poniedziałek, 3 czerwca 2013

Ukochani / The Loved Ones (Sean Byrne, 2009)

Poniżej nieco rozbudowana wersja recenzji, która opublikowana została w dziesiątym numerze czasopisma "EKRANy".


Australijska kinematografia, choć ciągle nie jest o niej należycie głośno, już od kilku lat przeżywa istny rozkwit. Jak na kraj o stosunkowo niewielkiej liczbie rocznie produkowanych filmów, w tej wielkiej ex-kolonii karnej w dosyć krótkim czasie pojawiło się całkiem dużo prawdziwie utalentowanych reżyserów, reprezentujących odmienne oblicza X Muzy. Kolejne znakomite debiuty, jak choćby "Noise" (M. Saville, 2007), "Ziemia van Diemena" (J. Auf Der Heide, 2009) czy wreszcie głośne "Królestwo zwierząt" (D. Michod, 2010), zdają się wskazywać na to, że kino stolicy kangurów czeka świetlana przyszłość. Do ścisłej czołówki jego młodych twórców niewątpliwie zaliczyć też trzeba Seana Byrne'a, autora jednego z najinteligentniejszych horrorów XXI wieku.

"Ukochani", dzieło niskobudżetowe i pod każdym względem atrakcyjne, zostało już zakwalifikowane na ponad 20 międzynarodowych festiwali filmowych, zdobywając serca tak widzów, jak i krytyków. Nie ma się co dziwić - debiutowi Byrne'a daleko do tego, co najbardziej kojarzy się ze współczesnym horrorem. Skostniałe schematy wywraca do góry nogami, straszny nie brutalnością, lecz sugestywnością, grozę podpiera psychologią, a tonację śmiertelnej powagi potrafi nieoczekiwanie obrócić w żart i na odwrót, nie czyniąc przy tym całości tylko pastiszem.

Jeśli nie liczyć rozbudowanej ekspozycji oraz różnorodnej, nierzadko opierającej się na kontrastach ścieżki dźwiękowej - od popu, przez szeroko pojmowany garage (Andre Williams, motherfuckers!), po metal - pierwsze minuty filmu zapowiadają jednak rzecz niezbyt oryginalną. Oto w pewnym odciętym od świata miasteczku na nastolatków wkraczających w świat dorosłości (symbolizowany przez bal maturalny) polują psychopatyczni mordercy. Zamiast kolejnego slashera, otrzymujemy jednak nietuzinkową mieszankę rozmaitych horrorów - "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" (T. Hooper, 1974), "Carrie" (B. De Palma, 1976), "Martwego zła 2" (S. Raimi, 1987), "Misery" (R. Reiner, 1990) - oraz młodzieżowych komediodramatów Johna Hughesa, ze słynnym "Klubem winowajców" (1985) na czele. Elementy zapożyczone z tradycji napędzają film Australijczyka, ale nigdy nie stanowią wartości samej w sobie. To składniki, których nietypowe proporcje lub zastosowanie, tworzą nową jakość, czyniąc film zupełnie nieprzewidywalnym.

Choć ostrych punktów zwrotnych nie brakuje, największą wartością "Ukochanych" jest psychologiczna wiarygodność postaci. Protagonista nie jest typową dla tego rodzaju kina owieczką prowadzoną na rzeź, antagoniści zaś - choć groteskowi - dalecy są od standardowych czarnych charakterów. Wszyscy otrzymali własne życiorysy, których najważniejsze dla rozwoju akcji fragmenty są w odpowiednich miejscach przedstawiane lub sugerowane. Brent (rewelacyjny Xavier Samuel, który swoją filmografię spaskudził potem udziałem w jednej z części "Zmierzchu") to młodzieniec obwiniający się za śmierć ojca i w związku z tym kroczący drogą autodestrukcji. Zostaje porwany i uwięziony przez bezwzględnego ojca Loli (rozkładająca na łopatki Robin McLeavy, niestety nie mogąca pochwalić się zbyt dużą ilością ról na koncie), nieśmiałej, ale też mściwej i sadystycznej dziewczyny, której bohater odmówił wspólnego pójścia na wieńczącą szkołę średnią potańcówkę. W swoim domu psychopatyczna para organizuje mu prywatny, iście upiorny bal. Teoretycznie chłopak jest dla nich ofiarą idealną, ale wraz z kolejnymi torturami - w wykonywaniu których duet ma już niemałe doświadczenie - rośnie jego gniew. A wraz z nim wola życia. Żyletka, z którą nigdy się nie rozstaje, nie będzie już dla niego narzędziem służącym do samookaleczeń.


Psychologia na każdym kroku wzmacnia elementy czystej wody gatunku (i na odwrót), zaś wątek główny stale koresponduje z wątkami drugoplanowymi. Stanowią one lustrzane odbicia jego kolejnych etapów, tak jak postaci drugoplanowe stanowią wariacje na temat tych pierwszoplanowych. W tle obserwujemy więc pogrążoną w melancholii po śmierci męża matkę Brenta, jego desperacko poszukującą go dziewczynę Holly, przyjaźniącego się z nim wesołka Jamie'go, który próbuje podbić serce zaproszonej przez siebie na bal outsiderki imieniem Mia, a także rodziców tej ostatniej oraz - last but not least - wegetującą jak żywy trup matkę Loli. Na zasadzie analogii bądź antytezy przedstawione zostają przeróżne konfiguracje relacji chłopak-dziewczyna/mąż-żona oraz rodzic-dziecko.

Konstrukcja scenariusza jest prawdziwie imponująca, ale nie tylko pod tym kątem film pozostaje wielkim popisem twórców. Większość zdarzeń rozgrywa się w tylko jednym pomieszczeniu, lecz za sprawą kolejnych pomysłowych rozwiązań o żadnej monotonii mowy nie ma. Dom, w którym przetrzymywany jest bohater znajduje się na odludziu, co na pozór czyni go rutynową dla kina grozy lokacją, jednakże jego wnętrze stoi już w opozycji do wszelkiej maści odpychających miejsc zbrodni. Pełna żywych kolorów scenografia oraz typowe dla szkolnego balu rekwizyty, ze szczególnym uwzględnieniem stale migającej lampy dyskotekowej, do pewnego stopnia kontrastują z akcją. Czynią ją i ciekawszą, i atrakcyjniejszą. Inna sprawa, że pod podłogą, do której przybity jest gwoździami Brent, znajduje się jeszcze tajemnicza piwnica o wcale niepokojącej "zawartości". Prowizoryczna sala balowa w końcu okazuje się ledwie przedsionkiem piekła.

W skutecznym unikaniu monotonii - jak również w zakamuflowaniu niskiego budżetu filmu - niewątpliwie pomagają zdjęcia Simona Chapmana oraz montaż Andy'ego Canny'ego. Operator dwoi się i troi, aby przestrzenne ograniczenia miejsca akcji nie wywoływały u widza ewentualnej klaustrofobii. Wydarzenia i postaci filmowane są w przeróżnych planach i pod rozmaitymi kątami, dzięki czemu pomieszczenie sprawia wrażenie większego niż jest w rzeczywistości. Z kolei montażysta na każdym kroku dba o to, aby efektowna forma nie przerosła przypadkiem treści. Wiele scen cechuje się perwersją i brutalnością, a sam ich opis skazywałby dzieło Byrne'a na zaszufladkowanie jako torture porn, tyle że prawdziwie drastycznych widoków tu raczej niewiele. Najważniejsza jest sugestywność. Nierzadko miejsce obrazów rozpruwanych wnętrzności zajmują obrazy tego, co znajduje się tuż obok, oraz wywoływane przez akty przemocy dźwięki. Tym samym to, co najstraszniejsze, z reguły rozgrywa się nie przed oczami widza, lecz w jego wyobraźni. Przewidywalne jest tu tylko jedno - stale tak samo wysoki poziom.

PS. Mimo powszechnych zachwytów nad "Ukochanymi", reżyser do dziś nie rozpoczął prac nad swoim drugim filmem pełnometrażowym, co najprawdopodobniej (ciągle) wiąże się z problemami z uzbieraniem nań budżetu. Na otarcie łez proponuję seans jego krótkometrażówki pt. "Przewaga" (2007), będącą, jak mi się zdaje, jednym wielkim ćwiczeniem stylistycznym. Sympatyczna rzecz. KLIK.


10 komentarzy:

  1. A może to nawet i najlepszy horror XXI wieku?

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobry film, ale ,,Inside' Bustilo & Maury jest lepszym horrorem numer jeden XXI wieku.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Najście" dobre, ale naprawdę zajebiste to jest "Livide".

    OdpowiedzUsuń
  4. ,,Najście'' lepsze. Szlachetniejsze. Beatrice ładniejsza i wiecej jej, i wogle... Ale ,,Livide'' OK, , jak śmiercią wampira ma byc lewitacja, to jest nieżle. przynajmniej ktos cos nowego stara sie wymyslic.

    OdpowiedzUsuń
  5. A ,, Trouble Every Day'' widziałeś?

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie widziałem. Też czołówka? :>

    OdpowiedzUsuń
  7. No ma się rozumiec...

    OdpowiedzUsuń
  8. Strzelam że za stary już jest na "Trouble Every Day'' ...nie zrobi na nim wrażenia. Ja obejrzałem go z dwa lata temu i wydał mi się średniakiem. Dość pretensjonalnym w swojej pseudo-artystyczności. Może gdybym zobaczył go wcześniej...

    OdpowiedzUsuń
  9. "Ukochani" świetni. Zdecydowanie najciekawszy horror ostatnich lat obok brytyjskiej "Listy płatnych zleceń". Z kina australijskiego i w temacie warto zobaczyć także "Snowtown". Niedawno światło dzienne ujrzał trzymany na półce "Wake in fright", który uświadamia nam, że Australijczycy potwory w szafie trzymali od dawna.

    OdpowiedzUsuń
  10. "Snowtown" obiecuję sobie zobaczyć gdzieś od roku, ale ciągle mi się nie udaje. O "Wake in fright" nie słyszałem wcześniej, ale jakość filmu nie dziwi - zdaje się, że to gdzieś wtedy zaczynał się dobry okres dla australijskiego kina. Potem (połowa lat 80? lata 90?) się spieprzyło, ale teraz jest super. Obecnie przede wszystkim czekam na "The Rover".

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się