czwartek, 23 grudnia 2010

"Kolekcjoner" reż. William Wyler (1965)


To wszystko to śmierć, nie rozumiesz? Nic tylko śmierć. One są martwe, ja jestem martwa, wszystko tutaj jest martwe. To właśnie kochasz? Śmierć?

Zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że Hitchcock tego filmu Wylerowi nie zazdrościł. Ten ociekający suspensem portret psychopaty i jego ofiary wygląda miejscami jak Psychoza w wersji love story. Samotność prowadząca do obłędu, nieśmiałość prowadząca do zbrodni. Poruszające i przerażające, zaskakuje prostotą i coraz większą dosadnością, która zamiast, jak to przeważnie bywa, całości szkodzić, to dodaje jej coraz więcej głębi. Podczas seansu ciągle miałem wrażenie, że mam do czynienia z filmem, który wyciska absolutne maksimum z proto-slasherowego kina pokroju Psychozy czy brytyjskiego Podglądacza (jeśli oczywiście przyjmiemy, że taką łatkę można do wszystkich tych obrazów przykleić). Że już więcej wycisnąć się z niego nie da, tak jakby Wyler nie tylko wyprzedzał tu swoją epokę, ale i na starcie skazywał przyszłych naśladowców na porażkę. Bo, pomijając nieco archaiczną wizualną stronę czy czasem nachalnie podkreślającą nastrój muzykę, film nie tylko się nie zestarzał, ale sprawia wrażenie, jakby niemożliwością było ponowne opowiedzenie tego typu historii równie szczerze i wiarygodnie. 

Kolekcjoner to kameralny (choć miejscami - ze względu na gatunkowe ramy - efektowny) dramat w całości opierający się na relacjach dwóch tylko postaci. Tytułowy bohater porywa i więzi w piwnicy wybrankę swojego serca, licząc na to, że ta poznawszy jego wspaniałą osobowość odwzajemni jego uczucia. Lustrzanym odbiciem obsesyjnej miłości okazuje się jego pasja – kolekcjonowanie motyli z całego świata. Pięknych, ale przecież martwych. Cały film konsekwentnie budowany jest prostymi środkami, od bardzo jasnych symboli przez klasyczne stopniowanie napięcia po często dosadne (a jakie udane) dialogi. Przy tym cały czas zgrabnie unika jakiejkolwiek pretensjonalności i jednowymiarowości. Wszystko opiera się na grze psychologicznej, jaką nieustannie toczą ze sobą bohaterowie. Cele są jasne – on chce miłości, ona chce wolności. Ale środki ku ich realizacji mogą być przecież bardzo różne. Dzięki temu film jest nieprzewidywalny, nigdy do końca nie wiemy, co jest szczere, a co jest zwyczajnym fałszem. 

Dzięki świetnej reżyserii i grze aktorskiej Kolekcjoner płynnie przechodzi z jednego nastroju w drugi. Przy czym cały czas rośnie erotyczne napięcie, a wraz z nim zdaje się zbliżać wybuch wiszącej w powietrzu przemocy. Ale żadne z nich tego nie chce. I tak tzw. kat uczy się swojej ofiary, ofiara zaś uczy się swojego kata. Co ciekawe, nie ma tu klasycznego podziału na protagonistę i antagonistę. Obie postaci są tak samo wiarygodnie i sprawiedliwie sportretowane, ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami. Miranda zdaje się być prototypem bohaterek krwawych slasherów, ale w odróżnieniu od większości z nich nie pozbawiona jest inteligencji i uroku. Freddiemu z kolei daleko do typowego czarnego charakteru - w niewielu miejscach widzimy, że potrafi być niebezpieczny, bo najważniejsze w nim jest to, co ludzkie. Fakt, że należy go uznać za potwora, nie nadaje mu wbrew pozorom wystarczająco negatywnego charakteru. A wręcz przeciwnie, nie sposób nie tylko mu nie współczuć, ale i go nie lubić. Tym samym widz wręcz zmuszony jest kibicować obu postaciom na zmianę, w zależności od sytuacji. Bo Kolekcjoner to mistrzostwo manipulowania widzem i jedna wielka lekcja empatii. Wyler stawia nas pomiędzy Freddie'm a Mirandą, pozwala zrozumieć ich w pełni, także powody, dla których oni sami zrozumieć się nie potrafią. Nawet, jeśli ich miłość wcale nie jest niemożliwa.


5 komentarzy:

  1. "jakby niemożliwością było ponowne opowiedzenie tego typu historii równie szczerze i wiarygodnie. "

    Mialem identyczne odczucie. Tego sie nie dalo by teraz zrobić. A oglądałem ten film zaraz po Disappearance of Alice Creed.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolekcjoner jest nie do przeskoczenia. Wszystko co powstało po nim - z obrazów tej samej kategorii - to chyba jeden wielki regres.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam Williama Wylera! Za jaką konwencję by się nie wziął(a nakręcił chyba wszystko od biblijnego eposu, po komedię romantyczną), doprowadzał ją do perfekcji. Muszę sobie to powtórzyć, Tobie polecam jego noiry i kryminały, np. "List" albo "Sekrety detektywa".

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja po prostu lubię ten film, w porywach nawet bardzo - ale bez szału. Uwielbiam za to powieść Johna Fowlesa, której "Kolekcjoner" jest ekranizacją. Książka oparta jest na kapitalnie wykorzystanym pomyśle podwójnej narracji - w pierwszej części wydarzenia relacjonuje on, w drugiej - perspektywa jest jej. Kontrast jest zabójczy. Zdaję sobie sprawę, że ciężko było tę dwoistość przenieść na ekran i Wyler starał się jak mógł (co widać), ale mimo wszystko miałem niedosyt przy tym seansie.

    Swoją drogą, polecam kolegom niesamowity pod pewnymi względami film Masumury "Ślepa bestia" - japoński odpowiednik "Kolekcjonera" (oparty na prozie Edogawy), do czasu bliski kuzyn, ale zmierzający ostatecznie w baaardzo różnym kierunku.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wstyd przyznać, ale znam jeszcze tylko Rzymskie wakacje. Zacznę od tych kryminałów, wiadomo. Dzięki za tytuły.

    Wyobrażam sobie jak ciekawy musi być literacki pierwowzór. Ale na moje oko, jednym z największych plusów filmu jest właśnie to, że nie wiemy, co tak naprawdę siedzi w głowach bohaterów. Wszystko wychodzi dopiero po czasie. Boli mnie zresztą to, że film kończy się pozakadrową narracją. Zdecydowanie wolałbym sam obrazek.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się