niedziela, 10 kwietnia 2011

13 Assassins (reż. Takashi Miike, 2010)


Nie powiedziałbym, że to najlepszy film Miike od czasu Graveyard of Honor, ale na pewno najlepszy od czasu Big Bang Love, Juvenile A. No dobra, nie na pewno, bo połowy z powstałych po tym tytule filmów nie widziałem. Ale nie widziałem, bo się bałem i strach ten wydaje mi się uzasadniony. A cztery lata, jakie te filmy dzielą, to u Miike osiem obrazów. Nie ma to jak pracoholizm. No ale skąd ten strach? Otóż po surrealistycznym Big Bang Love... stało się z Miike coś niedobrego. Wprawdzie od początku swojej kariery powtarzał, że jest tylko rzemieślnikiem, ale nie miało to wiele wspólnego z prawdą. Bo zwykły rzemieślnik nie byłby w stanie nakręcić tak wielu różnych, a jednocześnie tak bardzo jednorodnych, niezwykle charakterystycznych filmów. Bo Miike już po kilku latach eksperymentowania z formułą kina gatunkowego wypracował sobie unikatowy styl (chaotyczny, ale własny). Czy był to film gangsterski, horror czy musical - od razu było widać, kto był za to odpowiedzialny. Zdarzały mu się też projekty czysto komercjalne - jak Nieodebrane połączenie czy Great Yokai War - ale szybko wracał po nich do "undergroundowych korzeni". A po Big Bang Love... doszło do czegoś naprawdę dziwnego. Bo Miike ponownie wskoczył do oceanu komercji, ale głębiej i na dłużej niż kiedykolwiek wcześniej. Oraz - co tu najbardziej zaskakujące - stworzył istną karykaturę własnego stylu. Stał się Takashim Miike w wersji ultra-pop. Grzecznym chłopcem kokietującym swoim dawnym chuligaństwem. Zwykłym rzemieślnikiem. Po seansach cukierkowatych Like a Dragon i Crows Zero, a nawet głośnego - lepszego, ale też dławiącego się mainstreamem - Sukiyaki Western Django, skreśliłem go z listy ulubionych reżyserów. Inna sprawa, że mi się w międzyczasie jego kino zwyczajnie przejadło. Cóż, zdaje się, że nawet kinomaniacy się starzeją. Wreszcie kiedy zobaczyłem kuriozalny zwiastun Yattamana, całkiem przestałem się nim interesować. Miike is, kurwa, dead - pomyślałem. Ale ten Japończyk jest jak bumerang. Ja go na śmietnik, a on mi w twarz filmem samurajskim. Świetnym filmem samurajskim, którym udowadnia, że wcale się nie skończył, lecz raczej narodził na nowo.



13 Assassins to remake zapomnianego klasyka z 1963 roku, którego sam nie widziałem, ale postaram się to za jakiś czas nadrobić. Chciałbym wiedzieć ile dobrego Miike wziął z oryginału, a ile dodał od siebie. Bo dobrych rzeczy tutaj kupa. Ciekaw też jestem czy pierwowzór to chambara czy bardziej "szlachetne" kino samurajskie spod znaku Kurosawy i spółki. Film Miike, choć do bólu gatunkowy, wydaje mi się bowiem czymś pomiędzy. Być może ze względu na cechującą go epickość, która chambarze była chyba z reguły - ze względu na niski budżet - obca. Gdzieś kiedyś natknąłem się na informację, że przedstawione tu wydarzenia oparte są na autentycznej japońskiej legendzie. Teraz niestety do niczego takiego nie udało mi się dotrzeć. Może źle szukałem, ale znalazłem tylko informację, że główny czarny charakter filmu, lord Naritsugu, to postać, która faktycznie stąpała po japońskich ziemiach w XIX wieku. Legenda czy nie, opowieść o trzynastu zabójcach wyruszających przeciwko armii dwustu samurajów, wydaje mi się nie tylko bardziej wiarygodna, ale i ciekawsza od opowieści o trzystu Spartiatach siekających kilkutysięczną armię króla Kserksesa. A jaka jest różnica między filmem o jednych, a filmem o drugich? Ten pierwszy jest bajką piękną, ten drugi plastikową. A, jak napisał kilka miesięcy temu pewien dziennikarz, trup ściele się tu gęściej niż w 300 i Kill Bill razem wziętych. Mało tego, bitwa, do której film od początku zmierza, trwa jakieś CZTERDZIEŚCI minut. I w przeciwieństwie do wspomnianego przed chwilą dzieła Tarantino, nie nudzi ani przez chwilę, choć trwa dwa razy dłużej. Miike, jak ty to zrobiłeś?


13 Assassins można w zasadzie podzielić na trzy różne części. Miejscami tak bardzo różne, że film zdaje się być tworem trochę nierównym. Początkowo historia opowiadana jest bardzo leniwie, ale nie ma mowy o jakiejkolwiek nudzie. W powody wyruszenia bohaterów w samobójczą misję wprowadzeni jesteśmy bardzo powoli. Towarzyszy temu mroczna, bardzo niepokojąca atmosfera, a raz na jakiś czas okrutne, zahaczające o makabreskę, obrazy. Sama fabuła jest bardzo prosta: psychopatyczny lord Naritsugu buntuje się przeciwko rzeczywistości permanentnego pokoju, uznając ją - o zgrozo całkiem słusznie - za wielkie niebezpieczeństwo dla przyszłości samurajów. Tak więc, wykorzystując swoją władzę (a jest bratem samego szoguna), morduje i gwałci gdzie popadnie, prowokując tym samym kolejne klany. Aż w końcu zapada na nim wyrok śmierci. Egzekucją ma się zająć pewien stary, dobrze pamiętający czasy wielkich wojen, samuraj. Aby ją wykonać kompletuje niewielki oddział wojowników. Nie chcę tu zdradzać za dużo, bo choć film cechuje wspomniana prostota, pełno jest niuansów. W każdym razie niespodziewanie mrok zaczyna zastępować pewna przebojowość oraz humor, co na początku mi przeszkadzało. Poznajemy powoli kolejnych zabójców, by wreszcie wybrać się z nimi w niebezpieczną podróż. Która zakończy się wielką, krwawą bitwą. Nawałem pomysłowych scen akcji, bardzo zgrabnie stopniowanych, zrealizowanych z rozmachem, ale i wyczuciem.


W kilku miejscach miałem wrażenie, że ten tytuł jest tym, czym Sukiyaki Western Django miało/mogło być, gdyby nie ewidentna żądza pieniądza, która go spieprzyła. Co ciekawe, podstawą 13 Assassins jest pewien specyficzny paradoks. Oto bowiem "Wszyscy walczą o pokój, aż się leje krew" cytując punkowego klasyka. Pozornie nasz oddział trzynastu wojowników rusza do walki ze względu na obronę sprawiedliwości i pokoju. W rzeczywistości chodzi raczej o (prawie ukrytą) ambiwalencję moralną, w związku z czym miałem pewne skojarzenia z Dziką bandą Sama Peckinpaha. Oczywiście kodeks bushido jest dla bohaterów najważniejszy, ale powodem samobójczej misji jest żądza krwi. Samuraje to wojownicy. Sensem ich istnienia była ciągła walka. Bohaterowie wyruszają w bój, by zginąć pośród latających flaków i odciętych kończyn (nie znaczy to, że film jest tym wypełniony; jest bowiem zaskakująco mało brutalny). Miike zdaje się tu mówić, iż droga samuraja wymaga jego heroicznej, brutalnej śmierci. Że w gruncie rzeczy, epoka tych wielkich wojowników była skazana na takie swego rodzaju samobójstwo. Zresztą, jak informują pierwsze napisy końcowe filmu, szogunat upadł ostatecznie 20 lat po przedstawionych tu wydarzeniach. Miike zupełnie bezpretensjonalnie składa hołd, i czasom, o których opowiada, i wielu innym filmom, które lata temu je ilustrowały. A na koniec, za sprawą pewnego bardzo umownego - i bardzo udanego - motywu, puszcza widzom oczko. Mówi "No pewnie, że to bajka. Ale jaka wspaniała, prawda?". Prawda. Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na jego kolejny film, a ma być nim kolejny remake samurajskiego klasyka - Seppuku (!). Czekam niecierpliwie, bo wierzę, że 13 Assassins było tak naprawdę tylko rozgrzewką. Cóż, lata temu Miike - wraz z z Takeshim Kitano - tchnął nowe życie w truchło kina gangsterskiego. Czyżby teraz postawił sobie za cel odświeżenie jidai-geki? Mam nadzieję.

9 komentarzy:

  1. Dla odmiany ja widziałem oryginał, natomiast z wersją Miike nie miałem jeszcze styczności.

    Pierwowzór to takie pół na pół, chanbara z ambicjami znaczy. Kudo ogólnie ciekawym reżyserem był, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, jakie miejsce w hierarchii zajmuje i nigdy nie przeginał. Inna sprawa, że poza kilkoma twórcami w tamtych czasach jidai-geki już leżało i kwiczało niestety.
    Przed lekturą filmową polecam zerknąć na ten tekst Gatto: http://www.midnighteye.com/features/eiichi-kudo%27s-guerrilla-filmmaking.shtml.
    Dobre wprowadzenie do twórczości reżysera.

    Insza inszość: jidai-geki moim zdaniem ostatnio odżywa, tak więc Miike sam odświeżać go nie będzie, nie będzie nawet pierwszym, który się tego podejmie. W ostatnich latach pojawiło się sporo filmów, których akcję osadzono u progu wojny Boshin, wystarczy wspomnieć o świetnych filmach Yamady, które to dają niesamowite pole do popisu.

    Przed kilkoma laty wyszedł rewelacyjny film "Hana" Hirokazu Koreedy, o którym nawet co nieco skrobnąłem, tak więc zapraszam do lektury: http://www.jfilm.pl/index.php/publicystyka/artykuly/270-hana-yori-mo-naho.

    W planach jest kilka ciekawych projektów, tak więc jest nadzieja, oi! Tak więc dobrze, że Miike walczy, niemniej jednak nie jest jedyny.

    Na marginesie dodam, że w przeciwieństwie do Ciebie, mi "Yattaman" przypadł do gustu. Ba, dla mnie to najlepszy film Miike od czasów "Big Bang Love" :). Toż to rzecz bardzo w stylu Miike (w czym zasługa wielka oryginału). Mniej seksu i przemocy, ale jednak ;)

    Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za cynki, nadrobię trochę na pewno. Także tego Yattamana...!
    Miike pozbawiony sex n violence to jak najbardziej udany Miike (np. Birdpeople in China).

    OdpowiedzUsuń
  3. "Yattaman" jest szalony :). Poziom absurdu na poziomie "Fudoh", ale family-friendly, że tak powiem. A numer muzyczny bije na głowę wszystkie kawałki ze "Szczęścia rodziny Katakuri" razem wzięte. Pod względem stylistycznym Miike wstrzelił się tu idealnie, niemal jak gdyby animację stworzono kiedyś z myślą o tym, by ją w przyszłości Miike adaptował.

    Co do pytania na moim blogu. "Znak wampira" i "Dziwolągi" trudno porównywać, bo to zupełnie inna bajka, ale dla mnie to najlepsze filmy Browninga (dodałbym jeszcze "Demona cyrku"). "Znak..." jest mocno pastiszowy (rola Barrymore'a to poezja), dlatego też - moim przynajmniej zdaniem - najmniej się zestarzał.

    W ogóle jest coś w tym, że pastisze z tamtej epoki trzymają się o niebo lepiej niż kręcone równolegle "poważne" filmy grozy, a nawet współczesne hołdy z przymrużeniem oka. Wystarczy wspomnieć choćby "Narzeczoną Frankensteina".

    Radość z obcowania ze "Znakiem..." burzy pewna oczywista nielogiczność, wynikająca z tego, że Browning - podobno, bo tu zdania są podzielone - kręcił film zupełnie inny, niż producenci myśleli, że kręci. Nie będę zdradzał szczegółów i pisał, o co konkretnie chodzi, bo zepsułbym Ci przyjemność oglądania, niemniej jednak zgrzyt jest dość gruby. Jeśli jednak puści się go mimo oczu, film naprawdę daje radę. W pewnym sensie zresztą dodaje mu uroku ;).

    OdpowiedzUsuń
  4. Zaskakujesz mnie z tym Yattamanem. Ja chyba nawet trailera do końca nie obejrzałem, bylem przerażony;) Z drugiej strony nawet Ichi the Killer był family friendly. W pewnym sensie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zachęcam do obejrzenia. Weź jednak poprawkę na to, że nasze upodobania czasem się rozmijają.
    By daleko nie szukać: zachwycałem się "Tokio Gore Police", a Tobie film wyraźnie nie podszedł.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zapomniałbym: poza "13 zabójcami" z Kudo twórczości polecam jeszcze "11 samurajów".

    OdpowiedzUsuń
  7. No cóż, mnie ten film aż tak nie powalił, też muszę obejrzeć oryginał. Po fragmencie na YT wnoszę, że wiele rzeczy Miike przekopiował.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się