Tekst w najbliższym czasie opublikowany też zostanie na łamach Magazynu Miłośników Komiksu KZ.
Jedną z rzeczy, które w trakcie czytania komiksów lubię najbardziej, jest dźwięk, jaki słyszę podczas lektury danego dzieła. Dźwięk, który pojawia się, gdy widzę jeden przedmiot zderzający się z drugim, stopy kroczących postaci czy słowa wypadające z ich ust. Oczywiście nie zawsze potrafię to sobie wyobrazić, ale z drugiej strony zdarza się też, iż podczas lektury słyszę coś więcej. Tak właśnie było w przypadku dzieła Marii i Michała Rostockich. Okazało się bowiem, że "Niedźwiedź, kot i królik" wypełniony jest muzyką.
Na pytanie, jakiego gatunku jest ta muzyka, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Jest tu coś z ambientu, psychu i nowej fali, są również po prostu nakładające się na siebie - a tym samym tworzące swoiste, nie dające się zaszufladkować kompozycje - przeróżne odgłosy wydobywające się ze świata przedstawionego. Szum wiatru, plusk wody, trzepotanie ptasich skrzydeł, a wreszcie na pozór niemożliwe do wyobrażenia brzmienie piktogramów zawartych w nielicznych dymkach dialogowych. Bo, jeśli jeszcze nie wiecie, tytułowi bohaterowie komiksu nie porozumiewają się słowami, lecz raczej wyobrażeniami na ich temat. Te na poły antropomorficzne postaci okazują się jakby dźwięku nie znać. Ich intelektem i wyobraźnią zdaje się rządzić odpowiednio sugestywny (a czasem metaforyczny) mini-rysunek. Miejscami mówiący nam więcej, niż kolejne malarskie kadry.
Wędrówka tych prawie-ludzkich zwierząt jest w zasadzie wartością samą w sobie. Nie, żeby cel wyprawy trójki (anty)bohaterów nie był wcale istotny, jednakże nad fabułą wyraźnie góruje sama atmosfera. Oto przed nami marzenie senne, które, jak wiadomo, w każdej chwili przeobrazić się może w koszmar. I tak też, oczywiście, bywa. Biorąc pod uwagę wątek religijny (lub może metafizyczny), odbijają się w nim echa "Stalkera" Andrieja Tarkowskiego, ale, jak w swojej recenzji pisał Krzysztof Ryszard Wojciechowski, równie istotne są podobieństwa do kina Alejandro Jodorowsky'ego, szczególnie zaś do "Fando i Lis", jego najbardziej zagadkowego filmu. Bo i zagadkowość jest motorem napędowym "Niedźwiedzia, kota i królika". Nie wiemy kim są bohaterowie i długo nie wiemy też, gdzie i po co się właściwie wyprawiają. A kiedy już się dowiemy, enigmatyczność wcale nie przestanie być cechą w ich historii dominującą.
Na osobliwość albumu ogromny wpływ ma sama oprawa wizualna, ważniejsza od scenariusza, który jest cokolwiek pretekstowy. Pastelowe obrazy namalowane przez Marię Rostocką przenoszą nasz wprost do Krainy Czarów, tyle że odpowiednikiem Alicji - a raczej jej hologramem - jest czytelnik. Tła są nieco rozmyte, brak szczegółów zastępuje potęga kolorów (największe wrażenie zrobiła na mnie na swój sposób brutalna czerwień wieczornego nieba), a czysto komiksowemu bezruchowi, pomimo wyraźnej sekwencyjności wielu fragmentów, dynamika bywa zupełnie obca. Rostocka swoje postaci czyni rzeźbami, przemieszczając je tak, jak gracz porusza pionkami po szachownicy. Oglądanie ich przygód nie przypomina więc, jak to często bywa, seansu filmu napędzanego wyobraźnią odbiorcy, lecz przeglądanie wyciętych zeń stopklatek. Na tyle sobie czasowo (narracyjnie) odległych, aby szybko wrzucona do wody moneta (sic!) wyglądała jak leniwie zachodzące słońce.
"Niedźwiedź, kot i królik" nie jest tytułem przyjemnym - bo i przyjemnym, przy takim charakterze opowieści, być nie mógł - jest za to tytułem intrygującym. To, tak siląc się na kategoryzowanie, hybryda bajki, groteski i surrealizmu, której kolejnych składników nie da się od siebie w jakikolwiek sposób oddzielić. To dzieło czysto intuicyjne, symulujące sen. Zakończenie lektury równoznaczne jest więc z pobudką. Przecieram oczy, przeciągam się i wstaję z łóżka, a podczas ubierania się nucę pod nosem bliżej nieokreśloną melodię.
,,Bonnie & Clyde'' to należało po francusku napisac.
OdpowiedzUsuń