czwartek, 14 lipca 2011

I Saw The Devil (reż. Ji-woon Kim, 2010)


Jak wiadomo, zemsta to jeden z najbardziej eksploatowanych tematów w historii kina. Ciężko już powiedzieć o nim coś nowego, ciężko nakręcić tyczący się go film w sposób taki, by nie trącił myszką. A jednak Ji-woon Kimowi udało się to. Mimo, iż jego najnowszy obraz opiera się także na dosyć standardowych zagrywkach, zgrabnie udaje mu się uniknąć wtórności charakteryzującej obecnie kino zemsty. Łączy to, czego łączyć raczej nie wypadało, przy okazji dodając kilka nowych chwytów. Nie sili się przy tym na oryginalność, ale jej niedomiar nie jest tu wcale istotny. Kim klei ze sobą wybrane cechy tak skrajnie różnych obrazów jak Pan Zemsta i Kill Bill, jednocześnie utrzymując do nich odpowiedni dystans. Jest jak doktor Frankenstein, ale nie typowy - postmodernistyczny, bo żaden z elementów jego potworka nie odstaje od reszty, podkreślając swoje pochodzenie. Reżyser (i scenarzysta w jednym) zachowuje się tak, jakby absolutnie wszystko, na czym bazuje, wymyślił sam. I robi to bardzo przekonująco.

[Jeśli oglądasz filmy głównie dla fabuły, to radzę ominąć 2 pierwsze akapity tekstu, gdzie zdradzam najważniejsze wydarzenia z pierwszej połowy I Saw The Devil. Pozostałe już bez spoilerów]

Keyong-Cheol Jang to seryjny morderca. Psychopata jak z najgorszych koszmarów, istne zło wcielone. Jedną z jego ofiar staje się córka emerytowanego policjanta, Yoo-Jeon. Ale to nie ojciec stanowić będzie dla niego problem, lecz jej narzeczony Soo-Hyeon Kim, pracujący na co dzień jako tajny agent. Załamany "wdowiec" obiecuje swojej zmarłej ukochanej, że zemści się poprzez zadanie mordercy bólu niewyobrażalnie większego, niż on zadał jej i jemu samemu. Zanim spotkają się musi minąć dobre 50 minut filmu, ale to dopiero jedna trzecia całości, podczas której obie postaci zdecydowanie nie próżnują. Jang kontynuuje swoje łowy na samotne dziewczęta, a Kim próbuje wytropić go eliminując po drodze innych podejrzanych o morderstwo. Szybko okazuje się być katem doskonałym, zdradzając widzowi, że w zadawaniu bólu jest ekspertem. Trafiła więc kosa na kamień. Bez wątpienia bohater ma w torturach już niemałe doświadczenie, ale reżyser nie zdradza nam jego przeszłości, dzięki czemu pozostaje dla widza postacią "czystą", jakby dopiero od niedawna skażoną grzechem. W związku z tym ciężko mu nie kibicować, ale i tak należy zadać pytanie: kto tu naprawdę jest tym diabłem?


Po długiej, ale bardzo ciekawej ekspozycji postaci film zamienia się w jedną wielką rzeź, głównie psychologiczną, ale stale uzupełnianą drastycznymi scenami przemocy fizycznej. Historia okazuje się być wręcz wykładnią definicji zemsty, bez ogródek ukazując jej esencję. Prawdziwa zemsta to piekło dla protagonisty, kara wprost proporcjonalna do zadanego przez niego wcześniej cierpienia. Tym samym zasada "oko za oko" została rozwinięta tak bardzo, że bardziej się już po prostu nie da. Sprawiedliwość musi być okrutna, aby sprawiedliwością pozostać. Film opiera się więc na specyficznych powtórzeniach, ułożonych z matematyczną precyzją. Narzeczona bohatera została zamordowana ledwie miesiąc po oświadczynach i chwilę po tym, gdy dowiedziała się, że jest w ciąży. Mamy więc pewien ciąg, który nagle został przerwany. Jak więc powinna wyglądać wprost proporcjonalna zemsta? Bohater śledzi mordercę, dopuszcza do jego polowań po to, by tuż przez momentem ziszczenia się jego chorej satysfakcji przerwać jego działanie. Odbiera mu przyjemność, po czym katuje go, ale po to, by wypuścić i potem znowu na niego zapolować. Przerywa więc ciąg, ale pozwala na zapoczątkowanie następnego. Oto piekło seryjnego mordercy.

Najważniejszy jest tu chyba jednak sam sposób opowiadania, dzięki któremu ciężko odczuć jakąś większą wtórność przedstawionej historii. Reżyser łączy ze sobą elementy charakterystyczne dla różnych gatunków, teoretycznie do siebie zupełnie nieprzystających. Robi to tak, jakby nie istniały żadne granice, a wszystkie konwencje od zawsze stanowiły jedność. Przywodzić to może na myśl wybrane tytuły z twórczości Takashiego Miike, ale I Saw The Devil ma zupełnie inny od nich (od większości z nich) charakter. Na plan pierwszy wchodzą przede wszystkim 2 zespolone ze sobą gatunki: horror i sensacja. Wolne ujęcia ukazujące przyciemnione kadry, zilustrowane mroczną i niepokojącą muzyką, budujące napięcie powoli, ale konsekwentnie, automatycznie przywodzą na myśl kino grozy. Po nich następują przeważnie podyktowane dynamicznym montażem, pełne drapieżności sceny kulminacji, rodem z kina akcji. Kontrast ten nie rodzi jakiegokolwiek dysonansu, wszystkie elementy obrazu składają się na bardzo spójną, nierozerwalną całość. Poszczególne części charakteryzujące różne konwencje można łatwo zauważyć, ale nie sposób ich od reszty oddzielić. Wówczas cała konstrukcja ległaby w gruzach.


To, co tu najbardziej przejaskrawione często jest, paradoksalnie, dosyć stonowane. Scenariusz pełen jest scen teoretycznie kiczowatych, a jednak opowiedzianych zupełnie bezpretensjonalnie, czasem spokojnie. Zgaduję, że w rękach innego realizatora powstałoby istne kuriozum, ale dla Ji-woon Kima przesada nie stanowi żadnego zagrożenia. Doskonale wie jak ją potraktować, by nie zadziałała przeciwko niemu. Film stale balansuje między skrajną gatunkowością a swego rodzaju realizmem. Elementy cechujące się nimi ciągle się uzupełniają - wzajemnie zarówno się neutralizują (eliminują kicz), jak i wzbogacają (uwiarygadniają to, co niewiarygodne, uatrakcyjniają to, co mogłoby być nieatrakcyjne). Wprawdzie miejscami I Saw The Devil staje się groteskowe, ale nigdy nie zamieniając opowieści w jakąś farsę, bo ewentualna groteska i okazjonalny komizm są tu jak najbardziej celowe. W większości wypadków pojawiają się poprzez specyficzny kontekst danych wydarzeń, bez którego historia mogłaby się obejść, ale wówczas film nie dawałby widzowi ani chwili wytchnienia, był jednowymiarowy i zapewne zanadto przytłaczający. A do lekkich i przyjemnych przecież i tak nie należy.

O świadomości twórcy wiele mówi scena, w której siostra zamordowanej narzeczonej bohatera próbuje go podczas telefonicznej rozmowy odwieźć od kontynuowania realizacji bezlitosnego planu.
- Zemsta to coś, co robią w filmach (...) - mówi w pewnym momencie kobieta.
- Wybacz, ale nie mam ci nic do powiedzenia - reaguje bohater i po chwili rozłącza się.
Jest to jednak jedyny wyraźny ślad umowności sztuki filmowej, gdyż reżyser/scenarzysta skupia się na autentyzmie przedstawianych wydarzeń (mimo często przesadzonego ich charakteru). Historia pełna jest niuansów, ale w wielu miejscach charakteryzuje się dosadnością. Tak jak bardzo dokładnie przedstawiana jest zemsta bohatera, tak dokładnie przedstawiane jest też jej najważniejsze narzędzie: przemoc. Mamy więc sceny okrutne i okropne, przy tym jednak ciężko odnieść wrażenie, jakoby reżyser chciał szokować. Są one tak samo naturalne, jak tragedia człowieka pogrążonego w rozpaczy. Przemoc jest nie celem, a środkiem, potrzebnym do odbycia żałoby, po której bohater będzie mógł oddalić od siebie widmo melancholii. Jest motorem napędowym fabuły.


Film robi duże wrażenie pod niemal każdym względem - od prostego,  ale niekoniecznie konwencjonalnego scenariusza, przez bardzo precyzyjną reżyserię i perfekcyjną wręcz stronę formalną, a na aktorstwie kończąc. No prawie same zachwyty. Byung-hun Lee jako główny bohater jest bardzo przekonujący w raczej trudnej roli - ma być w końcu postacią nie tylko bezlitosną, ale przede wszystkim taką, którą widz bez względu na wszystko darzyć będzie sympatią. A robi przecież tyle złego, że nie ciężko byłoby postawić znak równości między nim, a jego przeciwnikiem. Ten z kolei zagrany został przez Min-sik Choi, któremu sławę przyniósł niespełna dekadę temu Oldboy. Swoją drogą bardzo to ironiczne, że to właśnie on jest tutaj tym, którego spotkać ma zemsta. I tak jak swój partner, gra tak wiarygodnie, jak to tylko możliwe, mimo całego swojego przerysowania. W tym wszystkim nie obyło się jednak bez minusów. Oto ostatnie 20 minut filmu cechuje zaskakująca skrótowość przedstawionych wydarzeń. Sprawia to wrażenie, jakby w rzeczywistości był to obraz jeszcze dłuższy, ale z racji i tak sporego czasu trwania musiał być w montażowni jeszcze pocięty. Przez co świetna wcześniej rzecz ociera się o nieczytelność, a w pewnym miejscu nawet dziurę scenariuszową. Nie mniej jednak Ji-woon Kim tchnął nowe życie w przeterminowane kino zemsty. Po nie do końca udanym westernie Dobry, zły i zakręcony wrócił do świetnej formy, jaką prezentował w Opowieści o dwóch siostrach i Słodko-gorzkim życiu. A może nawet znowu podniósł poprzeczkę. Sobie i wielu innym.

9 komentarzy:

  1. Ja bym jednak aż tak entuzjastyczny nie był. Uważam że realizacyjnie film jest znakomity, ale na poziomie scenariusza, jego rozwoju w drugiej połowie rozczarował mnie.

    "Film stale balansuje między skrajną gatunkowością a czystej wody realizmem".

    Z pierwszą częścią zdania się zgodzę, ale nie wiem gdzie Ty tam czystej wody realizm znalazłeś. Nie ma go. To "czysty" gatunek, do tego podany w ostentacyjnie wyolbrzymionych proporcjach: ranny morderca łapie okazję, ale w samochodzie okazują się być inni mordercy, niedługo później trafia do domu swojego przyjaciela, który też okazuje się... itd.itp (nawiasem mówiąc część rozgrywająca się w tym domu jest najlepsza w całym filmie - gdyby finał trzymał ten poziom... ) Tak jest w każdym razie do czasu, później Ji-woon popuszcza z tonu i całość na tym traci, nieprzewidywalny w swojej przesadzie film przekształca się w kolejne przewidywalne dziecko "Pana zemsty", tyle że to co u Chan-wooka było przekraczaniem konwencji w "I Saw the Devil" jest już samą konwencją (takie już koleje podgatunku...). Do tego, aby całość była czymś więcej zabrakło tu przede wszystkim bohaterów, ci, którzy są - są zbyt uproszczeni, bardzo im daleko do jakkolwiek rozumianego realizmu. Uderza to zwłaszcza w finale, który właściwie nie oferuje nic poza wymyślna torturą a'la "Piła" i oczyszczającym deszczem na koniec, nie ma w sobie siły, nie boli.

    OdpowiedzUsuń
  2. Swoją drogą polecam Ci w tym miejscu/a propos dwa inne koreańskie psychothrillery. Pierwszy to "The Chaser" sprzed dwóch lat bodajże, ten sam mniej więcej poziom, co film Ji-woona, nie bez wad, ale z bohaterem ciekawszym niż tych dwóch z "I Saw the Devil" razem wziętych. Drugi - bo wydaje mi się, że wciąż nie widziałeś - "Memories of Murder", najlepszy film gatunku minionej dekady.

    OdpowiedzUsuń
  3. Więcej, ja bym napisał, że ten film jest słaby. Koreańczycy eksploatują temat zemsty do porzygania. Z tym, że ja już "Oldboya" uważałem za zwinnie opowiedziane głupotki, więc pewnie mój głos się nie liczy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla mnie 'Oldboy' jest trochę przereklamowany. Zdecydowanie wolę film Kima, który głębszych treści unika.

    Arek,
    Przesadziłem z tą "czystą wodą", masz rację. Ale czy z całym realizmem? Przykłady, które podałeś, to akurat dwa z trzech najbardziej szalonych pomysłów zawartych w całym filmie. Reszta nie jest przecież do tego stopnia przejaskrawiona. Realizm tkwi tu we wiarygodności dzieła (przy tym wcale nie uważam filmu za realistyczny, a wybrane jego elementy). W tym, że mimo jego gatunkowego charakteru, ja w to wszystko jestem skłonny uwierzyć. Postaci są proste, ale czy puste? Ja głównego bohatera postrzegam jako postać, która stale przed widzem ukrywa swoje wnętrze, zakłada maskę bezlitosnego skurwysyna, tylko w kilku miejscach pokazując coś więcej, ale wyraźnie dając znać, że... Szczególnie realistyczne wydały mi się jego relacje z morderca, czy raczej wpływ jednego na drugiego. Gra, jaka się między nimi toczy, to oddziaływanie (konsekwencje zachowania bohatera -> większa nerwowość antagonisty, brak ostrożności, regularniejsze mordy, etc.) jest wg mnie dosyć... freudowskie. A cały film oparty jest na takim oddziaływaniu.
    Ten film nie potrzebuje wychodzić poza konwencję kina zemsty. Celem jest wyłożenie definicji prawdziwej zemsty. Zgadzam się, że się to na koniec trochę sypie, ale nie przesadzałbym z tą "Piłą". Bo jeśli już tak pisać, to o całym filmie. Od początku do tego zmierzał. Zaczyna się tam, gdzie pojawia się zemsta, kończy tam, gdzie się finalizuje. To, co pomiędzy, to, co gdzieś w środku, to już materiał na... sequel?;) Tak jak w przypadku australijskiego "Horsemana" widzę tu uwiarygadnianie niewiarygodnego, urealnianie gatunku. Nie realizm sensu stricte, ale jego wpływ.

    OdpowiedzUsuń
  5. Z tą "Piłą" to z mojej strony bynajmniej nie porównanie obu filmów, ale tylko pewnego elementu. Chodziło mi o sam motyw tortury - pułapki, która kaleczy/zabija, że tam wystarczy za coś pociągnąć, gdzieś nacisnąć a urwie język, utnie głowę i wypatroszy. Ji-woon wprowadza coś takiego na koniec jako finałową atrakcję i jest to rozczarowujące ponieważ nie wiąże się z tym żadne większe napięcie, nie ma w tym już grozy, nie ma nawet jakiejś szczególnej brawury (jak w wielu wcześniejszych scenach), jest wyłącznie pusta hardkorowa efektowność. Jak w "Pile", która niemal w całości oparta była na mnożeniu podobnych zabiegów. "I Saw the Devil" bynajmniej nie w całości, stąd nie posunąłbym się jednak do dalej idących porównań.

    Racja, "reszta nie jest w ten sposób przejaskrawiona" i szkoda, że nie jest, bo jw. - moim zdaniem to właśnie w tych scenach film Ji-woona ma najwięcej charakteru. Niby wiem o co Ci chodzi z tym "urealnianiem", czytam-rozumiem ale sam nie odbieram tego w ten sposób. Tzn. "Horsemana" - tak, a na pewno bardziej, bo przy swojej konwencjonalności był to jednak film dość naturalistyczny, surowy w sposobie przedstawiania przemocy, no i miał przejmująco wykreowanego bohatera. "I Saw the Devil" odbieram jako dość typową pod tym względem produkcję, i mimo wszystko wciąż trochę jestem zaskoczony, że tak często w jego kontekście pojawia się u Ciebie słowo "realizm". Ale.

    OdpowiedzUsuń
  6. "(...) Ich domeną jest szeroko pojmowana nadinterpretacja. Szukanie ukrytych treści tam, gdzie nikt normalnie nie spodziewałby się ich istnienia. Są biegli we wszystkich niekonwencjonalnych przekazach, które mogą, ale nie muszą wpływać na Twoje pojmowanie świata. (...) Ich zadanie to patrzeć, obserwować i recenzować. I nie daj Boże, jeśli połączą w swej nieodgadnionej imaginacji nocne mazy młodego artysty z [tajną] pracą naukowca (...)"

    z komiksu CMP: Konstrukt #2.5
    ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. "Czytałeś moje recenzje? Ja się, kurwa, nie mylę!"

    już Ty wiesz skąd
    ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. :)

    A wracając jeszcze do filmu, stawiając kropkę nad i - dopiszę, że mój problem z nim polega na tym, że ja się w jego pierwszej części dopatrzyłem czegoś na kształt, niespełnionej ostatecznie, zapowiedzi dreszczowca totalnego. W takim mniej więcej senie totalnego, w jakim za totalne można uważać westerny Leone. Jak wcześniej pisałem początkowo wszystko jest tam większe, wyolbrzymione, mocniejsze (jako takie też ryzykowne, ale ponieważ Ji-woon jest bardzo zdolnym reżyserem, stylistą - działa). Obecne jest to może przede wszystkim właśnie w tej symetryczności zbrodni/zemsty, pociągnięciu tego do końca, ale też we wspomnianych wyżej poszczególnych sekwencjach (w samochodzie, w domu tego drugiego mordercy), czy np. w znakomitej scenie pierwszego spotkania bohaterów i ich (dosłownie) pojedynku, który Ji-woon przedstawia niemal jak odpowiednik starcia antagonistów w - powiedzmy - kinie wuxia. Bardzo mi się ta brawura podobała. Chciałbym kiedyś zobaczyć film gatunku, który byłby taki - totalny, a przy tym zrobiony z klasą - od początku do końca.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się