Poniżej trzeci na Kinomisji analityczny tekst autorstwa Gabriela Gery. Zapraszam do lektury!
Naiwnością byłoby twierdzić, jakoby
Maurice Pialat zrobił film o walce gliniarzy z przestępcami, o brutalnych i
pozbawionych godności, choć zawsze skutecznych metodach traktowania podejrzanych
i doprowadzania śledztwa do końca; o tym, jak pozbawionym wszelkich oznak
moralnych ścierwem jest francuski policjant, dla którego granice prawa
przestają mieć racje bytu. Kiedy postać Mangina pojawia się w kadrze,
instynktownie chcemy czuć obrzydzenie dla jego osoby, jak gdyby ten zwalisty
wieprz sam prosił się o naszą pogardę. Nie inaczej jest z Norią, dziewczyną
Araba, od stóp po głowę umoczoną w przekrętach. Prawda się jej nie ima, słowo
niewiele znaczy. Ale gdy przychodzi moment zmiany swych przyzwyczajeń...
Świat w filmie Pialata tylko pozornie przypomina opowieści o tym, jak cienka granica dzieli policjantów i przestępców - opowieści z gatunku "wymęczonych" i "wygłaskanych". Raz po raz daje się nam do zrozumienia, że broń i odznaka to nic nie znaczące amulety, które utraciły swą magiczną siłę. Na nic zdają się wezwania bandytów do "pojedynku", skoro ci nawet strzelać się nie nauczyli. Strzał pada jeden, jakby od niechcenia, niewielki ma jednak wpływ na to, co stanie się później. Nie oszczędza Pialat i swego bohatera, czyniąc z niego postać prawie że zabawną - taki właśnie jest Mangin: zwalisty, nieokrzesany, zawsze w dobrym nastroju... Gliniarz z niego żaden, strzelać do nikogo nie musiał, miast uganiać się za przestępcami podrywa przypadkowo napotkane kobiety. Naśladując zwierzęce odgłosy i imitując ich ruchy jeszcze silniej zaciera nam obraz swojej własnej osoby - widać powrót do źródeł jest jego domeną. Jest i osoba prostytutki (a jakże!). Noria jest kurewką, wyjątkowo praktyczną: zawsze gotowa do zdrady, sprytna w swych poczynaniach, skradnie serce każdego, byle tylko uniknąć losu swych towarzyszy... A chętnych jest wielu. Ale czy wina leży tylko po jej stronie? Pytanie można byłoby zadać prawnikowi Lambertowi, gdyby kwestia winy czy "niewiny" miała dla niego jakiekolwiek znaczenie. Bo choć świat Policji nie opiera się na prostej dychotomii przeciwstawnych pierwiastków, to postaci raz za razem starają się uczepić pewnej stałości, czegoś, co pozwoli im osiągnać stan trwałej tożsamości.
O tym opowiada film
Pialata. To, co w kinie nazywa się "osobowością" (czy
lepiej -"charakterem"), tutaj nie ma racji bytu. Wyczuwa się chwiejność ludzkiej osobowości, tę zdradziecką siłę która wywyższa
jedną "postawę duchową" nad drugą, niezależnie od okoliczności i
sytuacji, przed którymi postacie nigdy się nie bronią. Zamiast tego są
niepokojąco otwarci: to, co w jednej chwili jawiło nam się jako myśl
absurdalna, w następnej staje się faktem... Bo oto postać niezdolna do głębszych
uczuć, ulega nagle tej przemożnej sile, jednocześnie z niepokojem wyczuwając
absurd tego uczucia. Ale zagrożenie
nigdy nie pochodzi z zewnątrz. To nasze przyzwyczajenia, niepewność i
wątpliwości nie dają nam w pełni zakosztować życia, trzymają nas na uwięzi,
ciągną ku przeszłości, miast pozwolić nam rozwijać się w czasie i w
przestrzeni.
Pytanie jest
proste: czy ów "charakter" można określić? Czy można go zaplanować?
Kino karmi się "doskonale" skonstruowanymi postaciami, do bólu
statycznymi, przeżartymi przez wymagania
doskonale skonstruowanej historii. Przypomina to obraz nieprzytomnego, którego
usiłuje się doprowadzić do względnej trzeźwosci, nie zauważając, że od
początku był martwy. Ta świadomość całości, idealnie przejrzystej konstrukcji,
ma oczywiście walor praktyczny: widz ma być szczęśliwy nawet w skrajnym
nieszczęściu. Czytelność i pozory trwałości - na tym bazują filmowe postaci. Bohaterowie Pialata myślą podobnie. Szukając
gotowych rozwiązań i wygodnych konstatacji ulegają iluzji posiadania prawdy.
"Wróg" nagle okazuje się "przyjacielem", oskarżona o
przestępstwo niewinną, chamski, ociekający tłuszczem komisarz nadwrażliwym
romantykiem, skorumpowany prawnik ofiarą własnych sympatii. Tak przekonani o
znajomości samych siebie i otoczenia, że aż ślepi na rzeczywistość. Szansa
wyjścia poza krąg własnego zniewolenia, choć możliwa, okazuje się nieskuteczna:
zarówno Mangin, Noria, jak i Lambert są zbyt przerażeni i zbyt dumni, by ulec
nieznanemu. To, co ich czeka, to kontynuacja parszywego losu.
Ale jest nadzieja. Podobny los nie czeka tych, którzy mieli odwagę pozostać "sobą",
wierni własnej tożsamości i solidarności z innymi. Ci Arabowie, te brudasy
prosto z marginesu, nieroby i przestępcy - w oczach Mangina automatycznie stają
się podejrzanymi. To nic, że oprócz strzelania potrafią jeszcze rozmawiać,
skoro sam Mangin tej umiejętności nie posiadł... Krzykiem i pięściami zmusza do
mówienia. Arabowie są inni, potrafią trzymać się razem, w ich świecie
obowiązuje pewien "kodeks przyzwoitości": gdy jeden wpada w kłopoty,
reszta nie staje do niego plecami. Trwałość ich wspólnoty, przy całym braku
sympatii dla ich życia, budzi jednak pewien podziw, ich rzekoma siła i zdolność
do występku, miast przesłaniać ich braterskie więzi, tylko je potęguje, ich
szacunek dla cudzych prawd i sposobów życia tylko odkrywa podatność na uszkodzenia. To co się liczy, to
wierność i poczucie własnej tożsamosci.
Świat Policji jest światem brutalnych manipulacji, zdrad i przyciężkiej
samotności. Odczują ją wszyscy spoza "braterskiego kręgu", zwłaszcza
zaś ci, którzy niczym bezpańskie psy błąkają się po ulicach miasta, szukają,
rzucają oskarżenia, choć sami są umoczeni. Gdy już udaje im się uczepić czegoś,
co ma choćby pozory zakotwiczenia i trwałości, padają ofiarami własnego
przeznaczenia.
Gabriel Gera
Gabriel Gera
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
anonimie, podpisz się