wtorek, 8 października 2013

Requiescant (Carlo Lizzani, 1967)

Smutna to jesień dla fanów spaghetti cinema. W ubiegłym tygodniu ubolewałem nad śmiercią Luciano Viscenzoniego oraz Giuliano Gemmy, a wczoraj wieczorem dowiedziałem się, że 5 października samobójstwo popełnił Carlo Lizzani, kolejny ważny twórca makaroniarskiego gatunku. Poniżej pierwsza wersja tekstu z mojej planowanej książki (znowu nie pogniewam się za opinie), poświęconego jednemu z jego westernów; temu właśnie, który śmiało zaliczyć można do jednego z najciekawszych reprezentantów Włoskiego Zachodu. 
R.I.P.


"- Szkoda marnować dobry chleb.
- Większa szkoda marnować dobre naboje."

Carlo Lizzani to zaangażowany politycznie reżyser był zaangażowanym politycznie reżyserem, który przygodę z kinem rozpoczął od neorealizmu oraz dokumentalizmu, a który szybko specjalizować się zaczął w rozmaitych utworach gatunkowych (od kryminału po komedię erotyczną). Pierwszym z jego dwóch westernów były nakręcone w 1966 roku "Krwawe wzgórza". Ta sentymentalna opowieść o mścicielu odniosła duży sukces komercyjny, ale - poza muzyką Ennio Morricone, obsesyjnością głównego bohatera oraz ekspresyjnymi występami Thomasa Huntera i Henry'ego Silvy - nie da się o niej powiedzieć wiele dobrego. W zrealizowanym następnie "Requiescant" reżyser śmiało rozwijał niektóre z pomysłów zawartych we wspomnianym przeboju, jednocześnie wywracając użyte tam schematy do góry nogami. O ile więc "Krwawe wzgórza" były w zasadzie imitacją westernu amerykańskiego (różniąc się odeń głównie większą dawką akcji), o tyle kolejny obraz Lizzaniego stanowi już przykład pozycji zupełnie niekonwencjonalnej. Swój pierwszy western zrobił on jako rzemieślnik, swój drugi - jako artysta.

Tuż po zakończeniu wojny secesyjnej oddział Konfederatów pod przywództwem George'a Bellowa Fergussona (Mark Damon) próbuje odebrać Meksykanom ich ziemie. Po bliżej nieokreślonej ilości potyczek żołnierze proponują swoim przeciwnikom pokojowy podział terenów. Spotkanie, podczas którego dochodzi do porozumienia, okazuje się pułapką i kończy się rzezią Meksykanów. Z życiem uchodzi jedynie kilkuletni chłopiec. Raniony w głowę błąka się po okolicy, aż spotyka rodzinę wędrownego kaznodziei (Ferruccio Viotti), który postanawia go przygarnąć. Lata później Meksykanin jest głęboko wierzącym i nad wyraz kulturalnym młodym mężczyzną (Lou Castel), który bardzo kocha swoją nową familię. Kiedy jego przyszywana siostra Princy (Barbara Frey) ucieka z ich mobilnego domu, ażeby posmakować życia tancerki, postanawia odszukać ją i namówić do powrotu. Najpierw jednak, zbiegiem okoliczności, w jego ręce wpada rewolwer mężczyzny zamordowanego na jego oczach przez bandytę. Niespodziewanie bohater, nigdy wcześniej nie mający bliższego kontaktu z bronią palną, okazuje się być znakomitym strzelcem - natychmiast zabija uciekającego zbrodniarza i jego towarzysza. Żałując rozlewu krwi, nad ich ciałami odmawia modlitwę. Od wypowiedzianego wówczas łacińskiego zwrotu "Requiescant in pace" ("Spoczywaj w pokoju") świadkowie tegoż wydarzenia nadają mu imię Requiescant.

Pierwszy akt opowieści jeszcze na to nie wskazuje, ale Lizzani stworzył film quasi-religijny. Jak w kilku scenach jest to wyraźnie sugerowane, opiekę nad pacyfistycznym bohaterem sprawuje sam Bóg. Wszak to dzięki Biblii kula nie dotrze do serca Requiescanta, to dzwon kościelny stanie się dlań schronieniem przed ładunkami wybuchowymi, a w paru miejscach pomocą służyć mu będzie kilku duchownych rewolucjonistów jawiących się jako aniołowie stróże, pojawiający się znikąd, a w jednej scenie i znikający w mgnieniu oka. W kontekście tych fragmentów także fakt, że bohater w swoich latach szczenięcych jako jedyny przeżył "ludobójstwo" zakrawa na najprawdziwszy cud (o jego nagle otrzymanym talencie strzeleckim nie wspominając). Zaskakująca religijność nie jest jednak motywem w filmie dominującym. Lizzani pod płaszczem popularnej konwencji przemycał przede wszystkim treści polityczne, aczkolwiek, wypadałoby zaznaczyć, w miarę subtelnie. Zresztą, czy któryś z Was, drodzy Czytelnicy, przeczytawszy powyższy opis fabuły spodziewałby się tu manifestu komunistycznego?

Aby przypadkiem żadnego widza nie zrazić do opcji politycznej, która w mniemaniu autora była (i w dalszym ciągu jest) tą jedyną słuszną, "Requiescant" ozdobiony został niemałą dozą osobliwych atrakcji. Bandyta znany jako Dean Light (Carlo Palmucci), który więzi i zmusza do prostytucji siostrę bohatera, rzeczywistość podkolorowuje sobie narkotykami, jego najlepszy przyjaciel Burt (Franco Citti) darzy głębokim uczuciem lalkę Barbie, a pracodawca tychże zbirów, odpowiedzialny za śmierć rodziny bohatera Fergusson, swoją żonę zamyka w pokoju rodem ze szpitala psychiatrycznego (tj. w "pokoju bez klamek"). Jeden z pojedynków rozgrywa się w barze na stołkach, na których rewolwerowcy stoją z pętlami szubienicy na szyjach, inny zaś niejako zastąpiony zostaje konkursem pijacko-strzeleckim: dwóch rywali strzela z coraz dalszej odległości w lont świeczki trzymanej przez przerażoną kobietę, a po każdym oddanym strzale wypijają po szklance whiskey (aby kolejne próby nie były przypadkiem zbyt łatwe, a życie tejże kobiety za mało zagrożone). Absurdalne i groteskowe pomysły, których jest tu nieco więcej, wespół ze wspomnianą wcześniej religijnością i uzupełniającą ją pod koniec stylistyką gotyku czynią całość dosyć surrealistyczną. Ale zaraz - zapyta ktoś być może - to gdzie tu jeszcze miejsce na politykę?



Źródłem nieomal wszelkiego zła jest wspomniany już dwukrotnie burżujski ex-Konfederata Fergusson (najlepsza westernowa rola Marka Damona, wcześniej grającego pozytywnych rewolwerowców, jak choćby tytułowego bohatera filmu "Johnny Oro" Sergia Corbucciego, 1965). Ta początkowo rzadko obecna, ale ostatecznie mająca największy wpływ na rozwój wydarzeń postać to, jak sugeruje Lizzani, personifikacja faszyzmu. Otoczony służącymi, kompletnie nieobliczalny psychopata i fanatyczny szowinista, który pod koniec opowieści - za sprawą nienaturalnie bladej twarzy i peleryny na plecach - przypomina wampira. O czym w każdej nadarzającej się ku temu okazji wygłasza pseudointelektualne tyrady, ślepo przekonany jest o kolosalnej wyższości rasy białej nad każdą inną, arystokracji nad chłopstwem, a wreszcie płci brzydkiej nad piękną. "Jesteś dobrym chłopcem i byłeś mi wierny" - mówi swojemu ulubionemu pracownikowi. - "Zapomnij o kobietach. To niższe stworzenia. Są debilne. Zwierzęta, których głównym celem jest reprodukcja... Pewnego dnia to wszystko będzie Twoje... Nie wyglądam już tak przystojnie jak kiedyś, co?"

Nie jest to modelowy czarny charakter nie tyle ze względu na jego sugerowany homoseksualizm, co dlatego, że jego szalone decyzje owocują nie tylko wydarzeniami o zabarwieniu negatywnym. Ciekawiej jest jednak w wypadku Requiescanta, który kompletnie nie pamiętając swojej przeszłości nie ma powodów, aby traktować Fergussona jak wroga. Archetyp mściciela ulega tu więc  dekonstrukcji, a zemsta ustępuje miejsca walce klasowej, do której podjęcia żądny sprawiedliwości bohater musi dojrzeć (mimo że ma ją tak naprawdę we krwi, a jedno z drugim w końcu zaczyna się łączyć...). Pomaga mu w tym duchowny rewolucjonista Don Juan, którego, co bardzo wymowne, zagrał najsłynniejszy komunista w historii kina włoskiego - reżyser Pier Paolo Pasolini.

Kontrowersyjny twórca "Mammy Romy" (1962) pojawił się zresztą na planie w towarzystwie swoich ulubionych aktorów, Franco Cittiego i Ninetto Davoliego, obsadzonych w rolach podobnych do tych, które grali u swojego mistrza (Citti zasłynął u niego z postaci zagubionych okrutników, jak choćby alfonsa Vittorio we "Włóczykiju", 1961, czy tytułowego bohatera "Króla Edypa", 1967; z kolei Davoli zwykł grać osobników uroczych, nierzadko "boskich" i/lub "religijnych", jak zakonnika Ninnetto w "Ptakach i ptaszyskach", 1966, czy posłańca o wiele mówiącym imieniu Angelino w "Teoremacie", 1968). Tym samym "Requiescant" wpisany zostaje w kontekst intertekstualny; można zresztą odnaleźć punkty styczne między bohaterem tytułowym a Chrystusem ukazanym jako socjalistyczny rewolucjonista w filmie Pasoliniego "Ewangelia wg Mateusza" (1964). Szkoda tylko, że tak interesujące dzieło Lizzaniego bywa psute przez niedopracowaną dramaturgię (rozwiązanie wątku siostry bohatera niemalże wyzbyte jest emocji) czy nazbyt różnorodną stylistycznie muzykę Riza Ortolaniego (kolejne kompozycje bywają sobie obce, czym prowadzą do dysonansu).

Połączenie katolicyzmu z nieoczekiwana tematyką rewolucji, jaka to pojawia się w drugiej połowie opowieści, na pierwszy rzut oka wydawać się może dziwne. Wszak podczas komunistycznych przewrotów chłopi zwykli wybijać księży reprezentujących wyższą klasę społeczną. Ci z filmu Lizzaniego zostają jednak "rozgrzeszeni". To przecież duchowni walczący, którzy chwytają broń i stają po stronie uciśnionych. Reżyser zdawał się w ten sposób przekonywać, że Bóg kocha komunistów. Całkiem możliwe. Oby tylko nie nienawidził wszystkich pozostałych.

Pier Paolo uczy życia.

3 komentarze:

  1. ... i to nie koniec łańcucha śmierci :

    7 pażdziernika w wieku 56 lat umiera na raka Philip Chevron gitarzysta the Pogues. Też miał niewielki flirt z gatunkiem Wraz z całą kapelą pojawił się w nakręconym w Almerii campowym paella westernie 'Straight to Hell' Alexa Coxa ( 87 ) , gdzie the Pogues wcielili się w gang braci McMahonów.
    RIP

    OdpowiedzUsuń
  2. "Requiescant" jest na mojej liście spaghetti do nadrobienia, razem uzbierało się 14 pozycji. A ty lepiej bierz się za tę książkę, bo powiedzieć, że na polskim rynku jest westernowa dziura, to jak nie powiedzieć nic. I bez fałszywej skromności - jak premiera będzie coraz bliżej, masz reklamować gdzie się da :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Proste, że tak będzie, ale jeszcze nie ma się co spieszyć :>

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się