piątek, 1 marca 2013

Rust and Bone (Jacques Audiard, 2012)

Tekst jednocześnie opublikowany też został na łamach portalu E-Splot.


Rdza i kość - z jakiegoś kosmicznego powodu wyświetlana w Polsce pod tytułem anglojęzycznym - po części ulepiona jest z elementów składających się na poprzednie dzieła twórcy wybitnego Proroka (2009). Przez to pozbawiona jest już świeżości na ich miarę, ale mimo to pozostaje utworem nieprzewidywalnym i pod wieloma względami imponującym.

Pomysł na przedstawioną w nim opowieść w rękach innego autora najpewniej kończyłby się obyczajowo-społeczną sztampą. Wszak rzecz traktuje o relacjach dwójki z różnych powodów niedopasowanych do obowiązujących norm jednostek: pięknej, lecz wskutek tragicznego wypadku kalekiej kobiety, która chowa się przed światem w swoim mieszkaniu, oraz twardego, lecz ubogiego i niedojrzałego mężczyzny, który samotnie wychowuje synka i zmuszony jest zamieszkać u swojej starszej siostry i jej męża (ludzi również niemogących narzekać na nadmiar pieniędzy). Rdza i kość jednak ani nie zmierza w stronę kina spod znaku dewastujących swego czasu film polski pseudu-ambitnych dramatów o nazbyt szarej rzeczywistości, ani też nie zbliża się do rangi epigona twórczości, dajmy na to, braci Dardenne. Bo przecież "Audiard" i "sztampa"  - jak również "grafomania" czy "kabotyństwo" - to w świecie X Muzy antonimy.

Poprzez, tradycyjnie już, całkowite uzależnienie historii od charakterów i poczynań bohaterów, którym - jak to na postaci prawdziwie realistyczne przystało - daleko do szablonowości, francuski mistrz modernizmu zgrabnie balansuje między różnymi gatunkami: dramatem obyczajowo-społecznym, melodramatem a kinem akcji (sic!). Ostatecznie jednak, za sprawą odrzucenia jednych z najpowszechniejszych dla tychże gatunków cech (kolejno: reporterskiej tezy, sentymentalności i ewentualnego patosu, dominacji scen akcji i/lub intrygi), równie zgrabnie wymyka się szufladkom. Wszystko służy wiarygodnemu sportretowaniu bohaterów. Ci zaś, tak jak to miało miejsce w pięknym Na moich ustach (2001), tworzą związek daleki od tak zwanej normalności, najpierw wyzbyty czułości - a nawet miłości, przynajmniej tej odwzajemnionej - ale następnie coraz bardziej wzmacniający się, a to dzięki zbliżeniu obu postaci do szeroko pojmowanego półświatka. Tutaj rzecz dotyczy nielegalnych walk ulicznych, w których niemalże wyzbyty empatii Alain chętnie bierze udział nie tyle ze względu na pieniądze, co własną przyjemność.




Zagrany przez Matthiasa Schoenaertsa tajemniczy mężczyzna wzbudza ambiwalentne odczucia. To postać trudna do zaszufladkowania, a jego kolejne poczynania - na zmianę ciepłe i szorstkie relacje z synem, nieustanna bezmyślność i egoizm sąsiadujące ze specyficzną troskliwością - to odrzucają nas, to intrygują. Często charakteryzujący go emocjonalny chłód wpływa oczywiście na sam odbiór filmu, skoro narracja opowieści za każdym razem, niczym kameleon, przejmuje charakter dominującej w danej scenie postaci. Dystans odbiorcy zmniejsza się więc z każdym, jakże świetnym z punktu widzenia dramaturgii, pojawieniem się Stephanie, w którą popisowo wcieliła się Marion Cottilard. Na każdym kroku wrażliwa i czuła bohaterka jest postacią jednoznacznie pozytywną (co nie znaczy, iż brak jej jakichkolwiek wag), równoważącą wady Alaina.

Dzięki niej na zmianę z fragmentami surowymi, czasem brutalnymi, pojawiają się fragmenty liryczne, gdzie narracja jest subtelnie i - jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało - dosadnie zarazem subiektywizowana. Co z kolei daje ogromne pole do popisu operatorowi Stephane'owi Fontaine'owi, czyniącemu stronę wizualną iście poetycką. Kolejne sceny kontrastują więc ze sobą, szczególnie zaś, jeśli wziąć pod uwagę aspekt fizyczności bohaterów - zdrowego i mocnego, ale stale niszczonego ciała Alaina oraz kruchego, pozbawionego nóg ciała Stephanie, która jednak dąży do odzyskania dawnej witalności.

Łącznikiem, oprócz samej tematyki, okazuje się przede wszystkim swego rodzaju przebojowość, czyniąca Rdzę i kość, podobnie jak wspomnianego wcześniej Proroka, utworem wcale atrakcyjnym. Tak jak tam, tak i tu miejsce mają sceny bardzo efektowne (jak choćby ukazane w zwolnionym tempie pojedynki) i podparte prawdziwie mocną dramaturgią, jednakże popularna konwencja odgrywa już mniejszą rolę. Co początkowo zaskakujące, jest tu za to niemało modnej muzyki. Ta jednak pojawia się wyłącznie za sprawą miejsc, w których bohaterowie przebywają i do których niejako przynależą,

W świetnym, trochę chyba niedocenionym W rytmie serca (2005) Audiard, na przykładzie agresywnego przestępcy niespodziewanie zakochującego się w muzyce klasycznej, skutecznie przekonywał, że sztuka uszlachetnia. Tutaj stawia zaś na jeszcze bardziej ograne przesłanie: miłość dodaje siły. Banalne? Nie u Audiarda. Wszak od czasów Johna Cassavetesa nie było chyba artysty, który w świecie około-popularnego kina fabularnego byłby tak świetnym, w swoich obserwacjach tak celnym i przekonującym, dokumentalistą.



1 komentarz:

anonimie, podpisz się