czwartek, 9 czerwca 2011
Generation Kill (reż. Susanna White i Simon Cellan Jones, 2008)
W jednej ze swoich najbardziej krytykowanych powieści - Za rzekę, w cień drzew - Ernest Hemingway napisał: "W naszym wojsku musisz być posłuszny jak pies. (...) Zawsze ma się tylko nadzieję, że się dostanie dobrego pana". Słowa te spokojnie mogłyby posłużyć za motto Generation Kill, kolejnej świetnej telewizyjnej produkcji "dziennikarskiego" duetu David Simon i Ed Burns. Jak zwykle jest to adaptacja powieści reportażowej, tym razem jednak nie spod ich pióra, lecz autorstwa reportera magazynu Rolling Stone. Evan Wright, bo tak się owy pan nazywa, spędził w Iraku wraz z żołnierzami piechoty morskiej słynne 21 dni 2003 roku. Bo tyle trwała amerykańska inwazja na "kraj tyranii"; inwazja, która "uwolniła" świat od mitycznego widma zagłady planowanej przez Saddama Husajna. Tematem Generation Kill nie jest jednak zakłamanie amerykańskiego rządu czy realność zagrożenia, jakie Husajn podobno stanowił, lecz wszystko to, co towarzyszy ludziom na wojnie. Z niedorzecznościami regulaminu wojskowego na czele.
Adaptacja dzieła Wrighta (której po części i on sam dokonał) okazuje się godnym spadkobiercą Ścieżek chwały Stanleya Kubricka. Nie osiąga wprawdzie aż takiego poziomu, lecz twórczo się nimi inspiruje, o samym tematycznym pokrewieństwie nie wspominając. Do słynnego arcydzieła podobny ma charakter - jest to satyra tak samo często dosadna, jak i subtelna. Na zmianę. Twórcy obnażają wiele wojennych czy wojskowych absurdów, nigdy jednak nie przekraczają pewnej granicy, po której ich dzieło stawało by się prześmiewczą komedią. Bo, tradycyjnie, dla Simona i Burnsa najważniejszy jest realizm. Jak na surowych obserwatorów przystało, oferują widzom obiektywną narrację i galerię przeróżnych osobowości, na różnych szczeblach, o różnych charakterach, a przede wszystkim o skrajnie różnym na wojsko, na wojnę, na ludzkie życie i śmierć spojrzeniu. Więc widz sam dobiera sobie faworytów, choć po czasie na planie pierwszym pozostaje tylko kilka postaci (bynajmniej nie ze względu na śmierć pozostałych). Scen akcji w tym mini-serialu niewiele, choć napięcie towarzyszy widzom od początku do samego końca. Strzały i wybuchy słychać cały czas, jednakże głównie w tle. My tylko wraz z głównymi bohaterami niecierpliwie i nerwowo czekamy, aż zbliżą się do nas. Co zaskakujące - odważne, bo nieefektowne, a przede wszystkim prawdziwe - nie zdarza się to zbyt często. Zanim więc do tego dojdzie zdążymy otrzymać solidną dawkę świetnych dialogów i szczegółową obserwację psychologiczno-społeczną. Do tego ponownie wypadałoby wspomnieć o inspiracjach antycznymi dramatami, choć być może nie dostrzegłbym tego, gdyby nie znajomość The Wire. W każdym razie tam miejsca kapryśnych, starożytnych bogów zajmowane były przez kolejne instytucje, a w Generation Kill zajmowane są przez politykujących żołnierzy wysokiej rangi, którym marzy się szybka kariera. Jeśli coś spieprzą, to i tak nie będzie ich wina. W końcu od czego mają podwładnych? Przecież nie tylko od zabijania.
Etykiety:
David Simon,
recenzja,
serial
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Jedna z lepszych rzeczy w temacie. Nawiasem, amerykańska kinematografia/telewizja zaskakująco szybko rozprawiła się z mitami dotyczącymi inwazji na Irak, gryząc temat z niemal każdej perspektywy. Polecam Ci jeszcze dokument "No End in Sight" (gościa, który zrobił "Inside Job") i ewentualnie "Dom Saddama", choć to już inna para kaloszy.
OdpowiedzUsuńPowtarza się pod tym względem sytuacja z wojną w Wietnamie. Ciekawe kiedy polskie kino doczeka się tak szybkich (i szczerych) reakcji.
OdpowiedzUsuń