Niniejszy tekst w najbliższym czasie opublikowany też zostanie na łamach E-Splotu oraz Kolorowych Zeszytów.
Zdumiewająca reinterpretacja jednej z najpopularniejszych przypowieści biblijnych. Komiks, który śmiało podrzucać możemy znajomym zainteresowanym opowieściami obrazkowymi tak bardzo, jak losem much w Argentynie. Nawet ich powinien przekonać, tak wartościowe i przystępne jest to cholerstwo.
Tom Gauld postawił na minimalizm, ale nie od dziś wiadomo, że skrajna prostota nie wyklucza niejednoznaczności i drzemać w niej może prawdziwie imponujące bogactwo treści. W Polsce śmiało dowodziły tego choćby komiksy Jasona - przede wszystkim poruszające Stój... - acz stawianie tych artystów zbyt blisko siebie byłoby dla nich krzywdzące. Pomimo pewnych istotnych podobieństw, do których zaliczyć należałoby także slalom smutku i humoru oraz zamiłowanie do absurdu i zabawy utartymi wzorcami, posiadają oni odmienne style. Bynajmniej nie tylko za sprawą zgoła różnej, w obu wypadkach tak samo specyficznej, oprawy wizualnej.
W Goliacie nie uświadczymy typowej dla słynnego Norwega żonglerki gatunkowej, ponieważ jego szkockiego kolegę po fachu interesuje rewizjonizm. Centralną postacią swojej historii Gauld czyni olbrzyma, który nie jest, jak wynika z pełnej fałszu i sprzeczności Biblii, potężnym wojownikiem, a fajtłapowatym pacyfistą, który nigdy muchy by nie skrzywdził. Jego postura jest jednak dla jego przywódcy wystarczająca, ażeby to właśnie go odziać w zbroję i wysłać na rzekomo skazaną na powodzenie "wojnę psychologiczną" z Izraelitami. Mało tego, samo wybranie go na reprezentanta wojska filistyńskiego uczyni go w oczach jego ziomków mocarnym żołnierzem, a ubranie go w efektowną zbroję i zmuszenie do wzięcia udziału w (mającym nie mieć nigdy miejsca) pojedynku - istotą wręcz nadludzką. Taką, która żywi się kamieniami i krzesi ogień spojrzeniem.
Autor inteligentnie posługuję się prawidłami socjologii, aby niejako od podszewki przedstawić nam proces budowania mitu, okazujący się być równoznacznym zwykłemu powstawaniu plotki. Równie chętnie przedstawia też zrzucanie spopularyzowanej jednostki z piedestału, co kojarzyć się może z ciemną stroną peerelowskiego przodownictwa pracy. Ale cóż, wszystkie mity i legendy przynależne są sferze wyobraźni i w tym akurat kontekście ważniejsze jest to, co Goliat może symbolizować, niż to, kim mógłby być w rzeczywistości. Niemniej jednak kontekst całości jest znacznie szerszy i to drugie interesuje szkockiego artystę dużo bardziej. Realistyczne ujęcie przypowieści skonfrontowane z jej sztucznym podkolorowaniem pozwala mu zaś uwypuklić absurdalność egzystencji i bezsens wojny, a także bardzo przekonująco skrytykować nazbyt żądną wszelkich wrażeń naturę ludzką. "Tylko parę rundek z niedźwiedziem. Nie pożałujesz" - zaproponuje powszechnie znanemu już bohaterowi pewien żołnierz. - "(...) Mógłbyś się nieźle obłowić. Podzielimy kaskę na pół. A 'Olbrzym kontra niedźwiedź' brzmi nieziemsko."
Kolejne dni upływają tu zwykle pod znakiem monotonii oraz kontemplacji, co - wespół z do bólu ascetycznymi rysunkami, na których oprócz dwóch wiadomych barw pojawia się ledwie jeden kolor (brąz) - szybko przywodzi na myśl kino Jima Jarmuscha. I tak jak słynny reżyser, tak i Gauld okazuje się prawdziwym mistrzem "fabularnej nudy". Miejsce ciasnych pomieszczeń, charakterystycznych dla wczesnych, kręconych na czarno-białej taśmie filmów Amerykanina, zajmuje w Goliacie otwarta, a jednak jakby niewoląca bohatera przestrzeń. Nie bez wpływu na odbiór całości pozostaje też wszystko to, co możemy na niej odnaleźć.
Funkcję bębna wybijającego rytm opowieści pełnią obserwacje skąpej i surowej przyrody. Za nią kryje się być może nieubłagany, starotestamentowy Bóg, który wybrał bohatera na konieczną do poświęcenia ofiarę. Wszak kolejne wschody i zachody słońca nieuchronnie zbliżają go do spotkania ze słynnym pasterzem, a i zresztą sposób, w jaki słońce jest przedstawiane, sprawia wrażenie jakby było stałym obserwatorem kolejnych wydarzeń; wreszcie pojawiająca się przed finałem wichura prezentuje się niczym zapowiedź apokalipsy. Ogromna ilość miejsca, które owa przyroda otrzymuje, czyni ją kolejnym, po naszym prawie-wojowniku i jego dziewięcioletnim giermku, bohaterem. Jej rola, tak jak i części innych elementów tej odświeżającej historii, nie jest jednak jasna, gdyż Gauld bawi się językiem medium, czasem celując w przejrzystość i klarowność, a czasem w sugestywność i niedopowiedzenia poszerzające pole interpretacji.
Co może zasługuje na największą pochwałę, brak możliwości większego zaskakiwania czytelnika Szkot uczynił swoim walorem. Bezsensowność ozdabiania takiego akurat scenariusza ostrymi punktami zwrotnymi nie wyklucza przecież porządnej dramaturgii. Jej podstawą okazuje się specyficzny suspens oraz, co z nim nierozerwalnie związane, coraz większa sympatia, jaką darzymy poczciwego Filistyna. To nasza nad-wiedza, wynikająca ze znajomości przypowieści, oraz fakt, iż autor każe bohaterowi z pokorą pełnić swoją nonsensowną rolę (zarazem dając mu nadzieję, iż do żadnego starcia nie dojdzie), czynią historię dramatyczną. A że tempo opowiadania to przyspiesza, to zwalnia, i przy tym nie otrzymujemy informacji odnośnie tego, ile czasu już minęło, to nie mamy zielonego pojęcia, kiedy wreszcie do słynnego pojedynku dojdzie.
Na pozór Gaulda nie interesuje budowanie jakiegokolwiek napięcia, woli uciekać się w - na zmianę - poezję i satyrę, a fragmenty refleksyjne i melancholijne przeplatać prostymi, lecz nierzadko rozbrajającymi gagami. Ale przecież, biorąc też pod uwagę nasze nieustanne oczekiwanie i konsekwentne wzmacnianie więzi z bohaterem, właśnie w ten sposób napięcie buduje. Im dłużej czekamy - smucąc się i śmiejąc po drodze - tym bliżej go jesteśmy, a im bliżej go jesteśmy, tym bardziej cenimy sobie jego towarzystwo. Efektem tego nie chcemy, żeby ginął, kibicujemy mu i mamy nadzieję, że w tej wersji przypowieści Dawid wcale nie istnieje. Tyle że wtedy, niestety, nie miałaby ona sensu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
anonimie, podpisz się