Niniejszy tekst w najbliższym czasie opublikowany też zostanie na łamach Kolorowych Zeszytów.
Połączone okładziny okładki drugiego zeszytu zbioru. |
Coward, pierwsza opowieść składająca się na (rozgrywany w fikcyjnym Center City) cykl Criminal, to już od pierwszej strony wyraźny ukłon w stronę tradycji noir. Rzecz do samego końca bardzo klasyczna, ale wyraźnie zakotwiczona we współczesności i unikająca popadania w sztampę, swoją siłę czerpie przede wszystkim z miłości, jaką scenarzysta darzy gatunek, oraz empatii, z jaką wespół z rysownikiem portretuje swoje postaci. Fabuła okazuje się być zresztą bardziej podyktowana charakterami bohaterów, niż związaną z pewnym napadem intrygą. Ci najważniejsi z nich okazują się zaś tak przekonujący, jakby komiks stanowił dokumentalny zapis żywotów prawdziwych ludzi.
Motorem napędowym opowieści jest narracja subiektywna. Napisana niezwykle lekko, bardzo prostym, ale też pięknym, czasem wręcz - za sprawą okazjonalnej aluzyjności i metafor - poetyckim językiem, lekturę dzieła czyni błyskawiczną. Na szybkość czytania niewątpliwie wpływa też prostota samej historii, choć ta jest bardziej przewrotna i niejednoznaczna, niż to się początkowo wydaje. Wszystko to za sprawą wcale przemyślanej konstrukcji scenariusza, opartej na niewidocznych początkowo niedopowiedzeniach oraz skokach czasowych. Te pierwsze służą oczywiście skutecznemu zaskakiwaniu czytelnika, te ostatnie zaś najpierw tylko dynamizują opowieść, a następnie też, poprzez nagłe retrospekcje do czasów dawno minionych, zbliżają nas jeszcze bardziej do bohatera. Czynią całość coraz to bardziej emocjonującą, aż do iście wybuchowego finału.
Narracja słowna kapitalnie uzupełnia tą obrazkową, miejscami zmierzającą w jakby zupełnie inne rejony, jak gdyby rozchodziło się o komiksowy odpowiednik kontrapunktu wizualno-dźwiękowego. Najlepszym tego przykładem jest zresztą sam początek opowieści, kiedy to z jednej strony obserwujemy nieudany, brutalnie kończący się napad na bank, a z drugiej "słuchamy" wspomnień bohatera o czasach jego dzieciństwa, jego nieżyjącym już, będącym legendą lokalnego półświatka, ojcu, a wreszcie przemyśleń na temat reguł służących bezpiecznemu życiu przestępcy. Być może największym plusem Coward jest jednak jego filmowość, niewątpliwie wynikająca także z faktu, iż rzecz początkowo pomyślana była właśnie jako scenariusz filmowy.
W trakcie lektury do głowy przychodziło mi niemało tytułów reprezentujących mniej czy bardziej "czarno-kryminalne" oblicze X Muzy. Cokolwiek absurdalne rysy wybranych wydarzeń w połączeniu z tematyką napadu przywodziły na myśl Zabójstwo Stanleya Kubricka; przygotowania do tegoż skoku w połączeniu z oddzielającymi kolejne rozdziały, wzmacniającymi dramaturgię informacjami o tym, w którym miejscu historii obecnie się znajdujemy, przypomniało mi z kolei o Drugim oddechu Jean-Pierre'a Melville'a. Leo okazujący się być postacią trochę inną niż wszyscy - w tym czytelnicy! - myślą, to koncept a la Zabójstwo chińskiego bukmachera Johna Cassavetesa, oparty o makabryczną zbrodnię punkt zwrotny, który pod koniec zmienia tory historii skojarzył mi się z Dajcie mi głowę Alfredo Garcii Sama Peckinpaha, a wreszcie za sprawą samego finiszu narracyjny punkt wyjścia okazał się przypominać nieco ten z Bulwaru Zachodzącego Słońca Billy'ego Wildera.
Sam Brubaker ujawnia zresztą swoją kinofilię wprost, kiedy ukazuje nam bohaterów bawiących się w odgadywanie cytatów filmowych. Unika przy tym jednak łopatologii i rzuca tytułami reprezentującymi zupełnie inne, niż szeroko pojmowane crime flick, gatunki (a dokładniej sexploitation i spaghetti western). Zabieg ten zdaje się też wskazywać na coś więcej - brak jakiegoś konkretnego wzorca. Nie, żeby brakowało jakichkolwiek inspiracji, acz wśród nich nie znalazł się ani jeden tytuł, o którym bym pomyślał. Przypomina to sytuację z głośnym Drive Nicolasa Windinga Refna, który posiłkował się głównie baśniami braci Grimm, kinem samurajskim i młodzieżowymi komediodramatami romantycznymi, podczas gdy recenzenci doszukiwali się wpływów westernu czy kina sensacyjnego lat 80. I wcale się nie mylili, skoro pewne wzorce dalekie są sobie tylko na pozór. Wystarczy nie ograniczać się odwiecznymi regułami. "Myślę, że historie tworzące Criminal to ostateczne efekt wszystkich moich inspiracji" - wyjaśniał w jednym z wywiadów słynny komiksiarz. - "Połączone są z tym, co, jak mam nadzieję, jest moim własnym głosem, oraz z motywami, które zwykłem ciągle eksplorować."
Sean Phillips starał się z kolei unikać jakichkolwiek inspiracji, jeśli tylko nie liczyć tego, iż chciał, aby Coward było bardziej europejskie niż amerykańskie. Śmiało rozbudowywał obmyśloną wcześniej przez scenarzystę stronę wizualną. Dodawał kolejne panele, ażby, niczym reżyser czy montażysta, rozciągać w czasie pewne sytuacje, tym samym pozwalając mocniej wybrzmieć tkwiącym w nich emocjom. Przy tym forma, choć imponująca, ani na moment nie rzuca cienia na treść. Wprost przeciwnie, jest jej na każdym kroku podporządkowana. Tyczy się to zarówno przepełnionych niemałą ilością tuszu rysunków Phillipsa (rysunków, jak trafnie opisywał je Brubaker, tyleż subtelnych, co sugestywnych), jak i kolorów nałożonych na nie przez Vala Staplesa. Te z jednej strony uwypuklają rodowód historii, ale z drugiej, jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało, nie pozwalają jej uciec od realizmu, będącego jedną z największych zalet całości.
Coward jest nie tylko pozycją, którą świetnie się czyta. To jedna z tych rzeczy, które nawet dłuższy czas po lekturze siedzą w głowie odbiorcy, a ochota na pozbycie się jej wcale nie przychodzi. Oby tak samo było ze zbliżającą się powoli jej filmową adaptacją. Ale hej, za jej scenariusz także odpowiedzialny jest Brubaker, a więc szykuje się kawał porządnego kina. Znowu, ale tym razem na ekranie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
anonimie, podpisz się