.



Among the Living reż. Alexandre Bustillo i Julien Maury
Makabryczna i na poły bajkowa petarda, w której francuski duet miesza ze sobą home invasion, dramat rodzinny, niezliczone slasherowe wzorce, a nawet Kino Nowej Przygody spod znaku The Goonies... Powstałe z maniakalnej miłości do grozy wszelakiej, mądrze umowne (bez pastiszowej zgrywy), z głównym antagonistą jako esencjonalnym boogeymanem i z subtelnymi cudzysłowami powrzucanymi w żywoty chłopców będących głównymi bohaterami. A to jeden jest miłośnikiem upiornych komiksów, drugi rajcuje się telewizyjnym seansem Muchy z 1958 roku, trzeci zaś przegląda się w lustrze, na którego drugą stronę przeniesiony zostaje widz, a które zamienia się w ekran telewizora. Na którym ktoś ogląda właśnie stary film grozy, a jakże. Jeden z najlepszych horrorów ostatnich lat, za sprawą skrajnej drapieżności zespolonej z bajkową symbolicznością stanowiący jakby pomost między ultra-brutalnym Najściem a "surrealistycznym" Livide.



Detektyw Nic Pizzolatto (i Cary Fukanaga)
Wiadomo.



Grand Budapest Hotel reż. Wes Anderson
 Pewnie narażę się fanom Andersona, ale dla mnie właściwa część jego twórczości zaczyna się wraz z Fantastycznym panem lisem. No, ciągle nie widziałem Pociągu do Darjeeling, więc mogę się mylić, lecz zdaje się, że to począwszy od Lisa reżyser postawił większy nacisk na rozrywkowość (przygodowość) i oczojebną formę, typowy dla siebie outsiderski tragizm zostawiając nieco z tyłu. Tylko nieco, bo Anderson bez smutku i samotności to nie Anderson, ale różnica między takim Rushmore a Moonrise Kingdom wydaje mi się ogromna. A co z tym Hotelem? To esencja "nowego" Andersona. Już wcześniej zdarzało mi się rozpływać na jego filmach, ale tutaj byłem po prostu non stop powalany na ziemię. I kiedy chciałem wstać, to tylko po to, aby pan reżyser mógł mnie powalić znowu, nieważne czy jakimś żartem, nieoczekiwanym punktem zwrotnym czy celną refleksją. Piękny hołd dla tego wszystkiego, co już przeminęło. Tyle że właśnie dzięki takim cudeńkom tak naprawdę nic nie przemija, ponieważ zostaje w nich unieśmiertelnione. Jeśli Marsjanie mieliby przeprowadzić inwazję na Ziemię, a ja miałbym szansę, aby ich jakoś przekonać, by nie doprowadzali do naszej zagłady, puściłbym im ten film. Prawdopodobnie nic by nie skumali i zaraz przeprowadzili na mnie wiwisekcję, ale przynajmniej mógłbym przed śmiercią obejrzeć kawał zajebistego kina.

 

The Raid II: Infiltracja reż. Gareth Evans
 Nie znam się za bardzo na kinie kopanym, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że The Raid 2 jest filmem, o którym śnił Bruce Lee. To blisko 150 minut chyba najlepszego mordobicia, jakie w życiu widziałem, zachwycającego nie tylko choreografią walk, ale też inscenizacjami, wykorzystaniem dźwięku i muzyki, ruchami kamery, a w niektórych scenach już samym oświetleniem. Za sprawą swojej plastyczności, przejaskrawienia i przynoszącej odrealnienie subiektywizacji narracji (ze slow motion na czele) rzecz tu i ówdzie przywodzi na myśl Only God Forgives. O ile jednak Nicolas Winding Refn celował w rozrzedzenie akcji i surrealizm, o tyle Gareth Evans idzie w skrajną pulpę i wyciska esencję z kina akcji. Ba! On doprowadza gatunek do całkowitego ekstremum. Sięga przy tym po dosyć nieświeże schematy filmu gangsterskiego, jednak brak większej oryginalności fabuły nie przeszkadza, zważywszy na ogrom różnorakich atrakcji oraz bardzo porządną dramaturgię. Jest masa suspensu, jest pomysłowe rozbijanie scen na części, są ciekawe postaci, jest rewelacyjny Iko Uwais w roli głównej, są naprawdę niesamowite rozwiązania formalne, jest intensywność, od której idzie wyskoczyć z butów. Trzy razy lepsze od pierwszej części, milion razy lepsze od większości współczesnych akcyjniaków.

 

The Homesman reż. Tommy Lee Jones
Pięknie nakręcona straszna historia. Do pewnego momentu western poza westernem, niedziwne więc, że przez niektórych szufladkowany bywa jako dramat historyczny. Później sporo już klasycznych tropów, lecz bynajmniej nie potraktowanych standardowo, gdyż tyle co któryś z nich pojawia się na horyzoncie, za moment znika nam z oczu. A to dlatego, że Lee Jones postawił na surowość, a wszelkie gatunkowe wzorce przefiltrował przez czystej wody realizm. Tym sposobem stworzył kawał kurewsko smutnego antywesternu. Jak mi się wydaje, bardziej w stylu Roberta Altmana spod znaku McCabe'a i pani Miller niż Wszyscy Wiemy Kogo czy innego Eastwooda. Zarzuca się czasem temu filmowi jakąś sztampowość, czego kompletnie nie rozumiem, bo przy całej swojej prostocie jest naprawdę oryginalny. Kurczę, przecież to western o kobiecie, która podejmuje się transportu chorych psychicznie pań do pewnego kościoła położonego setki mil dalej... I z takim punktem zwrotnym w drugiej połowie, że aż człowiek ma ochotę wyskoczyć przez okno.



Zakazane imperium (sezon 5) Terence Winter i spółka
Przyznam, że byłem dosyć sceptycznie nastawiony do finałowego sezonu tego jednego z najwybitniejszych seriali w historii, ponieważ jego czwarta odsłona kończyła się tak, iż nie wyobrażałem sobie, aby sensownym było dodawanie do niej czegokolwiek. Wówczas seria byłaby zwyczajnie niekompletna, ale lepszy niedosyt od przesytu, wiadomo. Finał okazał się jednak ogromnie pozytywnym zaskoczeniem. Jest zarówno naturalną kontynuacją poprzednich części, jak i prequelem całości, która tym samym okazała się posiadać konstrukcję (swoistej) pętli. Absolutnie doskonałe rozwiązanie - to zdecydowanie najmocniejszy i najlepszy sezon, całe Zakazane imperium czyniący jednym wielkim filmem kinowym (ot, oglądanym poza kinem) i majstersztykiem, który śmiało postawić można tuż za Prawem ulicy. Dodam, że o ile wcześniej dzieło Terence'a Wintera jawiło się jako dziecko dramatów gangsterskich Martina Scorsese (żaden zarzut, bo było to dziecko już w pełni dojrzałe, znakomicie radzące sobie bez pomocy rodziców; inna sprawa, że tacy rodzice to wszakże powód do nieustannej dumy), to teraz - a tak naprawdę już od końcówki sezonu czwartego - zaczęło się prezentować jako spuścizna Dawno temu w Ameryce. Sergio Leone poleca.



Alleluia reż. Fabrice du Welz
Czekałem na to milion lat. Doczekałem się i nie zawiodłem, mimo że spodziewałem się czegoś innego. Tym razem belgijski mistrz wśród inspiracji wymienia szeroko pojmowany amerykański thriller oraz film noir, ale - jeśli nie liczyć mocno fatalistycznej tonacji cechującej Alleluię już od pierwszej sekwencji - nie powiem, bym na to wpadł, gdyby o tym nie przeczytał. Strasznie mocna rzecz, acz na trochę innych zasadach niż Kalwaria i Vinyan. Bo jest tak samo osobna, podobna wyłącznie do własnego odbicia w lustrze. A przegląda się w nim całkiem często, raz prezentując swoją jedną, a raz drugą stronę. Raz będąc pozycją romantyczną, a za chwilę anty-romantyczną, raz parząc gigantycznym ogniem, jaki w niej tkwi, a za chwilę zamieniając się w lodowiec powodujący odmrożenia całego ciała. Zadziwiające filmidło, z pewną prawie-musicalową sceną o takim potencjale "kultowości", jak scena tańca z Kalwarii (a zarazem posiadające też własną i podobnie odjechaną scenę tańca), z niesamowitą grą aktorską, z "szorstką" fakturą obrazu i licznymi detalami ludzkich ciał, ukazującymi ich niedoskonałości (czy raczej zwyczajności, jak zmarszczki i pory) oraz odpychający rozpad przy okazji aktów przemocy, ze zdjęciami, które sprawiają wrażenie, jakby całość mogli zrobić bracia Dardenne, o ile tylko na śniadanie wpieprzaliby pod języki LSD, wreszcie z zaskakująco marginalnymi elementami gatunku sensu stricto, za sprawą których ciężko stwierdzić, czy to ciągle po prostu autorskie kino grozy, czy może raczej Du Welz doszedł do miejsca, w którym nazwą rodzaju filmu jest wyłącznie jego nazwisko i żadne inne punkty odniesienia już nie istnieją.
A na dniach recenzja autorstwa Grześka Fortuny.



The Rover reż. David Michod
Pewien znajomy stwierdził niedawno, że The Rover to najlepsze postapo od czasu Mad Maxa II. Ja bym powiedział, że to najlepsze postapo w ogóle, ale nie będę udawał specjalisty i powiem tylko, że to najlepsze postapo, jakie było mi dane poznać. Niemniej, gwoli ścisłości, ciężko to zaszufladkować jako film gatunku, bo reżyser (i scenarzysta w jednym) nie przejmował się za bardzo regułami tego rodzaju kina. Filtrując je przez skrajny realizm i czysto filmową poezję (opowiadanie obrazem, muzyką, niedopowiedzeniami) stworzył coś całkowicie osobnego i własnego. Psychodeliczną balladę, która dla kina postapo jest być może tym, czym dla kina wikińskiego jest Valhalla Rising. I tym, czym dla klasycznego westernu okazał się antywestern, cytując recenzję z no hay banda. Zresztą duch Peckinpaha stale unosi się nad filmem Michoda, a i Cormac McCarthy pewnie bił brawo po seansie. Bo zgoda na seans The Rover to zgoda na wwiercenie się w serce i następnie rozjebanie go na milion kawałków (a przynajmniej u mnie tak było). Ale to dlatego, że jest to rzecz nie tylko tak smutna (i w całym swoim smutku tak przekonująca), ale też bardzo etyczna. I dzięki temu oczyszczająca i piękna. Jak dla mnie nie tylko filmu roku, lecz kilku ostatnich lat.

17 komentarzy:

  1. Świetne podsumowanie Marcin. Już jakiś czas temu, dzięki Tobie, odnotowałem sobie du Welza do zobaczenia (kilkakrotnie o nim wspominałeś na FB, więc w końcu do mnie dotarło :). Guardiansi to zajebista opozycja dla Avengersów. To tacy anarchiści w świecie Marvela. Mogliby się wkurwić i przejść do DC jakby chcieli :) Podzielam zachwyt i wciąż obawiam się że ktoś nagrywał ukrytą kamerą moje reakcje na seansie (wyglądałem jak rodzina Griswoldów, która biegnie do Walley World). The Rover.... to najsmutniejsze post-apo wszech czasów. I takie powinno być. Jasne że Mad Max jest zajebisty. Jest masa kozackich post-apo. Jednak klimat z "the Rover" jest właśnie jak gość leżący na glebie naprzeciwko Pattisona. Leżał, chłeptał swoją krew i powoli umierał. Taki jest właśnie świat Michoda. "Duże złe wilki" miejscami mnie irytowały. Może nie potrafiłem się odnaleźć w tej grotesce? pastiszu? jak w scenie gdy typ robi ciasto i podśpiewuje. To puszczanie oka było dla mnie zbyt oczywiste i czasem wkurwiające. "The Raid 2" - petarda. Po filmie oglądałem sobie wszystkie możliwe "making of". Scena gdy w czasie pościgu koleś przebrany za fotel pasażera przejmuje kamerę i przenosi ją na tył samochodu, by w końcu kolejny koleś przechwycił ją po drugiej stronie??! To jest kreatywność :) Dużo bym zapłacił by być na tym planie zdjęciowym. "Among the Living" mam w planach od kiedy przeczytałem notkę u Arka z no hay banda. "Godzilli" nie polubiłem. Chyba się trochę oszukiwałem że mi się spodoba. Wkurzałem się bo byłem jak wróż Maciej podczas seansu. To by było na tyle :) Pozdraiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za dobre słowo. Du Welz koniecznie, strasznie niedoceniany koleś. Jak pomyślę o tym, ile jego projektów upadło (zdaje się, że głównie ze względu na porażki w szukaniu sponsorów), to chce mi się wyć.

      "Guardiansi to zajebista opozycja dla Avengersów. To tacy anarchiści w świecie Marvela. Mogliby się wkurwić i przejść do DC jakby chcieli"

      TAK JEST!!!!!!!

      Usuń
  2. Ja nie miałem tyle szczęścia (lub intuicji) i tak wielu dobrych filmów nie widziałem. Tak naprawdę to już nie pamiętam tych filmów, które widziałem w poprzednim roku (z wyj. tych, które recenzowałem) i w 2015 muszę sobie robić notatki, by za rok zrobić takie właśnie podsumowanie jak powyżej ;) Oczywiście część z Twoich typów zapisuję, by sprawdzić je przy najbliższej okazji.
    Twoje zestawienie jest bardzo fajne i zróżnicowane, jest kino autorskie i hollywoodzki mainstream, jest dokument i azjatyckie kino akcji, jest nawet coś z Australii, są też seriale, chociaż jak na Ciebie to za mało (zabrakło American Horror Story i Vikings :D).
    Raid 2 oczywiście obejrzeć musiałem, bo jedynka wywarła kolosalne wrażenia. Film okazał się świetny, ale mimo wszystko słabszy od jedynki. 150 minut to chyba nie był najlepszy pomysł - pierwsza połowa jest nudnawa... ale to tylko moje zdanie, być może jestem odosobniony w tej opinii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem niestety zbyt leniwy, by regularnie robić takie notatki, efektem czego ostatni dzień mam wyjęty z życiorysu ;]
      No jakoś w ostatnim roku zrobiłem się trochę mniej serialowy, acz taki drugi sezon Wikingów prawie się tu znalazł. Stwierdziłem jednak, że nie będzie tu seriali. A potem, że jednak będą! i wówczas o tych Wikingach po prostu zapomniałem. Natomiast nowego AHS jeszcze nie oglądałem. Znaczy się tylko pierwszy odcinek.

      "być może jestem odosobniony w tej opinii."

      Mam nadzieję! ;]

      Usuń
    2. Ja nie zacząłem jeszcze trzeciego sezonu AHS, bo słyszałem że ponoć najsłabszy, ale na sezon czwarty trafiłem przypadkiem w TV FOX i kilka pomysłów mnie zaskoczyło (Angela Bassett w roli "kobiety" z trzema cyckami i penisem :D :D).
      A propos Wikingów to sezon drugi spodobał mi się nawet bardziej niż pierwszy, kupiłem też ostatnio magazyn Focus Historia Extra - obecny numer poświęcony jest w całości wikingom, sporo ciekawych rzeczy można się dowiedzieć, np. że przydomek Ragnara, czyli Lodbrok, oznacza "Kosmate portki" :D
      Też lubię Dennisa Lehane'a, choć nie czytałem żadnej jego książki. Trzy znakomite adaptacje jego powieści świadczą o tym, że to musi być literatura wysokiej klasy.
      I jeszcze dodam, że nie uważam aby Rzeka tajemnic była przedostatnim udanym filmem Eastwooda. Moim zdaniem Million Dollar Baby, Listy z Iwo Jimy, Gran Torino i Oszukana również są bardzo udane.

      Usuń
    3. Trzeciego AHS nie udało mi się obejrzeć do końca. Zaczyna się ciekawie, rozkręca się bardzo fajnie, a następnie rozpada się na wszystkie strony świata. Pierwszy odcinek czwórki jest spoko.

      Million Dollar Baby to dla mnie właśnie ten ostatni zacny Eastwood. Listy z Iwo Jimy okropne, Eastwood udający Spielberga, Gran Torino było nawet ok, ale za dużo w nim dosłowności, a z Oszukanej kompletnie nic nie pamiętam.

      Usuń
  3. Świetne zestawienie. Sporo ciekawych spostrzeżeń. Większość tytułów znam i szanuję, reszta jest na liście do nadrobienia (Homesmen, Manhattan, 2x Jodorowsky) albo zaraz tam trafi (Maszyna) :) Kusi Mystery Road i Among the Living, ale raczej nie jestem cierpliwym widzem, a i bać się nie lubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niecierpliwego do cierpliwości przekonywać nie będę, ale do seansu Among the Living namawiam. Bo kto wie, może jeszcze polubisz strach ;]

      Usuń
  4. A ja uważam, że twoja lista ssie spocone ośle jądra.

    Co jest takiego autorskiego w Guardiansach i Godzilli? Bo w tym pierwszym poza żartem o spermie i Rookerem i Seanem Gunnem w obsadzie to raczej niewiele. To tak, jakbyś mówił, że Iron Man 3 i Captain America 2 to filmy autorskie, bo w jednym akcja jest osadzona w czasie świąt, a w drugim Danny Pudi ma cameosa. Guardiansi to zdecydowanie film producencki - disney powiedziało sobie "ok, mamy prawa do Star Warsów i Abramsa jako reżysera, trzeba sprawdzić jak ludzie coś takiego odbiorą". Z Godzillą jest tak samo, ktoś zauważył, że Cranston to jest gość po Breaking Bad i można nim promować film, chociaż w rzeczywistości to bardzo go tam nie ma. A w ogóle to walk między potworami jest mało i są do dupy.

    Nebraska jest chujowa.

    Jodorowsky's Dune mogłoby być lepsze.

    The Drop mi się autentycznie przestało podobać kiedy Arek Szpak mi wyjaśnił, jak rozumie oryginalny tytuł opowiadania i zakończenie filmu.

    Raid 2 jest zajebiste, ale w sumie to pewnie by nie zaszkodziło jakby było trochę krótsze.

    http://youtu.be/T65rW_SIzg0

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wreszcie jakiś porządny komentarz :D

      Nie napisałem, że to filmy autorskie, lecz że hollywoodzkie filmy autorskie. Jest różnica, bo tym samym Godzilla nazywa się po prostu Godzilla, a nie, dajmy na to, Depresja Godzilli. Piszesz, że produkcyjniak, że wykorzystanie sławy Cranstona i choć narzekasz, że go mało, nie widzisz dlaczego go mało, że nagła śmierć jego postaci w połowie filmu to niezły fikołek, bo - tak to widzę - gdyby faktycznie chciano film oprzeć na jego sławie (tak jakby tylko o nią chodziło), to ni ciula nie pozwolono by zabić jego postaci (w połowie filmu!). Narzekasz, że mało walk potworów i tu też nie widzisz, że to rozwiązanie to zdecydowanie nie pod publiczność "króla potworów". To wręcz pod tym względem samobój, ciągłe drażnienie się z widzami. No i patrz ilu fanów na wkurwie. A jakość i charakter walk? Dla mnie bomba, przede wszystkim ze względu na wykorzystanie dźwięku, na swój sposób bardzo poetyckie (abstrakcyjna, "kosmiczna" aura towarzysząca tym scenom). No i weźmy choćby do bólu odrealnioną scenę skoku spadochronowego. Toż to (metaforyczna) podróż do Piekła. Byle Michael Bay w życiu by na coś takiego nie wpadł. Zresztą sprawdź Monsters, a zachowany w Godzilli charakter pisma Edwardsa zobaczysz. To rozwiązania te same lub pokrewne, ale wrzucone w mainstream.

      Podobnie w wypadku Strażników. To jest cały Gunn - poważny, a za chwilę prześmiewczy, robiący sobie ze wszystkiego jaja. Ironiczny, absurdalny i gdzieniegdzie brutalny. Ambiwalencja moralna wynikająca z uczynienia przesympatycznych bohaterów bandą złodziei, oszustów i zabijaków, motyw z krwią ze zmiażdżonej czaszki typa spływającą kanalikami na początku filmu, pomysł na kosmiczną osadę górniczą w głowie jakiegoś "antycznego" kolosa i wydobywanie z jego wnętrza płynu rdzeniowego i innych szpików kostnych, dialogi w stylu "Jesteście moimi przyjaciółmi. To głupie drzewo jest moim przyjacielem. I nawet ty, ty zielona kurwo"... No stary, gdzie w tym hollywoodzkie "produkcyjniactwo"? To jest anarchiczny rozpierdol od środka. Ujęty w konwencje bajki, ale jednak. Pozostałe adaptacje Marvela chowają się przed tym pod łóżkiem, także te, które próbują być realistyczne i mroczne (widziałeś nowy zwiastun nowych Avengers? szykuje się niezła komedia).

      "Jodorowsky's Dune mogłoby być lepsze."

      Tu się zgadzam, to mogło być wybitne.

      Usuń
    2. "To jest cały Gunn"

      Etam cały, może z jedna trzecia. Tego jego humoru (zresztą, wcale nie takiego śmiesznego i wywrotowego) wcale tam aż tak dużo nie ma. Bohaterowie przecież wszyscy są wariacjami na Downey Jr / Iron Mana (komercyjne najbardziej udana marvelowska konwersja komiks>sala kinowa). Egotystyczny handlarz bronią zmienia się w łobuzerskiego superhero, to przecież z grubsza to samo, co przechodzi każdy z Guardiansów. Do tego mamy elementy abramsowego Kapitana Kirka w roli głównej. Nawet ten motyw z mixtapem, którym się wszyscy tak podniecają, wydaje się być wzięty z abramsowych Star Treków - Kirk też słucha szlagierów XX w. (u niego to chyba Beastie Boysi) kiedy pokazuje swoją buntowniczą naturę i uwodzi zielonoskóre panny. A jak powiedziałem wcześniej, wiadomo co już wkrótce nas czeka ze Star Warsami, J.J. Abramsem i Disney/Marvel Studios. Gdzie w tym ten cały anarchiczny rozpierdol? Bo ja tu widzę studyjno-korporacyjne badanie rynku: co do tej pory nam się sprzedawało, co będziemy sprzedawać w przyszłości, a wypadkową jest Guardians of the Galaxy. Nawet dali to samo chujowe zakończenie - z wielką sekwencją death from above / wielki zły złowieszczo wisi nad miastem - które było już w Avengersach czy Zimowym Żołnierzu. Te wszystkie filmy są tak szablonowe, że mogłaby je małpa reżyserować, a my byśmy nie zauważyli różnicy.

      "pomysł na kosmiczną osadę górniczą w głowie jakiegoś "antycznego" kolosa i wydobywanie z jego wnętrza płynu rdzeniowego i innych szpików kostnych"

      To to chyba jest wzięte prosto z komiksu?

      "Piszesz, że produkcyjniak, że wykorzystanie sławy Cranstona i choć narzekasz, że go mało, nie widzisz dlaczego go mało, że nagła śmierć jego postaci w połowie filmu to niezły fikołek, bo - tak to widzę - gdyby faktycznie chciano film oprzeć na jego sławie (tak jakby tylko o nią chodziło), to ni ciula nie pozwolono by zabić jego postaci (w połowie filmu!)."

      Mi się wydaje, że film po prostu już był nakręcony, a potem był finał Breaking Bad i wszyscy ocipieli (całkiem słusznie zresztą, bo to bardzo dobry serial) i wtedy maszyna promocyjna ruszyła. To nie jest żadne granie na oczekiwaniach widza. Gdyby tak było, to bohaterem nie byłby bezbarwny Aaron Johnson ze swoją klatą i wielkimi, cielęcymi oczami.

      "Narzekasz, że mało walk potworów i tu też nie widzisz, że to rozwiązanie to zdecydowanie nie pod publiczność "króla potworów"."

      Cały film to jedno wielkie korzystanie z patentów Parku Jurajskiego, tych gdzie są pokazane drgania wody w szklance, a potem słychać nadchodzącego T-Rexa (jestem pewien, że wyczytałem to w jakiejś recenzji, a teraz głoszę jako swoje). To wszystko w celu budowanie napięcia przed ostateczną walką. Ale ostateczna walka jest za krótka, za ciemna, za mało satysfakcjonująca, ogólnie o dupę potłuc. Typowo spieprzony, nieoryginalny blockbuster. To po prostu słaby film.

      "No i weźmy choćby do bólu odrealnioną scenę skoku spadochronowego."

      Skok jest git.

      "Byle Michael Bay w życiu by na coś takiego nie wpadł."

      Bay to właśnie jeden z nielicznych blockbusterowych auteurów. Jego filmy są w 100% jego, nawet jeśli zrzyna to po swojemu. I w przeciwieństwie do Gunna i Edwardsa, kiedy ma kręcić wysokobudżetowca dla mas, to nie idzie do prywatnej filmoteki, i nie ociera pały o Spielberga i Lucasa, żeby potem ładnie pachniała, kiedy przyjdzie czas na wkładanie jej między kinofilskie wargi.

      "Tu się zgadzam, to mogło być wybitne."

      Chodzi mi o to, że to raczej zmarnowany potencjał. Mogli skupić się na przybliżaniu wielu ciekawych postaci, które pracowały nad tą Diuną, a zamiast tego fanbojują nad filmem, który nigdy nie powstał.

      Usuń
    3. Zacznijmy od tego, że Michael Bay nie ma pały. I ssie spocone ośle jądra.

      Ogólnie masz dużo racji, ale przecież, kiedy piszę "to jest cały Gunn", to nie dlatego, że uważam, iż zrobił drugie "Tromeo & Juliet". Jeśli chcesz zrozumieć mój punkt widzenia, to musisz wziąć pod uwagę to, że "hollywoodzki film autorski" to dla mnie hasło klucz. "HOLLYWOODZKI film autorski". Nic nie poradzę na to, że to, co mnie bawiło bardzo, Ciebie już tak zaraz nie bawiło. Ty nic nie poradzisz na to, że walka, która dla Ciebie za krótka i za ciemna, dla mnie była taka, jak być powinna. I tak dalej. A że jakiś motyw był już gdzieś wcześniej? (Nie pamiętam zakończenia Avengers, to z Zimowego żołnierza jak przez mgłę, a tego ze Strażników długo nie zapomnę.) A co nie było już gdzieś wcześniej? Pomysły Michaela Baya?

      Usuń
    4. Było, ,, Bay of Blow'' .

      Usuń
    5. "Zacznijmy od tego, że Michael Bay nie ma pały. I ssie spocone ośle jądra."

      Ależ proszę cię, trochę kultury. To co człowiek robi w zaciszu swojej hollywoodzkiej willi, to jego prywatna sprawa.

      "A co nie było już gdzieś wcześniej? Pomysły Michaela Baya?"

      No mi się wydaje, że Bay opiera się głównie na Tonym Scottcie (z okresu Top Gun, Beverly Hills Cop II i Days of Thunde) na sterydach, ale teraz to w sumie można powiedzieć, że przejął ten styl przez zasiedzenie. A w ogóle to AGE OF EXTINCTION 4 LIFE!!
      http://youtu.be/9X_ViIPA-Gc

      @Simply
      A to Mario Bava wyreżyserował?

      Usuń
    6. A skąd ! Bava to ,, Bay of Blood''.

      Usuń
  5. Dlaczego sam nie napiszesz recenzji z ,, Alleluia'' , skoro du Welz jest tak dla Ciebie ważny , ,,czekałeś milion lat i się nie zawiodłeś'' , jesteś bodaj pierwszym w blogowym towarzystwie, który miał okazję to obejrzeć i tak wysoko postawiłeś ten film w podsumowaniu roku?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja ją bardzo chcę napisać (tylko czasu brakuje), a Grzesiek po prostu już napisał.

      Usuń

anonimie, podpisz się